Sebastian Staszewski w felietonie dla goal.pl komentuje mecze reprezentacji Polski w Lidze Narodów.
Cenię Jerzego Brzęczka. I szanuję. Wiem, to niemodne. Nie mówię o nim per Jurek, a selekcjoner. Nie uważam, że nie nadaje się do trenerki. Kiedy po kolejnych kiepskich meczach kadry spadła na niego krytyka, broniłem go. Dziś jednak sam zadaję pytanie: czy aby Brzęczek jest w odpowiednim czasie i w dobrym miejscu? Bo po dwóch spotkaniach Ligi Narodów wątpliwości mieć można, a nawet trzeba.
The Normal One
W historii polskiego futbolu często przejawia się motyw słabego timingu. Dlatego Franciszek Smuda selekcjonerem został w 2009 roku, a nie dekadę wcześniej, gdy po sukcesach w Widzewie Łódź był Frankiem od czynienia cudów. Kadrę o kilka lat za późno dostał także Janusz Wójcik, który osrebrzony sukcesem z Barcelony chciał zmieniać szyld i jechać dalej, ale “pojechać” mógł dopiero w roku 1997. I daleko nie zajechał. Szans w odpowiednim czasie nie dostali także Henryk Kasperczak i Maciej Skorża.
W przypadku Brzęczka można natomiast odnieść inne wrażenie: że stery drużyny narodowej przejął zbyt wcześnie. Ma przecież piękną kartę reprezentacyjną, medal z igrzysk, dużą karierę w Austrii, do tego zaczął na poważnie pracę w Ekstraklasie. Ale być może to za mało, aby zarządzać najważniejszą drużyną w Polsce. I nie chodzi o wiek, bo metrykalnie Brzęczek ma już niemal 50 lat. Chodzi o jego dossier, które nie jest imponujące: Raków Częstochowa, Lechia Gdańsk, GKS Katowice i Wisła Płock…
Dodatkowo zaczynam mieć wątpliwości, czy Brzęczek ma odpowiednią osobowość, jaką posiada na przykład Adam Nawałka, który co prawda jest piłkarskim szarlatanem, ale z zakazu cofania autokaru i nakazu jedzenia pietruszki wycisnął maksa. Brzęczek jest inny. Po erze Nawałki mógłby na konferencji prasowej oświadczyć, jak niegdyś Avram Grant: “Am The Normal One”. Bo nie przykłada wagi do szalików. Nie tresuje sztabu. I udziela wywiadów. Obrazuje to anegdotka z pierwszych tygodni pracy Brzęczka, gdy zespół medyczno-organizacyjny, zgodnie z tradycją wprowadzoną za Nawałki, wybrał się pod drzwi selekcjonerskiego pokoju, aby zdać całodniowy raport. Jak zawsze była trzecia w nocy. Pukali więc, stukali, ale zza zamkniętych drzwi usłyszeli tylko: “Śpię!”. I po początkowej uldze, że w końcu zrobiło się jakoś znośnie, a w nocy można spać, przyszła zasadna dziś refleksja: tylko co z tego?
Nagroda dla Piątka
Każdy selekcjoner rozliczany jest z wyników. To teoria. W praktyce każdy oceniany jest także za styl. A gdy stylu nie ma, okolicznością łagodzącą może być choćby konsekwencja. Wśród wielu zarzucanych Brzęczkowi wad i niedoskonałości, ja wyróżniłbym jedną: chaos. U jego poprzednika chaos spotykany był rzadziej niż całkowite zaćmienie słońca. Zaplanowane było wszystko: od sposobu przesuwania pachołków na treningu po odpowiednią wysokość jadalni, by energia miała ujście. A co mamy dziś?
Na przykład to, że na Bałkany poleciał Krzysztof Piątek, który w meczu z Bośnią był ozdobą polskiej ławki rezerwowych. Jednocześnie o tego samego Piątka batalię z PZPN stoczył jego klub, Hertha, a sam piłkarz honorowo odmówił powrotu do Niemiec, by pomóc rodakom. W nagrodę za postawę dostał więc ciepły fotel na wspomnianej ławce. A w nagrodę od Herthy, tuż po przylocie do Berlina czeka go kwarantanna, w efekcie której opuści spotkanie Pucharu Niemiec z Eintrachtem Brunszwik.
