Niecałe pół godziny gry za nami. Lech Poznań wpada w szesnastkę Korony Kielce, arbiter wskazuje na wapno. Choć wyznaczony do strzelania jest duński superstrzelec Kolejorza, Christian Gytkjaer, w kolejkę wpycha się Darko Jevtić. Psuje jednak karniaka, a już 120 sekund później Sanel Kapidżić daje prowadzenie Koronie Kielce. Podopieczni Gino Lettieriego wygrywają 1:0 w Poznaniu. Po raz pierwszy w historii, w meczu, który był dla nich tylko niewygodnym przerywnikiem w bojach półfinału Pucharu Polski.
Lech Poznań? Lech Poznań rozpoczyna spektakl, w którym kurtynę będzie stanowić płachta materiału z napisem “mamy, kurwa, dosyć”. Najlepszy zespół Ekstraklasy po 30. kolejkach wszedł w rundę mistrzowską w najgorszy możliwy sposób, a genem przegrywu, który wówczas się ujawnił, do dzisiaj straszy się wielkopolskie dziatki.
Jak do tego doszło? Dlaczego Kapidżić w uszach poznaniaków brzmi jak jakiś przedwieczny demon? Zapraszamy na opowieść o meczu, który do dziś wymienia się jednym tchem w kolejce najbardziej bolesnych klęsk Lecha. Opowieść o meczu, który zawsze jest w Poznaniu przypominany, gdy wszystko wskazuje na to, że Lech musi wygrać, a jednak wpada w kryzys. Właśnie w Poznaniu taka narracja krąży jak widmo…
- Dlaczego mecz z Koroną z kwietnia 2018 jest tak istoty w nowożytnej historii Lecha
- Sanel Kapidzić: bohater znikąd
- Ile tamten mecz mówić może o dzisiejszym Lechu?
WAKACYJNA PRZYGODA
By dobrze zrozumieć atmosferę tamtych dni, należy przede wszystkim spojrzeć na obie drużyny w szerszym kontekście niż tylko ligowe punkty czy ówczesna forma Korony Kielce i Lecha Poznań. Otóż Lech Poznań był właśnie w samym środku swojej największej misji ubiegłej dekady – misji detronizacji Legii Warszawa, powstrzymania jej mocarstwowych planów, włożenia kija w szprychy maszyny, która chwilę wcześniej występowała w Lidze Mistrzów. Dla Kolejorza to miał być kluczowy sezon – zainwestowano w trenera z dużą marką, bo takim był Nenad Bjelica. Postawiono na transfery klasy premium, utrzymano nawet część spośród najbardziej utalentowanych wychowanków, ba, Bjelica mógł sobie nawet dobrać paru “swoich” graczy, z Emirem Dilaverem na czele.
Lech był wtedy mocny, a u siebie – cholernie mocny. Po 30 kolejkach był liderem, wygrał rundę zasadniczą, przy Bułgarskiej legitymował się bilansem 12 zwycięstw i 3 remisów, nie przegrał ani razu. W ostatnich czterech spotkaniach przed podziałem punktów zdobył komplet 12 “oczek”, oklepując Jagę 5:1, Lechię 3:0, Wisłę i Górnik 3:1.
To był cholernie silny Lech, w doskonałej formie, na własnym terenie. A Korona?
A Korona Kielce rozpoczynała właśnie wakacje. To był już czas Gino Lettieriego, który nadspodziewanie dobrze radził sobie z ligowymi wyzwaniami, a po drodze jeszcze potrafił zamieszać w Pucharze Polski. Celem kielczan było utrzymanie – i ten cel udało się zrealizować już w 30. kolejce, poprzez awans do grupy mistrzowskiej. Natomiast wciąż koroniarze pozostawali w grze o Puchar Polski – mecz z Lechem wypadł akurat pomiędzy dwoma półfinałowymi spotkaniami z Arką Gdynia. Wszyscy kielczanie nieco kręcili nosem, że trzeba do tego Poznania w ogóle jechać, zamiast w spokoju napinać się na historyczną pucharową szansę.
– Gino Lettieri miał koncepcję gry w pierwszej ósemce, którą potraktuje jako prawie okres przygotowawczy, da szansę innym zawodników, do tej pory łapiącym się mniej. Już to miały być testy pod kątem następnego sezonu – kto się nadaje, kto do wyautowania. Lettieri z każdym meczem wystawiał w zasadzie coraz dziwniejszy skład – wspomina z uśmiechem Michał Siejak, twórca telewizji i oddany kibic Korony. – Korona grała w półfinale Pucharu Polski, pierwszy mecz z Arką wygrała 2:1 u siebie. Perspektywa finału, wyjazdu na Narodowy… to było coś, czym żyły Kielce. To była szansa na napisanie historii. Każdy myślami był wtedy przy grze w Pucharze Polski i meczu z Arką Gdynia.
