Kilka lat temu – chyba z nudów – wszedłem na jedną piłkarską stronę lubującą się w plotkach transferowych tak abstrakcyjnych, że wyglądających na losowe. Wyglądało to, jakby ktoś stworzył generator – wsadził do niego nazwy klubów i nazwiska piłkarzy, by ten z automatu wszystko połączył. Oczywiście sprawdzalność tych plotek była bliska zeru. Dziś ten serwis miałby pewnie lepszy status jeśli chodzi o wiarygodność, bo rynek transferowy – w dużej mierze przez atak koronawirusa – staje się nieprzewidywalny. Wszystko wskazuje, że czeka nas dość dziwne – z perspektywy ostatnich lat – okno transferowe.
Nie tak dawno “The Athletic” zwrócił uwagę na rozpoczętą w 2009 roku nitkę wydarzeń, która dekadę później doprowadziła do wygrania przez Liverpool dwóch najważniejszych rozgrywek – Ligi Mistrzów i Premier League. Na jej początku był… debiut 17-letniego Neymara w Santosie. Wszyscy pamiętamy, co stało się później – najpierw na punkcie młodego geniusza oszalała Brazylia, a za sprawą transferu do Barcelony już cały świat. W 2017 roku śniący o potędze szejkowie z PSG stwierdzili, że muszą mieć Neymara u siebie, co operacyjnie było dość proste – piłkarz miał zapisaną w kontrakcie klauzulę w wysokości 222 mln euro. Wystarczyło więc zapłacić i namówić Brazylijczyka do zmiany barw. Kwota przelana na konto Barcy była ponad dwukrotnie wyższa niż wynosił poprzedni rekord transferowy. To napędziło kolejne wydarzenia, choć ostatecznie pieniądze okazały się przydatne wcale nie dla Barcelony. Leo Messi po sprzedaniu Neymara zaczął wyraźnie okazywać niezadowolenie, zatem szukający w panice rozwiązania Josep Maria Bartomeu zapłacił Liverpoolowi 145 mln euro za Philippe Coutinho. The Reds rozdysponowali gotówkę (która de facto była pieniędzmi za Neymara) o wiele mądrzej – kupili Virgila van Dijka, Alissona Beckera i Fabinho. Każdy z nich był kluczowy dla sukcesów Juergena Kloppa, a bez transferów Neymara cała trójka byłaby dla Liverpoolu nieosiągalna (klub pewnie sprowadziłby jednego z nich, w porywach być może – choć to wątpliwe – dwóch).
“Athletic” bardzo mocno pompuje rolę transferów Neymara w historii futbolu, wydarzenia te nazywa nawet “zmieniającymi świat piłki”. Z perspektywy wydarzeń z 2020 roku ranga zamiany Barcelony na Paryż dodatkowo wzrasta – pandemia spowodowała nie tylko to, że długo nikt się nie zbliży do wydania 222 mln euro na jednego piłkarza, ale też, że rynek transferowy staje się w pewnym sensie upośledzony. A może tak naprawdę wreszcie normalnieje?
Z końcem poprzedniego roku wielkie kluby ogłosiły światu gigantyczne straty poniesione przede wszystkim w związku z atakiem koronawirusa. W przypadku Bayernu jest to około 100 mln euro, Juventus wyliczył je na 89,7 mln, Borussia Dortmund szacuje, że do strat z poprzedniego sezonu (44 mln) dojdą te z obecnego (75 mln). Czeka nas więc okno (okna?) transferowe, jakiego świat jeszcze nie widział. To nie jest tylko kwestia braku możliwości obrotu pieniędzmi jak w przypadku transferu Neymara i rozesłaniu ich (pośrednio) po całej Europie, ale konieczności łatania dziur w kadrach transferami doraźnymi, na tle których nawet przejście Martina Braithwaite’a do Barcelony za 18 mln euro wygląda na szczyt rozpusty.
