Ten mecz nie miał wiele wspólnego z walką o mistrzostwo. Przecież nawet, gdyby Milan wygrał, zrobiłby co najwyżej kroczek (nawet nie krok) w kierunku tytułu. Przegrał i też nic nie stoi na przeszkodzie, by na koniec sezonu był pierwszy. Ale wieczorna wojna na San Siro mogła wyrzucić Juventus z grona drużyn realnie walczących o tytuł, strata 13 punktów nawet przy zaległej grze z Napoli to byłoby pewnie za dużo. Ale Juventus jak zwykle w takich momentach nie zawiódł.
Zapraszamy na nasz cykl w Goal.pl i na SerieA.pl. Po każdej kolejce włoskiej ligi podsumujemy dla Was wszystkie najważniejsze wydarzenia z minionego weekendu. Żadnych opisów meczów, bo one już były. Luźne uwagi i pomeczowe boki.
Nie lubię tego całego gadania o klubowych DNA, mentalności zwycięzcy, czy przegranego. Zawsze tłumaczyłem sobie, że o DNA zespołu decydują aktualnie obecni w nim piłkarze, a przychodząc do takiego Juventusu – o którego mentalności tu mowa – po prostu wiesz, że będziesz musiał grać o zwycięstwo. Godzisz się na tę presję w momencie złożenia podpisu na kontrakcie i z twoją mentalnością nie ma to wiele wspólnego. Skoro trafiasz do tego klubu, masz wysokie umiejętności i w naturalny sposób zdajesz sobie sprawę z własnej wartości. Coś takiego jak “DNA klubu” powinno być czymś stałym, a przecież jeszcze w poprzednim sezonie Juventus przegrał pięć meczów, w którym jako pierwszy obejmował prowadzenie. Ale może to czas, w którym warto zastanowić się, czy w tych efektownych dywagacjach nie ma choć ziarenka prawdy?
Weźmy takie Napoli – przed erą Maradony nigdy nie było mistrzem, po jego odejściu podobnie. Szansę na odzyskanie tytułu miało trzy sezony temu, gdy po słynnej główce Kalidou Koulibaly’ego wygrało z Juventusem i zbliżyło się do niego na punkt. W następnej kolejce przegrało jednak 0:3 z Fiorentiną, tydzień później zremisowało 2:2 z Torino, między czasie Juventus w meczu, w którym nie mógł stracić punktów, pokonał na San Siro Inter 3:2. Było widać, kto w kluczowym momencie potrafi trzymać ciśnienie, a kto nie. W tym sezonie jest podobnie – wydawało się, że w przypadku klubu z Kampanii wreszcie może być przełom. Kadra niesłabsza niż rok wcześniej, rywale ze swoimi problemami, ci najgroźniejsi uwikłani w walkę w Lidze Mistrzów, w której w przeciwieństwie do Ligi Europy najlepszych naraża się na grę co trzy dni. Do tego mocny start z czterema zwycięstwami z rzędu, w tym 6:0 z Genoą i 4:1 z Atalantą. Ale jak przychodzi co do czego, Napoli przegrywa wszystkie kluczowe mecze – z Milanem, Interem, Lazio, nawet z Sassuolo będącym wprawdzie w czołówce, ale jednak wszystkim pozostałym tuzom w bezpośrednich grach wyraźnie ustępującym. Środowa porażka ze Spezią pokazuje, że Napoli mentalnie jest niezdolne do zdobycia Scudetto. Nie piłkarsko, bo pod tym względem przecież miażdżyło wczoraj beniaminka, a i tak przegrało.
Z drugiej strony tego wszystkiego jest Juventus, który mecze, w których musi wygrać, po prostu wygrywa. Nawet podczas krótkiej przygody Maurizio Sarriego Stara Dama dwa razy pokonała Inter, jedyny zespół do końca walczący z nią o mistrzostwo. Nie może dziwić, że jeśli ktoś miał po blisko roku bez porażki pokonać Milan, jest to właśnie grające o życie Juve. Oczywiście gdyby kadra Rossonerich na to spotkanie była choć trochę zbliżona do optymalnej, gdyby na środku pomocy nie musiał z konieczności grać boczny obrońca, bo z różnych przyczyn wylecieli podstawowy rozgrywający, jego zastępca i zastępca jego zastępcy, gdyby Milan na Cristiano Ronaldo mógł odpowiedzieć Zlatanem, o zwycięstwo byłoby trudniej. Ale nie zapominajmy, że osłabiony Milan i tak jest dużo groźniejszy od Crotone czy Benevento, z którymi Juve traciło punkty w meczach o niższej stawce. Choć nie ma co kryć – dopóki w środę Rossoneri mieli siły (a ich deficyt był naturalnie mniejszy biorąc pod uwagę, że w weekend przez 60 minut Milan grał w dziesiątkę w Benewencie), wyglądali od Juventusu lepiej. Póki Federico Chiesa nie trafił na 2:1, to gospodarze byli bliżsi wyjścia na prowadzenie. Było jednak jasne, że sytuacja kadrowa i zmęczenie muszą się odbić, więc ostatnie pół godziny goście mieli pod kontrolą. Symptomatyczny był ich trzeci gol zdobyty po akcji rezerwowych – Dejana Kulusevskiego i Westona McKenniego. Gdy Andrea Pirlo ratował się jakością z ławki, Stefano Pioli był zmuszony sięgać po 18-letniego Lorenzo Colombo, Andreę Contiego (wcześniej w sezonie jeden dziesięciominutowy występ w Serie A), czy 19-letniego Daniela Maldiniego będącego de facto jedyną alternatywną opcją ofensywną. Goście też byli osłabieni, przez koronawirusa wypadli Juan Cuadrado i Alex Sandro, a przez kontuzję Alvaro Morata, ale wciąż bilans strat po stronie Milanu był wyższy.
Po pierwszej porażce w sezonie Pioli nie rozpaczał. Wręcz przeciwnie. – Drużyna mogła się trochę przerazić, gdy dowiedziała się wieczorem, że zabraknie dwóch kolejnych graczy (w dniu meczowym wypadli Rade Krunić i Ante Rebić, którzy odebrali pozytywne wyniki testu na koronawirusa – przyp. red.). Jednak nie było w nich strachu. Mamy swoje cenne właściwości, potrafimy się odnaleźć na boisku. Juventus wygrał dziewięć mistrzostw z rzędu, ma wielką jakość, ale dotrzymywaliśmy im kroku dzięki własnej sile i pewności siebie. Ta będzie jeszcze większa, skoro przy tylu osłabieniach, udało się nam utrzymać intensywność w grze przeciwko Juventusowi – mówił. I tak naprawdę to, jak teraz będzie prezentować się Milan, jest dla tej drużyny kolejnym testem. Historia piłki zna mnóstwo przypadków, gdy wbrew logice drużyna wygrywała mecz za meczem płynąc na fali entuzjazmu, która się jednak po porażce obniżała. Niedługo dowiemy się, czy ten przypadek dotknie także Rossonerich. Bo w to, że Juventus na dobre wrócił do gry o Scudetto chyba już nikt nie wątpi.
Całość tekstu z wyborem meczu kolejki, wydarzenia kolejki, kozaka kolejki, Polaka kolejki i gola kolejki na SerieA.pl
Komentarze