Poznań rozpoczynał wakacyjną przygodę kielczan – siedem ligowych spotkań, które z perspektywy Korony właściwie nie miały żadnej stawki.
CZY DYSONANS MÓGŁ BYĆ WIĘKSZY?
Ktoś powie: przesadzacie. To nie mógł być aż tak nieistotny mecz dla gości, skoro go wygrali. Ale niestety, fakty są po stronie tych, którzy podkreślają: Korona wygrała od niechcenia. Dowód numer jeden – skład. Sanel Kapidżić, strzelec zwycięskiego gola, rozegrał na polskich boiskach szalone cztery mecze. Z Lechem – a mecz odbywał się w kwietniu – debiutował jako członek pierwszego składu, dotąd miał jedynie 20 minut w Płocku, oczywiście z ławki.
– Pamiętam, że na tym meczu pojawił się Adam Nawałka, ówczesny selekcjoner reprezentacji Polski. Obserwował zawodników Lecha, ale też Bartek Rymaniak miał być na radarze. Odbył rozmówkę z Rymaniakiem przed meczem odnośnie tego, co tam w Koronie. I sam Rymaniak przed meczem z Lechem powiedział wprost Nawałce, że drużyna jest myślami przy meczu z Arką, przy grze o Narodowy – wspomina Michał Siejak.
Bartosz Rymaniak wydał jasny komunikat: panie Adamie, proszę się nie przejmować, dzisiaj nas oklepią, ale wpadnij pan na Arkę, to ja pokażę wtedy klasę. Taka była wiara wewnątrz samej drużyny, ale i jaka miała być, jeśli Korona jeszcze nigdy w Poznaniu nie wygrała.
– Śmialiśmy się, że Korona historyczne zwycięstwo zdobyła najgorszym składem, jaki wystawiła w historii gry w Poznaniu – mówi nam Siejak.
Mateusz Możdżeń, wówczas piłkarz Korony, ma bardzo podobne wspomnienia, ale jednocześnie podkreśla – u Lettieriego nie było czegoś takiego, jak “lżejszy mecz”.
– Byliśmy bardziej skupieni na drugim półfinale Pucharu Polski. Rozpamiętywaliśmy, że jeszcze u siebie po indywidualnym błędzie wygraliśmy tylko 2:1 a nie 2:0, bo to by w ogóle była zaliczka. Mecz z Lechem to było natomiast podejście: no, fajnie, oni muszą, my nie. W sumie piłkarze czują się w takich sytuacjach najlepiej. I to też pokazał choćby rewanż z Arką. Bo wtedy to my musieliśmy. Natomiast w Poznaniu to nam sprzyjało, mogliśmy grać odważniej – wspomina Możdżeń. – Mogę jednak z pełną świadomością powiedzieć, że u trenera Lettieriego, nawet w takiej sytuacji, nie było czegoś takiego jak możliwość lżejszego podejścia do meczu. OK, skład może nie był optymalny, za trzy dni półfinał, ale nie mogłeś pozwolić sobie na oddech. Jak odpuściłeś, w następnym meczu miałbyś problem. Latałyby kartki, byłyby krzyki, nie ma przebacz. Natomiast podświadomie mogło być tak, że w ofensywie pozwalasz sobie na więcej, w defensywie natomiast działały żelazne schematy. Niemniej gdzieś mogło się też przebić myślenie: jak przegramy, szybko pójdzie to w niepamięć.
Lech musiał. Pod każdym względem – bo i kilkadziesiąt tysięcy gardeł, i okoliczności, i różnica klasy na papierze, i samo podejście do meczu.