Rezerwowy skład Bośniaków okazał się także zbyt silny dla kilku młodych, utalentowanych Polaków, którzy liczyli na szansę i na których liczyliśmy my. Dla Michała Karbownika, Sebastiana Walukiewicza i Jakuba Modera kadra okazała się tylko okazją do zrobienia sobie kilku selfie w biało-czerwonym dresie (choć akurat Moder zanotował kwadrans w Amsterdamie). W Zenicy Brzęczek zagrał o wynik, bo prasa nie dawała mu spokoju po holenderskiej mizerii. I mecz, który powinien być świetną okazją do budowania młodzieży, siłą bezwładu stał się meczem o trenerskie życie. A przecież to Brzęczek często i gęsto powtarzał przy okazji pierwszej edycji Ligi Narodów, że to spotkania tylko towarzyskie.
Nowy Kazimierz Górski
Brak konsekwencji w medialnym przekazie oraz personalnych decyzjach nie działa na korzyść trenera. Nieskładające się w logiczną całość wybory nie pomagają mu w budowie drużyny. Po początkowym okresie otwartości, Brzęczek zachorował dodatkowo na znany od lat kompleks oblężonej twierdzy. Jego teksty rzucane w filmie “Niekochani”, raczej mogą rozśmieszać niż wzbudzać podziw. Budowanie zasieków pomiędzy piłkarzami a mediami, aby zasieki te jednocześnie działały na graczy motywująco, to metoda nie tylko archaiczna, ale również kompletnie nieskuteczna. I świadcząca dodatkowo o tym, że selekcjoner Brzeczek nie ma dziś innego pomysłu na zalanie paliwa do reprezentacyjnego baku.
Dodatkowo Brzęczek sam strzelił sobie w stopę. Wydawanie autobiografii przed turniejem pachnie przypadkiem Jerzego Engela, który tak bardzo chciał zmonetyzować udane eliminacje do mundialu, że zamiast na pracy z kadrą skupił się na zabawie w Sienkiewicza. Efekt był taki, że “Futbol na tak” był w księgarniach, a na boisku w Korei było co najwyżej “Przeminęło z wiatrem”. Na dodatek w opisie książki “W grze” jest cios zadany Brzęczkowi przez Małgorzatę Domagalik, współautorkę, która o trenerze napisała, że to “Kazimierz Górski na nowe czasy”. Zestawienie najbardziej nielubianego trenera od lat z legendą polskiego futbolu to majstersztyk czarnego PR. Chyba, że z Euro 2021 Polacy przywiozą jakiś medal. Wtedy okaże się, że my wszyscy na piłce znamy się gorzej niż pani Domagalik.
Czy leci z nami selekcjoner?
Obserwując reakcje na dwumecz, przyprawione zapewne wrażeniem z poprzednich spotkań kadry, wyjątkowo często trafiałem na opinię, że w tak słabym stylu reprezentację poprowadziłby choćby trener z klasy A. Bo, cytując “Rejs”, było jak w polskim filmie: nuda, nic się nie dzieje i w ogóle brak akcji jest. I pozostając w filmowym klimacie, faktycznie nie wiemy dziś czy leci z nami… selekcjoner.
Analizując sposób w jaki graliśmy z Austrią i Izraelem, a ostatnio z Holandią i Bośnią, trudno wyzbyć się wrażenia, że o pozytywnym wyniku nie decydowała taktyka godna napoleońskiego planu spod Austerlitz, ale indywidualne umiejętności i szarże, jakich nie powstydziliby się ułani spod Somosierry. Bo jak inaczej powinniśmy nazwać straceńczy rajd Roberta Lewandowskiego z meczu ze Słowenią? Albo piłkę spadającą w Wiedniu wprost na głowę szalejącego wówczas w Serie A Krzysztofa Piątka?
W komedii “Czy leci z nami pilot?”, z której zaczerpnąłem tytuł tego felietonu, Ted Striker, śmiertelnie przerażony i spocony jak mysz, doprowadza do lądowania samolotu Trans American. Gdy maszyna stoi już na pasie startowym, Striker słyszy wiadomość z wieży kontrolnej: “Ted, to było najgorsze lądowanie w historii tego lotniska, ale wszyscy chcielibyśmy postawić ci drinka i uścisnąć dłoń”. Oby po Euro taki telefon z wieży przy ulicy Bitwy Warszawskiej był minimum, na które zasłuży Brzęczek.
Sebastian Staszewski
(autor jest twórcą kanału “Po Gwizdku” na YouTube. Współpracuje też z Polsatem Sport i Super Expressem)
Komentarze