Minęło tyle lat, a to wciąż we mnie siedzi

Jarosław Krzoska
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Jarosław Krzoska

– Petrescu uwielbiał podkreślać swoje dokonania piłkarskie. “Ja to naprawdę grałem w piłkę, ja to byłem w Chelsea”. Powtarzał te hasła w szatni. Czy to miało wpływ na jego kontakt z zespołem? Można tylko gdybać. Na pewno nie był łatwym człowiekiem, zresztą sam się o tym przekonałem przed wyjazdowym meczem z Mattersburgiem – mówi w rozmowie z Goal.pl Jarosław Krzoska, kierownik Wisły Kraków.

  • Krzoska to żywa legenda Wisły. W klubie najpierw był rzecznikiem prasowym, a od dziesięciu lat pełni funkcję kierownika
  • W tym czasie “przeżył” 19 zmian na stanowisku trenera. W rozmowie z nami wspomina, jakimi byli ludźmi i dlaczego z niektórymi pracowało się szczególnie trudno
  • – Chcieliśmy wierzyć w tę historię. Byłem uczestnikiem tego słynnego spotkania w hotelu, gdy wygłosili mowę, że wszystko będzie dobrze, że pieniądze pojawią się lada moment, że od teraz będzie pięknie i świetliście. Ale bardzo szybko do nas dotarło, że nic dobrego z tego nie wyniknie – mówi natomiast o pamiętnej aferze z Vanną Ly i Matsem Hartlingiem.

W lipcu stuknęło panu 10 lat w roli kierownika Wisły. Ta robota potrafi jeszcze czymś zaskoczyć?

Życie potrafi zaskakiwać na każdym kroku, więc bez względu na doświadczenie praca też. Nie mam teraz nic konkretnego na myśli, ale na pewno zdarzały się przez te lata sytuacje, które trudno byłoby przewidzieć.

To spytam inaczej. Było tak, że w ostatniej chwili zorientował się pan o jakimś swoim błędzie i ciśnienie skoczyło?

Takim momentem była historia sprzed wielu lat, gdy wyjechaliśmy do Anglii na mecz z Fulham. Na lotnisku zatrzymali nam serbskich piłkarzy i zrobiło się naprawdę gorąco. Przed wylotem ustalałem telefonicznie potrzebne dokumenty, ale na miejscu okazało się, że służby interweniują inaczej. W efekcie trzech zawodników w towarzystwie ówczesnego dyrektora Kuby Jarosza przez kilka godzin musiało koczować na lotnisku. Wszystko po interwencji w MSZ znalazło swój happy end i Serbowie jeszcze przed meczem dołączyli do drużyny, ale miałem poczucie, że mogłem zrobić więcej, mieć choćby coś na piśmie. Minęło tak dużo czasu, a to wciąż we mnie siedzi.

Wiadomo, jak to z pracą w piłce, wymaga wyjazdów, często w weekendy. Ale i w dziennikarstwie bywa różnie. Kiedy bywał pan w domu częściej – jako dziennikarz, czy jako kierownik?

Gdyby porównać same weekendy, nie ma większej różnicy, choć teraz zdarzają się mecze w piątek, gdy w sobotę rano jest tylko jakiś rozruch i weekend się robi luźniejszy. W pracy dziennikarza każdy był wyjęty z życia. Pewnie troszkę więcej czasu spędziłem w domu jako kierownik.

Jak pańska żona znosi te wszystkie nieobecności?

Trafiłem na wyjątkowo wyrozumiałą kobietę. Przed ślubem byliśmy ze sobą dość długo, a że już wtedy zajmowałem się dziennikarstwem, wiedziała, jak będzie wyglądało moje życie zawodowe. Że zaliczy serię imprez rodzinnych sama. Ale zawsze znajdowaliśmy kompromis.

Wciąż na liczniku opuszczonych meczów Wisły ma pan tylko dwa z 2013 roku?

To ciekawa sprawa, bo cały czas uważałem, że są to dwa mecze, a ostatnio ktoś się dokopał, że pomiędzy grami z Legią i Jagiellonią był jeszcze Puchar Polski ze Śląskiem. Na przeszkodzie wtedy stanął szpital, do którego trafiłem tuż przed pierwszym z tych meczów. Byliśmy wtedy na zgrupowaniu w hotelu i w nocy niemożliwie bolał mnie brzuch. Rano, gdy się obudziłem, nie dało się żyć. Jacek Jurka, będący wtedy lekarzem Wisły, podrzucił mnie do szpitala, gdzie wyszły problemy z trzustką. Wylądowałem pod kroplówką. Gdy zbliżała się godzina meczu, spytałem, czy mogę wyjść, ale usłyszałem, że chyba zwariowałem, że mnie nigdzie nie puszczą. Byłem gotów iść na stadion, a okazało się, że musiałem leżeć w szpitalu dwa tygodnie…

Skoro już jesteśmy przy zdrowiu – życie kierownika w erze COVID-u stało się trudniejsze?