– Nie wykorzystaliśmy sytuacji. Byliśmy ogółem w bardzo dobrej formie, ale akurat ten mecz mocno średnio nam wyszedł. Potem to samo powtórzyło się w Płocku. Nie wiem jak ocenić tamten finisz. Jakbym wiedział, co poszło nie tak, to bym powiedział i zrobilibyśmy mistrza. Czasem tak jest, przeważasz, ale nie zdobywasz gola, gonisz to zwycięstwo i robi się coraz bardziej nerwowo. Ale nie wiem, czy mentalność to nie za proste wytłumaczenie. Szczerze, sam chciałbym to wszystko wytłumaczyć – załamuje ręce Radosław Majewski. – Wydaje mi się, że była też kwestia presji, którą każdy nakładał sam na siebie w finałowych meczach. Jak nie wygraliśmy, ona rosła. Nie umieliśmy się odkręcić. Ten mecz w Płocku pamiętam nawet lepiej niż Koronę – mieliśmy dwie mega dobre sytuacje na początku, sam na sam. Idealne pod ułożenie meczu. Nie siadło i potem się popsuło. No i tak jest: co z tego, że grasz dobrze, jak nie zdobywasz punktów? Liczą się tylko punkty.
Przecież nawet ten karny Jevticia. Jevtić miewał momenty, gdy potrafił siać zniszczenie ze zdecydowanie większej odległości, w dodatku z naciskającymi na niego obrońcami, czy też ustawionym wysokim murem. A tu? Kompletne zaćmienie, jak u całego Lecha Poznań. Chobłenko na piątym metrze – pyk, nad bramką. Nenad Bjelica pieklił się później – co to niby za perfekcyjny występ Korony, skoro dopuszczała do tak wielu sytuacji pod własną bramką? A i ten strzał Kapidżicia… Cóż: nie dał się poznać od tej strony ani przed, ani po meczu z Lechem.
NIEOCZYWISTY BOHATER? OCZYWIŚCIE PRZECIW LECHOWI
– Lech ma moim zdaniem szczęście do takich piłkarzy, którzy nic nie zrobili w polskiej lidze, ale strzelili Lechowi. Przyjedzie Serrarens, strzeli gola. Albo Susnjara z Wisły Płock, który strzelił piszczelem. No i ten Kapidżić… – mówi w rozmowie z nami Dawid Dobrasz. I faktycznie, coś w tym jest – jeśli Kolejorz ma stracić gola w teoretycznie prościuteńkim meczu ze słabeuszem, to bardzo możliwe, że skarci go ktoś pokroju Kapidżicia.
– Przyszedł dzięki zaprzyjaźnionej wówczas agencji menedżerskiej bośniacko-niemieckiej. Sanel Kapidzić był jednym z tych poleconych przez menadżerów, z którymi miał kontakt Gino Lettieri. Z tym, że z tamtego rzutu potrafili się pojawić tacy gracze, którzy coś dali – Adnan Kovacević, Ivan Jukić, Amer Halilić – a Kapidzić to był meteoryt. Trochę było też i takich graczy, był przemiał zawodników przychodzących na krótko – wspomina Michał Siejak. – Piłkarsko moim zdaniem to nie był zawodnik, który zasługiwał na to, by być w Koronie. Przygotowany był dobrze fizycznie, ale to taki typ zawodnika, którego obserwujesz na treningach, meczach, no i nie wyróżnia się niczym. Gdzieś sobie biega, kopie, ale nie wiesz jaka jest cecha pozytywna takiego zawodnika. Jukić czy Kovacević byli z tego rzutu, ale o nich dało się powiedzieć coś ciekawego. O Kapidziciu nic.
Podobnie kolegę z boiska wspomina Mateusz Możdżeń. Kapidżić z twarzy, ruchów i wyników podobny zupełnie do nikogo. Everyday regular normal guy, na pewno lubił Terminatora i zupę pomidorową, płakał też na Królu Lwie, gdy wiadomo kto zrzuca w wąwóz wiadomo kogo.
– Chyba był jeszcze rykoszet, ale złapał to ładnie, zaryzykował. Mi udało się asystować przy tej akcji, gdzieś szarpnąłem wcześniej. Pamiętam jeszcze, że trener nie dawał mu wcześniej szans. Wiadomo, miał Sanel gorsze, lepsze momenty na treningach, ale nie dostawał szans. Nie był ani pierwszym, ani trzecim wyborem. Pamiętam takie mecze, że trener wolał kosztem napastnika zagrać którymś z nas, pomocników, ustawionych wyżej. Potem zagrał chyba jakieś epizody, dostał jeszcze do strzelenia karnego z Wisłą Płock na pożegnanie. Na pewno Sanel miał ten luz, że się nie stresował na meczach. To często spotykałem u graczy z Bałkanów – przypomina sobie nie bez trudu Mateusz Możdżeń.
