Sebastian Staszewski w felietonie dla goal.pl ocenia występy polskich drużyn w europejskich pucharach.
Belgijski sędzia niesłusznie wyrzucił z boiska Igora Lewczuka, a później nie podyktował rzutu karnego po faulu na José Kanté. Piłkarze mieli mało czasu na wypoczynek. Zabrakło też wsparcia kibiców i na dodatek nie było meczu rewanżowego. A w ogóle to trener Vuković nie nadaje się do gry w Europie…
Po meczu z Omonią Nikozja, po którym Legia Warszawa wstydliwie pożegnała się ze snem o Lidze Mistrzów pojawiło się tak wiele wymówek i wytłumaczeń tej kompromitacji, że takiej kreatywności nie powstydziliby się Pollock z Warholem. W tej litanii żalów brakuje natomiast jednego stwierdzenia: o braku konsekwencji, która moim zdaniem jest największą pucharową chorobą polskich klubów.
Liczy się tylko awans
Zerknijmy na nie tak dawną przeszłość: Lech Poznań zagrał ofensywnie w meczach z Utrechtem, Piast Gliwice straszył bramkarza BATE Borysów, Lechia Gdańsk dzielnie stawiła opór Broendby Kopenhaga, Cracovia natomiast w dwumeczu nie przegrała z Dunajską Stredą. W każdym z tych przypadków polski klub mógł awansować dalej, ba, wydawało się, że wręcz powinien, ale jednak nie awansował.
Tak samo, jak w przypadku Legii, która ma większy budżet i lepszych graczy od Omonii. Długo grała co prawda w dziesięciu na jedenastu, ale obraz z boiska, gdy siły były wyrównane, był identyczny. Na końcu i tak nie ma znaczenia dlaczego, przez kogo i jak duży był pech. Stosy wymówek i powodów idą do lamusa. Liczy się tylko to, że Legia odpadła. Że odpadła Cracovia. Że dalej awansowały Lech i Piast.
Bo puchary to ta szczególna forma rozgrywek, gdzie styl nie ma znaczenia. Liczy się tylko efekt, czyli awans. Często skupiamy się na pięknych akcjach, efektownych podaniach i bramkarskich paradach. A kto dziś pamięta, że Legia w 2016 roku do Champions League czołgała się jak rekrut po poligonie?
Nie chodzi nawet o tortury w IV rundzie eliminacji, gdzie zęby bolały od patrzenia na mecz z Dundalk, ale o wcześniejsze rundy: najpierw męki z Zrinjskim Mostarem (remis na wyjeździe i zwycięstwo 2:0 u siebie), a później z Trenczynem (triumf 1:0 na wyjeździe i remis 0:0 u siebie). Ale było i minęło. Dziś we wspomnieniach ludzi są strzelanina w Dortmundzie (i ewentualnie zadyma w Warszawie), remis z Realem Madryt, zwycięzcą tamtej edycji i ogranie Sportingu. Reszta do didaskalia dla archiwistów.
Kalkulacja zamiast konsekwencji
W grze naszych klubów rzadko widzę walkę o całą stawkę; rzadko widzę determinację, że teraz albo nigdy. Albo chęć zostawienia na murawie krwi, łez i potu. Jest za to kalkulacja, kunktatorstwo, wiara w to, że jakoś to będzie. Jest gra na alibi, chowanie się za plecami kolegów, udawanie, że się chciało, ale się nie dało. Jak Franek Dolas, który zabierał kolegom ciężkie karabiny, by zakopywać je w piasku.
Czasami mam też wrażenie, że polskie drużyny niby wiedzą, że jest presja i ciśnienie na puchary, ale w gruncie rzeczy nie chcą w tych pucharach stawać na głowie w meczu przeciwko jakimś Kazachom czy innym Cypryjczykom. Znam wielu piłkarzy i wiem, że żaden z nich nie wywiesza białej flagi jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, ale być może podświadomie mają dość eurorywalizacji zanim ta się na dobre rozpocznie. A może po prostu boją się kolejnej kompromitacji, więc wolą grać zachowawczo?
Problemem sfera mentalna?
Z czego wynikają te deficyty? Znający się na materii szkolenia przekonują, że problem zaczyna się na etapie nauki. Że na treningach nie ma walki na całego. Że nasi piłkarze wiedzą, jak się oszczędzać. Nie mają genu czempiona i głodu wygrywania. Nie buduje się ich sfery mentalnej. I efekt jest, jaki jest.
W amerykańskim filmie „Rudy” jest scena w której tytułowy Rudy Ruettiger, nastolatek bez wzrostu, siły i umiejętności, ale z ambicją, na treningu futbolowym rzuca się jak wściekły na lepszego kolegę, by go zatrzymać. Ten zdejmuje kask i zaczyna krzyczeć, mając pretensje, że Ruettiger trening traktuje jak „Super Bowl”. Trener Parseghian tak podsumowuje atak agresji jednego z liderów Uniwersytetu Notre Dame: „Gdybyś miał takie serce jak Rudy, mógłbyś grać u zawodowców”. Całe szczęście, że serca i determinacji nie zabrakło Legii w 1995 roku i Widzewowi Łódź rok później. Bo dzięki temu możemy przynajmniej obejrzeć sobie powtórki z tych dwóch awansów. Wyszarpanych, ale co z tego?
Sebastian Staszewski
(autor jest dziennikarzem współpracującym z Polsatem Sport i Super Expressem)
Komentarze