Tak. Na przykład to, co normalnie jest standardem i nie jest żadnym problemem, przez wprowadzone obostrzenia staje się kłopotem w hotelach. Mam na myśli choćby wspólne jedzenie posiłków, czy odprawy. Zjeść jeszcze można w pokojach, ale trudno robić indywidualne odprawy, gdy zespół to zbiór naczyń połączonych, w którym obowiązki się na siebie nakładają. Pozostaje się jakoś przystosować, co więcej możemy zrobić…

Pan – jeśli dobrze liczę – w swojej pracy w Wiśle, przeżył 19 zmian trenerów. Wybrałem pięć nazwisk i chciałbym, by pan coś o nich opowiedział.

Spróbujmy.

Franciszek Smuda.

Pracował na nos. Miał swoje notatki i przyzwyczajenia i według tego schematu budował zespół. Na krótkim dystansie potrafił zespół skleić i bardzo zmotywować, później wszyscy się już do jego działań przyzwyczaili.

Henryk Kasperczak.

Nie miałem z nim bliższego kontaktu, bo byłem w tamtym czasie dalej od drużyny. W czasie jego pracy pełniłem obowiązki rzecznika prasowego, więc pracowaliśmy właściwie tylko przy meczach. Z trenerem Kasperczakiem – co mało zaskakujące – kojarzy się przede wszystkim pamiętna kampania w Pucharze UEFA. Franek Smuda mówił mu: Heniu, to ja ci przygotowałem drużynę, przyszedłeś na gotowe. Trochę z tego żartowaliśmy.

Michał Probierz.

Bardzo wyrazista osobowość. Na pewno człowiek podejmujący decyzje bardzo szybko. Nie było u niego odcieni szarości, sama biel i czerń. Jak coś było źle, błyskawicznie potrafił kogoś ukarać. Chyba mało przyjemny dla zawodników, ale nikt nie obiecywał, że życie będzie się składać z samych przyjemności.

Kiko Ramirez.

Obserwował, jak funkcjonujemy, po czym wszedłem kiedyś do jego gabinetu i powiedział, że niektóre rzeczy trzeba zmienić. Podczas posiłków miało nie być bufetów, a jedzenie mieli serwować kelnerzy, bo tak jest w Hiszpanii. Nie było to jakimś wielkim problemem, ale trzeba się było dogadać z hotelami. Kiko zmienił też drużynie menu, również na hiszpańskie.

Joan Carrillo.

Dla mnie chyba najtrudniejszy z trenerów. Bardzo łatwo obrażał się o cokolwiek, gdy coś nie szło po jego myśli. Ta współpraca średnio się kleiła, choć nie mieliśmy żadnego konfliktu. Bardziej chodziło o to, że często nie potrafił wyraźnie wyartykułować, o co mu chodzi, i gdy zostało to zrealizowane inaczej, miał z tym problem. Czułem, że jego oczekiwania i moja praca delikatnie się rozjeżdżają.

Nie spotkał się pan w klubie z Danem Petrescu, bo było to w pięcioleciu, w którym pracował pan jako dziennikarz, ale wciąż był pan wtedy blisko klubu. Faktycznie piłkarze grali przeciwko niemu?

Petrescu uwielbiał podkreślać swoje dokonania piłkarskie. “Ja to naprawdę grałem w piłkę, ja to byłem w Chelsea”. Powtarzał te hasła w szatni. Czy to miało wpływ na jego kontakt z zespołem? Można tylko gdybać. Na pewno nie był łatwym człowiekiem, zresztą sam się o tym przekonałem przed wyjazdowym meczem z Mattersburgiem. Umówiłem się z nim na wywiad, przyjechałem z operatorem przed treningiem, ale powiedział “dobrze, dobrze, po treningu”. No to poczekaliśmy i gdy po zajęciach widziałem, że wychodzi z szatni,  włączyliśmy kamerę. A Petrescu: “widzimy się na konferencji prasowej w Wiedniu”. Odwrócił się i poszedł, całe szczęście, że coś mnie tknęło, by zacząć nagrywać wcześniej, bo przynajmniej miałem cokolwiek, by wysłać do centrali. To mu pamiętam, nie było to miłe.

Była jakaś porażka, po którym widział pan, że piłkarze długo nie mogą się podnieść, że mental jest kompletnie rozbity?

Tak było na Cyprze, gdy wyślizgnęła się nam Liga Mistrzów. Klocki kompletnie się rozsypały. Przed meczem nikt nie zakładał, że APOEL jest tak silny, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to drużyna, która za kilka miesięcy awansuje do ćwierćfinału rozgrywek. Konsekwencją tej porażki była gra w Lidze Europy, gdzie zaczęło się nie najlepiej, bo od wysokich przegranych w Holandii czy Anglii, ale ostatecznie wyszło nie najgorzej, bo z tej grupy awansowaliśmy. Zespół był więc dość silny, ale równolegle nie szło mu w Ekstraklasie, a Robert Maaskant został zwolniony po derbach. W tych, w których nomen omen jego rodak strzelił jedyną bramkę.

Wspomniał pan o awansie z grupy w Lidze Europy. Biorąc pod uwagę okoliczności, to najlepszy moment pracy w Wiśle?