Ciężary zaczynają się, gdy trzeba jeszcze powiedzieć coś o czysto piłkarskich walorach Sanela.
– Z czego piłkarsko zapamiętałem Sanela? Chwilę, muszę się zastanowić. No, chyba musiał mieć dobry strzał, skoro wpadło. Ale nie wiem, nie powiem, co miał super, albo czego nie miał. Nie potrafię powiedzieć. Był raczej jednym z tych obcokrajowców, którzy przemykają przez ligę. W Koronie wówczas szukano w pierwszej kolejności, za granicą, co ostatecznie źle się skończyło – puentuje Możdżeń.
– Każdy był w szoku, że to właśnie Sanelowi Kapidziciowi wpadło. Myślę, że nie dowierzali nawet ci, którzy trenowali z Sanelem, gdyby ich zapytać. Rozumiem jakby strzelił w polu karnym, dokładając nogę – ale to był strzał z dystansu, zupełnie nie pasujący do napastnika – wspomina Siejak.
Do samego Sanela niestety nie dotarliśmy – obecnie zdaje się występować w niższych ligach duńskich, w klubie tureckiej mniejszości – Vatansporze. Ale nawet Transfermarkt poległ przy misji wytyczenia, jaki to jest właściwie poziom rozgrywkowy.
NIE DO KOŃCA PERFEKCYJNIE
To nie był dobry mecz Korony Kielce. Przyznaja to jej kibice, przyznają też piłkarze. Więcej – to nie był też dla Korony Kielce mecz ważny, nie utkwił w pamięci kibiców, bo przecież kielczanie wtedy grali o wiele ważniejsze mecze pucharowe.
– Radek Dejmek mówił po tym meczu, że Korona grała tam wiele spotkań, w których grała dużo lepiej, zasługiwała na zwycięstwo, a ten mecz był w jej wykonaniu bardzo słaby. A mimo to udało się zdobyć trzy punkty – mówi nam Michał Siejak. – Nie jest to ważny mecz dla Korony. Jest dużo ważniejszych, wyjazdowych zwycięstw. Spotkań, które każdy kibic z Kielc pamięta. To – taka ciekawostka. Pozytywny wypadek przy pracy. Anegdota. Ale ten mecz o niczym dla Korony nie decydował.
Mateusz Możdżeń żartuje, że Koronie ten mecz wręcz… zaszkodził.
– To był spory sukces. Uwierzyliśmy, że tę Arkę przejdziemy. Prowadzimy, mamy zaliczkę, wygrywamy sobie w Poznaniu… Jak nic można się śmiać, że to zwycięstwo nam zaszkodziło! – śmiał się wczoraj w rozmowie z Goal.pl.
Jedynie Gino Lettieri wydawał się w pełni zadowolony i w pełni usatysfakcjonowany. Powiedział, że taktyka była perfekcyjna i tyle go było na konferencji widać.
– Jeśli to była dobra taktyka, to mogę tylko pogratulować. Czy taktyka jest perfekcyjna, gdy rywal ma sześć, siedem sytuacji? Tyle ich mieliśmy, a w przypadku Korony pamiętam o jeszcze jednej, pod koniec meczu, gdy wszystko ryzykowaliśmy. Gdybyśmy wykorzystali 20 procent szans, to jaka by była ta ich taktyka? Kiedy wygrasz, wszystko jest super, a jak przegrasz, to jest słabo. Nie będę dramatyzował, bo tak bym robił, gdyśmy przegrali 0-4 i nie mieli okazji strzeleckiej. Można mówić, że Korona była perfekcyjna, ale to nie tak. Perfekcyjna była nasza taktyka w Krakowie, ale nie dlatego, że wygraliśmy z Wisłą, tylko dlatego, że oni nie mieli żadnej szansy bramkowej. Chyba jako trener muszę się jeszcze dużo uczyć – grzmiał wtedy Nenad Bjelica, wyraźnie zirytowany wypowiedziami trenera Korony.
Lettieri? Powoli zaczynał świrować, podpisał wtedy też nowy kontrakt, dzięki któremu poczuł się jeszcze mocniejszy. Do końca sezonu ugrał już tylko jeden punkt, do finału Pucharu Polski też nie udało się awansować. Jego kolejna runda w Ekstraklasie była jeszcze w miarę przyzwoita, ale po roku wszystko zaczęło się psuć – również na poziomie organizacyjnym. Natomiast to, co stało się z Bjelicą i Lechem… To można określić jedynie jako “meltdown”.
