W sobotę Legia Warszawa zmierzy się z Rakowem Częstochowa w meczu, w którym zwycięzca może dogonić – a w przypadku Legii nawet przegonić – będącą liderem Pogoń Szczecin. Ale stawka, o którą grają oba kluby jest zupełnie inna.
Raków zazwyczaj szuka nowych pracowników wrzucając standardowe ogłoszenie o pracę do sieci. Są wymagania, lista obowiązków i “co oferujemy”. W tej ostatniej części zawsze można przeczytać: Pracę w klubie o stabilnej sytuacji finansowej. Klub Michała Świerczewskiego szczyci się tym, że jest zdrowy. Sposób, w jaki władze prowadzą Raków coraz częściej postrzegany jest za wzór, a to, że Kamil Piątkowski został sprzedany do Red Bulla Salzburg za 6 mln euro właśnie z Częstochowy pozwala mieć nadzieję, że pieniądze nie zostaną przejedzone. Jeśli uznamy, że piłka różni się od biznesu większą rolą przypadku, bo ten zamiast w stosunku 95 do 5 rozkłada się – załóżmy – 70 do 30, w Rakowie robią wszystko, by było to 30 i ani procenta więcej. Przyszłość nie jest uzależniona od miejsca w lidze. Jeśli skończy na piątym, będzie rozczarowanie spowodowane wypuszczoną z rąk szansą, ale poza wyposażeniem klubowej gabloty w puchar, sportową satysfakcją i radością z sukcesu, nie ma większej różnicy pomiędzy takim finiszem, a mistrzostwem Polski.
Życie na kredyt
Dla Legii ogromną różnicą jest już ta pomiędzy pierwszym, a drugim miejscem. Przesadą byłoby twierdzenie, że od obrony tytułu zależy przetrwanie klubu, bo Legia jest zbyt wielką marką, by po prostu zniknęła z mapy Polski – widzieliśmy ten mechanizm niedawno na przykładzie Wisły Kraków – ale brak mistrzostwa przyspieszy trwający tam od kilku lat proces degrengolady. Legia sportowo nie rozwija się w ogóle, a finansowo żyje na kredyt z rosnącym garbem długów. Najważniejszym dziś aktywem wydaje się być postawione za pożyczkę Legia Training Center, ale nawet jeśli kiedyś dzięki nowoczesnej akademii klub będzie zarabiał fortunę, miną lata.
Wyschnięte źródełko
Brak wejścia na wyższy poziom sportowy jest bezpośrednio związany z finansami. Pod koniec 2020 roku Marcin Żuk z serwisu legia.net tradycyjnie zrobił analizę sprawozdania finansowego stołecznego klubu. Dobra wiadomość jest taka, że Legia w polskich warunkach pod kątem przychodów wciąż jest gigantem. Nawet wyłączając wpływy z transferów, które w ostatnich latach zapewniały ogromną gotówkę (Radosław Majecki – 7 mln euro, Michał Karbownik – 6 mln, Sebastian Szymański – 5,5 mln, Jarosław Niezgoda – 3,6 mln, Vadis Odjidja-Ofoe – 2,5 mln, Carlitos – 1,8 mln, Sandro Kulenović – 1,6 mln), roczne przychody kręciły się w okolicach 100 mln zł, co jest kwotą o 40 mln zł wyższą od tej, która wpływała na konto Lecha Poznań (bez transferów). Złych informacji jest jednak więcej. Po pierwsze przychody nie rosną, co roku są porównywalne. A to uniemożliwia gonienie nawet przeciętnych europejskich klubów. Dziś byle średniak ma wyższy budżet od mistrza Polski i bez trudu może go przebić w walce o upragnionego piłkarza. Po drugie rośnie zadłużenie. Żuk szacuje je na ok. 170 mln zł, z czego 40 mln wobec Dariusza Mioduskiego, który Legii nie sponsoruje, a jedynie pożycza jej pieniądze. Można wyliczyć, że całość długu pokryłyby trzy awanse do pucharów w czterech ostatnich latach. Legia odpadała jednak – co jest serią niebywałą – z Omonią Nikozja, Karabachem, Spartakiem Trnawa, F91 Dudelange, FK Astana i Sheriffem Tyraspol. Po trzecie brak “sprzedawalnych” piłkarzy na już. W powyższej wyliczance widzimy siedmiu zawodników, których klub w stosunkowo krótkim czasie wytransferował za kwoty przewyższające 1,5 mln euro. Dziś w kadrze zespołu trudno takich znaleźć. Największy potencjał pod tym względem ma Bartosz Slisz, z tym, że nie słychać, by ustawiała się po niego kolejka chętnych, nie mówiąc, że o duży zwrot z inwestycji będzie tu trudno. Żaden z zawodników w obecnej kadrze nie będzie też tak drogi, jak choćby Niezgoda. Wątpliwe, że osiągnięty zostanie poziom choćby Odjidji-Ofoe.