Kluby zdały sobie sprawę, że ich najważniejszym zadaniem w czasach zdrowotnej apokalipsy jest przetrwanie. Walka toczy się o to, kto przejdzie przez ten czas najbardziej suchą stopą także jeśli chodzi o kwestie sportowe. Stąd pojawiające się zewsząd plotki transferowe, które niedawno byśmy wyśmiali, a dziś brzmią jak najbardziej realnie. Graziano Pelle to aktualnie 35-letni piłkarz bez klubu, dla którego szczytem było trafienie kiedyś za 11 mln euro do Southampton (później jeszcze drożej został sprzedany do Chin, ale wiadomo, jak wtedy płacili Chińczycy), a jeśli wierzyć włoskim mediom – jest bardzo blisko Juventusu. Jeśli Stara Dama faktycznie go zakontraktuje, pokona w wyścigu o usługi Pelle Inter Mediolan. Smakiem obszedłby się natomiast łączony z Turynem Oliver Giroud (nawet Andrea Pirlo mówił w ostatnich dniach, że Francuz przydałby mu się do rotacji), ale jego nazwisko od jakiegoś czasu i tak przewija się już w kontekście Barcelony. Rozchwytywanym zawodnikiem stał się także nagle Fernando Llorente, do czasu małej katastrofy kadrowej w Napoli niewidziany na boisku od miesięcy. Łączenie go z klubami typu Genoa czy Benevento nie jest niczym dziwnym, ale to, że jest opcją rezerwową dla Atletico Madryt w normalnych czasach by szokowało. Nie wspominając kolejny raz o Juventusie (gdzie też przymierzano Hiszpana), co tylko podkreśla, na jaką doraźność trzeba się szykować. W innym tekście “The Athletic” sugeruje też, że Barcelona – idąc za potrzebami wskazanymi przez Ronalda Koemana (potrzebny nowy środkowy obrońca) – może pochylić się nad nazwiskami Antonio Ruedigera z Chelsea i Fabiana Schara z Newcastle, którzy w roli strażaków na sześć miesięcy, używanych przede wszystkim w rotacji, wcale nie muszą brzmieć na absurd.
Choć do niedawna pukalibyśmy się w czoło.
Wiele z tego typu transferów byłoby realizowanych właśnie jedynie z myślą o przetrwaniu następnych sześciu miesięcy. Posiadaniu w kadrze zawodników nie tyle jakościowych, co gotowych do wejścia na boisko i dysponujących na tyle dużym doświadczeniem, by po prostu nie przeszkadzać. Może przy odrobnie szczęścia dorzucających coś ekstra. Kluby nie stać na transakcje gotówkowe, więc będą czekać do lata, by zgarniać piłkarzy, którym w czerwcu kończą się kontrakty. Barca musi przetrwać pół roku, by przywitać Memphisa Depaya z Lyonu i Erica Garcię z Manchesteru City, Juventus, by przykładowo oczywiście sięgnąć po Arkadiusza Milika (o ile Polaka nie zgarnie ktoś w styczniu, co jest o tyle wątpliwe, że Aurelio de Laurentiis ponoć nie zamierza schodzić z ceny 15-18 mln euro, a w dzisiejszych czasach byłoby to trudną do usprawiedliwienia rozrzutnością).
Nie jest też tak, jak uważa się w powszechnej opinii, że do tej pory zimą też nie realizowano wielkich transferów. Wiadomo – te największe zawsze dotyczyły lata, ale tylko w styczniu 2020, u progu zarazy, aż 17 z nich kosztowało przynajmniej 20 mln euro. Z czego całkiem spore grono trafiało do nowych klubów od razu, na czele z kosztującym 55 mln euro Bruno Fernandesem, 27 mln Christianem Eriksenem, czy około 25 mln naszym Krzysztofem Piątkiem.
W tym wszystkim aktualne plotki o 10 klubach zainteresowanych Milikiem nie brzmią jak bzdury, które z urzędu trzeba wyśmiać, bo padają nazwy Bayern, Barcelona, Juventus i Inter. Bardziej jak zapowiedź transferu, który wręcz musi się wydarzyć. Gdy przyłożymy jego nazwisko do tych, które pojawiają się kilka akapitów wyżej i które wkrótce będą kontraktowane przez gigantów, Polak nie ma powodów, by czuć kompleksy. Każdy doskonale wie, dlaczego przez kilka ostatnich miesięcy Milik nie łapał się na ławkę Napoli i że nie jest to związane z klasą sportową. Każdy też wie, że w swojej karierze miał już dwie półroczne przerwy i to dużo gorsze, niż ta obecna, bo nie mógł nawet trenować. I że wracał. Dlatego nasz zawodnik nie jest oceniany przez pryzmat głębokiego rezerwowego Napoli, a piłkarza, którego silna liga nie przerosła, a zaraz będzie do wzięcia za darmo. Milik dla nowego klubu nie będzie tylko tym, który niczego nie zepsuje, tylko człowiekiem do pełnoprawnej rotacji nie tylko w przypadku kontuzji rywala do podstawowego składu, spełniającym kryteria ekonomicznie. Nawet jak zawiedzie, po podpisaniu kontraktu swoje będzie wart.
Komentarze