Porażka z Koroną byłą pierwszą domową od ponad roku. Bjelica już w trakcie meczu wydawał się nieco zagubiony – zdjął w przerwie bodaj najbardziej aktywnego Kamila Jóźwiaka. Później tłumaczył na konferencji cały przebieg meczu oraz swoje decyzje.
– To była zmiana taktyczna, bo chcieliśmy grać inaczej, na dwóch napastników, z Darkiem w środku. Na skrzydle nie prezentował dziś dobrego poziomu. A Kamil spisywał się nieźle, ale z uwagi na taktykę musiałem go zdjąć – mówił Bjelica, który później ustawił jeszcze zespół z trójką obrońców, a na ostatnie minuty posłał do przodu stopera Vujadinovicia. – To było lekkie harakiri, zaryzykowaliśmy wszystko, bo Nikola gra dobrze głową. Dla mnie przegrać 0-1 czy 0-3 to to samo. Mieliśmy okazje, by strzelić gola, ale to nie był nasz dzień. Byłą dominacja, rzut karny, dośrodkowania, strzały, zabrakło tylko gola.
– W drugiej połowie zmieniliśmy system, mieliśmy dużo okazji, ale to nie był nasz dzień. Korona wygrała szczęśliwie i chciałbym jako trener Lecha odnieść kiedyś takie zwycięstwo, jak oni dzisiaj. Musimy mieć z dziesięć okazji, a przeciwnikowi wystarczy czasem jeden strzał. Dlatego właśnie nie mam pretensji do drużyny, choć nie jestem zadowolony z wyniku. O tytuł walka będzie się toczyła do samego końca, ale my też mamy moc i już to pokazaliśmy. Stąd moje pełne zaufanie do piłkarzy – mówił Chorwat.
Jak się okazało – zaufanie było błędem. Lech do końca sezonu wygrał już tylko jeden mecz, a na koniec z Legią Warszawa tak rozwścieczył kibiców, że ci nie pozwolili na dokończenie spotkania. Sezon hańby dobiegł końca, ale większa część tej hańby rozpoczęła się pomiędzy 33. a 35. minutą 31. kolejki ligowej. Hańba rozpoczęła się podczas tych kilkuset sekund pomiędzy karnym Jevticia i golem Kapidżicia.
ZDEFINIOWANIE PRZEGRYWU
– Mecz z Koroną zdefiniował kolejne lata Lecha Poznań. Ten karny Jevticia to jak karny Błaszczykowskiego z Portugalią dla kibiców w Poznaniu – chciałoby się powtórzyć, ten mecz rozegrać jeszcze raz. Jest takie poczucie, że gdyby to wygrać, to by poszło. A wtedy w najczarniejszych scenariuszach nikt nie zakładał, że Lech tego nie wygra – wspomina Dawid Dobrasz, dziennikarz Głosu Wielkopolskiego i sympatyk Kolejorza.
– Pamiętam mecz z Jagiellonią, absurdalny – Lech prowadził 2:1, przegrał z grającą w dziesiątkę Jagą 2:3 u siebie. Albo ten mecz ze Stalą, gdzie Stal zrobiła utrzymanie dzięki dwóm autom w końcówce. No i Arka… Jest długa lista takich absurdalnych porażek, ale Korona z kwietnia 2018 to wyznacznik – przypomina Dobrasz.
Kluczowe i absolutnie najważniejsze pytanie brzmi: czy to znów się dzieje? Czy demony z przeszłości wracają z pełną mocą, by raz jeszcze pokrzyżować plany lechitów? Czy obecna sytuacja, którą można już nazwać kryzysem, albo chociaż zadyszką, to forpoczta powtórzenia tamtego sezonu?
– Ostatnio obawiam się, żeby feta, jaka odbędzie się na meczu z Jagą, nie była ostatnią w tym sezonie. Jest w Lechu duże parcie, napinka na stulecie, ale też na ten mecz – zaproszono licznych gości. Będą Kulesza, Michniewicz. Byli trenerzy – Rumak, Żuraw, Djurdjević. Piłkarze, od Marka Rzepki, do Piotra Reissa, Semira Stilicia, Rafała Murawskiego. Robert Lewandowski nawet miał przyjechać, było blisko, ale ostatecznie wyśle tylko film. Znajdzie się w złotej jedenastce Lecha. Będzie święto. Kojarzy mi się to też z takim momentem w sezonie za Bjelicy, gdzie też świętowano 97-lecie, byli goście, jakieś wręczanie medali – opisuje Dobrasz.