Nie wiem, czy najlepszy, bo było kilka innych fajnych, z mistrzostwem Polski na czele. Ale na pewno najbardziej nieoczekiwany. W klubie nikt nie wierzył, że Fulham może tylko zremisować z Odense. Los dał nam okazję do niezapomnianego wieczoru.

A prywatnie dla pana który moment pracy w Wiśle był najtrudniejszy?

Na pewno ostatnie lata przed przyjściem obecnych właścicieli, gdy znaleźliśmy się na finansowym zakręcie. Do dziś 2018 siedzi w nas wszystkich. Pieniądze do nas trafiały wyjątkowo nieregularnie i tak naprawdę udało się przetrwać dzięki świetnej atmosferze zbudowanej w zespole przez Maćka Stolarczyka. Mam w głowie obrazek z Płocka, gdy dotarły do nas informacje, że potencjalny inwestor wycofał się z pomysłu przejęcia Wisły, a myśmy tam i tak wygrali. Po meczu Maciek udzielał wywiadu mając za plecami całą roześmianą drużynę. Potrafił sprawić, że zawodnicy nie myśleli o tym całym depresyjnym klimacie wokół. A przecież to nie trwało miesiąc, czy dwa, a znacznie dłużej.

Atmosferą jednak rodziny się nie wykarmi…

Musieliśmy sobie jakoś radzić. Zawsze byli dobrzy ludzie, którzy pożyczyli trochę pieniędzy. Poza tym z klubu też coś skapywało, przelewy były nieregularne, ale się zdarzały. Tamtej atmosfery bym jednak nie deprecjonował, kto wie, czy Wisła by w ogóle przetrwała, gdyby w tamtym czasie wszyscy zwiesili nos na kwintę i przegrywali mecz za meczem. Było zupełnie inaczej. Pamiętam, gdy wygraliśmy we Wrocławiu po golu Zdenka Ondraska w 89. minucie, a autobus przez całą trasę był tak wesoły, że widać było, jak rodzi się coś niesamowitego. Dojechaliśmy do Krakowa, a piłkarze zaczęli śpiewać, by wracał do Wrocławia, bo za szybko dojechaliśmy…

Jak z pana perspektywy wyglądało przejęcie Wisły przez duet Vanna Ly – Mats Hartling? Wierzył pan, że dzieje się coś dobrego, czy szwindlem śmierdziało na kilometr?

Chcieliśmy wierzyć w tę historię. Byłem uczestnikiem tego słynnego spotkania w hotelu, gdy wygłosili mowę, że wszystko będzie dobrze, że pieniądze pojawią się lada moment, że od teraz będzie pięknie i świetliście. Ale bardzo szybko do nas dotarło, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Przez tydzień-półtora jakoś tak zapowiadało się na brak happy endu, a gdy pamiętny przelew nie dotarł, już nikt nie miał złudzeń.

Niedługo później Wisłę przejęło obecne trio. Jakimi właścicielami są Kuba Błaszczykowski, Tomasz Jażdżyński i Jarosław Królewski?

Przede wszystkim rzetelnymi. Z perspektywy mojej pracy, wszystkie narzędzia, o które proszę, są mi udostępniane. Nie mówię tylko o kwestiach finansowych, choć tu też nie można nic zarzucić – dla nich dziesiąty każdego miesiąca jest dniem świętym. Od samego początku. Nawet kiedyś żartowałem, że moje konto w banku nie bardzo wie, jak się zachować, bo nie jest przyzwyczajone do tak regularnych przelewów.

Jak pan szacuje, kiedy Wisła wróci na właściwe tory i zacznie się liczyć w walce o coś więcej niż utrzymanie?

Myślę, że jest to bliżej niż dalej, ale garb urósł na tyle duży, a czasy są na tyle zwariowane, że nic się nie da przewidzieć. My wciąż spłacamy długi z przeszłości, więc nie możemy uciec od patrzenia za siebie, nawet gdy myślimy o przyszłości. Być może powrót Wisły odbywałby się odrobinę szybciej, gdyby nie fakt, że wszystko jest wyhamowane. Na dziś nie ma pewnie takiego odważnego, który powiedziałby, że za rok, czy trzy lata, Wisła będzie bić się o mistrzostwo i grać w pucharach. Ten obrzydliwy pandemiczny czas powoduje, że nie tylko u nas, ale i w innych klubach trudno o snucie mocarstwowych planów.

A do dziennikarstwa kiedykolwiek chciałby pan jeszcze wrócić?

Kierownikiem się bywa, a dziennikarzem się jest. Dziennikarstwo siedzi we mnie, choć upływ czasu wypchnął mnie trochę z branży. Wiem, że przyszło wielu młodych ludzi, którzy udanie weszli w ten zawód, choć w czasie kierownikowania zdarzyło mi się coś komentować. Zasiadając za mikrofonem poczułem, jak mi tego brakuje, więc powiem “nigdy nie mów nigdy”. To był fajny czas w moim życiu, na razie o tym nie myślę, ale kto wie…

Komentarze