Bez mistrzostwa reforma jak wyrok
Jeśli spojrzymy na wykres przychodów podstawowych, zobaczymy jeden komin. W sezonie 2016/17 z tytułu działalności podstawowej (czyli bez transferów) Legia zarobiła 233 mln zł, a w trzech kolejnych latach łącznie 305 mln. Uśredniając – każdego roku 130 mln mniej niż w sezonie, gdy awansowała do Ligi Mistrzów. To pokazuje, jaką tragedią dla klubu jest wieloletni rozbrat z europejskimi pucharami. Tutaj dochodzimy do miejsca, w którym brak mistrzostwa Polski sprawi, że w Warszawie wszystko może skapcanieć do reszty. Najnowsza reforma UEFA sprawia, że polskie kluby zostaną odcięte na dobre od Ligi Europy, która jak widzimy na przykładzie Lecha Poznań też potrafi być dochodowa (dzięki awansowi do fazy grupowej zarobił 5 mln euro). Szansę na grę w niej będzie miał tylko mistrz Polski po odpadnięciu z eliminacji Ligi Mistrzów. Jeśli Legia zakończy sezon na drugim miejscu, zagra w Lidze Konferencji – nowych rozgrywkach UEFA. Europejska federacja nie ujawniła jeszcze nic na temat podziału pieniędzy dla uczestników pucharu “trzeciego sortu”. Logiczne jest jednak, że będą niższe niż w LE. Trudno będzie nimi odkręcać powiększającą się spiralę długów.
Nie ma kim gonić wyniku
To wpływa na jakość transferów Legii bądź nawet ich brak. W meczu z Podbeskidziem (0:1) Czesław Michniewicz wprowadził na boisko tylko dwóch rezerwowych – Joela Valencię i Rafaela Lopesa, bo na ławce brakowało jakości. Symptomatyczne, że w drużynie mistrza Polski trzecim do wejścia byłby Mateusz Cholewiak. Marko Janković, czyli reprezentant Czarnogóry, którego transfer na Łazienkowską właściwie już ogłoszono, nie przeszedł testów medycznych i ostatecznie znalazł zatrudnienie w dziewiątym aktualnie klubie ligi izraelskiej. To pokazuje, o jakim profilu zawodnicy są przymierzani do stołecznej drużyny.
Co z transferem Kamila Grosickiego
Gdzieś w tym wszystkim pojawia się nazwisko Kamila Grosickiego. Już trzeci raz w ciągu ostatnich pięciu lat. Pierwszy raz Legia próbowała go pozyskać w 2016 roku, ale tych sytuacji nawet nie da się porównać. Legia miała wtedy pieniądze, a Grosicki miał wówczas 28 lat (a więc wciąż po roku-dwóch byłby sprzedawalny). Miał też niższe wymagania finansowe niż po kilku latach spędzonych w Anglii, które musiały go przyzwyczaić do pewnego standardu zarobków. Po ostatniej automatycznej podwyżce otrzymywał tygodniowo 40 tys. funtów. W przeliczeniu na kontrakt roczny było to 2,3 mln euro. Legia w swoich najlepszych finansowo czasach była w stanie zaoferować Arturowi Jędrzejczykowi 0,8 mln euro, dziś najlepszym pewnie mogłaby płacić 0,4-0,5 mln. Wątpliwe, by Grosicki się na to zgodził. Mówimy więc o ewentualnym transferze piłkarza, który swoimi umiejętnościami prawdopodobnie zjadłby Ekstraklasę, ale który nawet przy drakońskim obcięciu zarobków wygenerowałby gigantyczne obciążenie budżetu. Mając 32 lata na karku, więc zerowy potencjał sprzedażowy. Legii ten transfer by się opłacił, gdyby Grosicki zagwarantował nie tylko mistrzostwo Polski, ale też awans do Ligi Mistrzów lub Ligi Europy. Ale tego ostatniego na pewno nie zagwarantuje, co najwyżej zwiększy szanse.
Aby pozyskać Kamila Grosickiego w sposób, który miałby sens, Legia musiałaby stanąć na wyżynach kreatywności i umiejętności negocjacyjnych. West Bromwich Albion jest chętny do oddania Polaka nawet za darmo, ale póki to nie nastąpi, opłaca 100 proc. jego kontraktu. Teoretycznie Legia może zaproponować wypożyczenie ze współdzieleniem obowiązku płacenia piłkarzowi. Jej realne możliwości pozwalają jednak tylko na 20 proc. całej kwoty, może w przypływie emocji 30 proc. Czy WBA mogłoby się na to zgodzić? Wątpliwe, ale nie leżące w kategoriach cudu. Każdy inny sposób pozyskania skrzydłowego reprezentacji Polski (chyba, że znalazłby się prywatny sponsor opłacający kontrakt, jak w przypadku Sławomira Peszki w Wiśle Kraków), byłby szaleństwem. Jeśli nie głupotą.
Zwłaszcza w sezonie, gdy Legia traci miliony z powodu gry przy pustych trybunach. Z raportu firmy Deloitte wynika, że przy średniej frekwencji 18,9 tys. widzów na mecz i 66 zł wydanych średnio przez każdego kibica na stadionie, mistrzowie Polski mogli liczyć rocznie na przychód 27,8 mln zł. Druga pod tym względem Wisła Kraków straciła 11,9 mln zł.
Więcej niż gra o mistrzostwo
To wszystko sprawia, że sobotni mecz z Rakowem jest dla Legii czymś więcej niż gra o trzy punkty. Jeśli mistrz Polski po nie sięgnie, zrobi krok w kierunku obrony mistrzostwa Polski, co będzie też pierwszym krokiem do odzyskania finansowej normalności. Problem w tym, że od lat Legia nie robi kroku drugiego (awansu do fazy grupowej któregoś z pucharów), więc de facto stoi w miejscu, a biorąc pod uwagę uciekających europejskich średniaków – cofa się. Z tym, że w roku, gdy tylko mistrzostwo daje szansę na grę w Lidze Europy, wykonanie pierwszego kroku daje nadzieję na zrobienie następnego. Brak awansu do niej piąty rok z rzędu wydaje się windą do przeciętności i konieczności odzyskiwania równowagi.
W piątek 5 lutego hit Bundesligi. Hertha – Bayern: transmisja na żywo – sprawdź, gdzie oglądać
Komentarze