Wtedy, przed porażką z Koroną, też były pewne sygnały, że ta doskonale naoliwiona maszyna miewa pewne problemy. Ot, choćby wcześniejszy mecz z Koroną, w rundzie rewanżowej, przegrany 0:1 na boisku w Kielcach. Teraz też podopieczni Macieja Skorży wysyłają w świat sygnały, że mimo potężnej napinki i całkiem udanych dwóch okienek transferowych, nie wszystko układa się po ich myśli.
– Problem dzisiejszego Lecha jest taki, że margines błędu został wykorzystany w pierwszych sześciu meczach. Dziewięć punktów w sześciu spotkaniach? To nie miało prawa się wydarzyć. Terminarz – niektórzy mówią, że Lech ma łatwy, ale dla mnie jest zdradziecki. Jest taka narracja, że głównie z drużynami z dołu tabeli, ale patrzę: będzie Legia z wielką chęcią rewanżu. Będzie wyjazd na Wartę, z którą ciężko Lechowi idzie. Nawet ta Jagiellonia, z którą często Lechowi nie szło… Nie wiem, mam wrażenie, że dzisiaj narodził się w Poznaniu pewien strach. Strach, że Raków równo punktuje, nie ma kryzysu w ogóle. Są obawy, że Lech Poznań ze Skorżą, z mega mocną kadrą, zrobi taki sam wynik, jak swego czasu Żuraw. Patrzy się z niepokojem głównie na Raków – teraz Papszun mówi o arbitrach i to ewidentny ruch na dołożenie presji Lechowi. Patrzy się na rozwój Rakowa, jego stabilność jako projektu. Oni też mieli problemy z wchodzeniem w rundy wiosenne, to ich czasem ciągnęło w dół – teraz tego nie ma. Nadrobili przecież niesamowicie. Lech miał sześć punktów przewagi po jesieni! Teraz jest za Rakowem. I tak dobrze, że chociaż Milić strzelił w końcówkach meczów z Górnikiem i Wisłą, bo już w ogóle byłaby grobowa atmosfera – przekonuje Dawid Dobrasz.
Mecz z Jagiellonią pod wieloma względami przypomina tamto starcie z Koroną. Znów goście wydają się skazani na pożarcie, znów mecz będzie miał naprawdę godną oprawę, znów wydaje się, że jedynym możliwym wynikiem jest wysokie zwycięstwo “Kolejorza”. Zwłaszcza, że na papierze dysproporcja między tamtym Lechem i tamtą Koroną wydaje się zbliżona do obecnej przepaści pomiędzy poznaniakami a Jagą. Ten ruch z Tomaszem Kędziorą to niejako podkreślenie ambicji i możliwości obecnego Lecha. Jasne, nie byłoby to możliwe w “normalnych” warunkach, ale przecież transfer chociażby Krychowiaka pokazuje, że reprezentanci Polski mogli właściwie przebierać w ofertach z mocniejszych lig niż Ekstraklasa.
Lech wiosną będzie w teorii najsilniejszym Lechem ostatnich lat.
– To jest nieprawdopodobna siła ognia, jaką dziś ma Lech. Reprezentanci Polski. Szeroki skład. Powracający wychowankowie z Zachodu. Drogie transfery obcokrajowców. To pełna mobilizacja. Nie ma szans, żeby Lech miał tak mocny skład na jesień – Kownacki z Kędziorą pewnie się zawiną, Tiba raczej odejdzie, na Ishaka będą oferty, nawet taki Skóraś ma podobno mieć opcje z Turcji. Karlstrom może mieć ofertę… Lech ma dziś najdroższą drużynę w historii, o 30% droższą niż rok temu. Został Kamiński, jest transfer Velde – naprawdę, Lech zrobił mnóstwo. Jak tego mistrzostwa nie będzie, to żadnych wymówek – podkreśla Dobrasz.
Ale by mistrzostwo było, więcej takich meczów jak remisy z Wisłą Kraków czy domowe porażki z Lechią Gdańsk już być nie może.
Dzisiaj głównym przeciwnikiem dostojnego jubilata nie będzie Jagiellonia. Będzie nim trudna przeszłość, demony unoszące się nad Bułgarską, presja oraz wewnętrzne przekonanie, że znów wszystko może się wysypać na ostatniej prostej.
Tę przeszłość i te demony trzeba pokonać, jeśli na poważnie myśli się o mistrzostwie Polski.
Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski
Komentarze