Stateczny właściciel gigantycznej firmy informatycznej brykający po murawie jak najwierniejszy z ultrasów. Trybuny zapełnione jak za dawnych, dobrych lat, gdy Polonia potrafiła tworzyć widowisko konkurujące z tym, które swoim widzom oferowała Legia. Huczne świętowanie na obiektach klubowych, a do tego element, którego tak boleśnie brakowało w ostatnich dekadach. Finalny sukces. Na razie skromny, w postaci awansu do II ligi, ale – jak się zdaje – na solidnych fundamentach. Aż chciałoby się krzyknąć: wreszcie, wreszcie na solidnych fundamentach. Polonia Warszawa i jej powrót do żywych to historia specyficzna, tak jak i specyficzny jest sam klub.
- Podnoszenie się z kolan
- Pomiędzy podmiotami
- Kontrowersje z transparentem i plotką o wspieraniu rywali Legionovii
***
W sezonie 2015/16 Polonia Warszawa wygrała bardzo dziwaczny, prawdopodobnie możliwy jedynie w polskich warunkach wyścig. Wyścig liczył trzech zawodników – obok Polonii były to obie łódzkie drużyny, ŁKS i Widzew, które w bardzo podobnym okresie opuściły szczebel centralny z uwagi na problemy organizacyjne i finansowe. Trzech byłych mistrzów Polski, trzy głośne bankructwa. Mozolna odbudowa w Łodzi i na Muranowie rozpoczęła się niemal w tym samym czasie, wszystkie trzy ekipy zgrabnie i bez wątpliwości przemknęły przez IV ligę. Ale z III-ligowego piekła pierwsza wygrzebała się właśnie Polonia – ŁKS skończył wówczas ligę na odległym, szóstym miejscu, Widzew dopiero pieczętował awans z IV ligi do III.
Mogło się wydawać, że wszystko jest na dobrej drodze, że Polonia odbiła się od dna. Że szybki powrót to dowód na katharsis, że Czarne Koszule odrobiły lekcje z zarządzania. Że wyprzedzenie na ścieżce do poważnej piłki obu łódzkich firm potwierdza, że to w Warszawie najszybciej udało się pozbierać po klęskach.
Parę lat później Widzew jest już w Ekstraklasie, ŁKS spędził w niej sezon, później bił się w barażach, nadal pozostaje na poziomie I ligi. Polonia? W pewnych momentach bardzo mocno wyczuwalny był stary, niestety znajomy zapach. Zapach IV ligi…
– Te ostatnie pięć sezonów w trzeciej lidze to było coś strasznego – mówi Kuba Sadowski, muzyk i kibic Polonii w rozmowie z goal.pl. – Pamiętam ostatnią rundę przed przyściem prezesa Grega. Wyglądało to jak bal na Titanicu. Dwunastu piłkarzy na treningu, w tym trzech bramkarzy. Ćwiczenia na Saharze. Było zupełnie realne, że Polonia nawet nie wystartuje. Później pandemia… Nie wiadomo co by było, gdyby misję ratunkową zorganizował ktoś inny, lub co gorsza – klub dalej dryfowałby bez celu. Polonia wygrzebała się naprawdę z samego dołu, z beznadziei, z momentu, kiedy ciężko było upatrywać jakiejkolwiek szansy na wyjście z tego wszystkiego.
Polonia była prawdopodobnie jednym z niewielu klubów w Polsce, który pandemię przyjął bez większego lęku. Dlaczego? Gorzej zwyczajnie być nie mogło. Ledwie pięć lat po pierwszym awansie na szczebel centralny, ledwie pięć lat po tej puencie pierwszego okresu przebudowy, a Polonia dzielnie pędziła z powrotem na IV-ligową ścianę.
– Pamiętam jak byliśmy na przedostatnim miejscu w tabeli, odprawiając modły, żeby pocovidowy sezon nie został wznowiony, bo byłoby bardzo ciężko sie utrzymać – wspomina Piotr Kosiorowski, dyrektor sportowy klubu i jeden z architektów awansu do II ligi.
W pandemię Polonia wchodziła po 19 rozegranych meczach. Bilans? 17 punktów i tylko 16 strzelonych goli. W tabeli Czarne Koszule wyprzedzały jedynie słabiuteńki i nieprzystający do poziomu ligi KS Wasilków, niewiele było powodów, by wierzyć, że coś może w ogóle ulec przy Konwiktorskiej zmianie. Entuzjazm związany z odbudową dawno wygasł, a przecież nie ma nic bardziej bolesnego, niż zawiedzione nadzieje. Trudno byłoby to rozbudzić na nowo, rozpalić ten ogień, bez zupełnie nowego otwarcia, z nowymi twarzami, nową energią i – co tu dużo kryć – nowymi finansami. Polonia czekała na swojego jeźdźca na białym koniu, z pękatą sakiewką oraz pomysłem na uratowanie księżniczki z tej III-ligowej wieży.
– To sobie jeszcze poczeka – pomyślał każdy, kto zna “Shreka” oraz polską piłkę, polską piłkę, która nie znosi happy endów, za to obficie rzuca pod nogi kłody i ciernie. Polonia? Polonia się doczekała.
PREZES, KTÓRY ZOSTAŁ KIBICEM
Gregoire Nitot pierwsze testy charakteru zdał tak naprawdę jeszcze przed włożeniem w Polonię pierwszej własnej złotówki. Wiadomo, dość prosto dzisiaj uciekać w banały. Przychodzi naprawdę bogaty człowiek, daje naprawdę duże pieniądze i cyk – nagle klub z dna III ligi zaczyna przebąkiwać o Ekstraklasie do 2030 roku. Sęk w tym, że postrzeganie Nitota wyłącznie jako bogatego wujka, ktory właśnie przyjechał zasponsorować bratankowi studia na prestiżowym uniwersytecie to po prostu duży błąd.
Inwestycja w Polonię od początku wymagała zacięcia. Kibice Legii, tradycyjnie zresztą, zaczęli dość odważne próby zniechęcania biznesmena do kontaktów z Polonią, wykorzystując do tego cały swój tradycyjny arsenał. Nitot nie tylko się nie ugiął, ale wręcz zyskał “honorowy” aspekt do motywowania swoich działań wokół Polonii. Nitot wcześniej mógł Polonię postrzegać jako atrakcyjne miejsce do zainwestowania, jako fajny klub do spełnienia swoich marzeń z dziecięcych lat, marzeń o uczestnictwie w poważnej piłce, nawet jeśli nie jako piłkarz, to jako działacz. Po akcjach legionistów i burzy, która się wokół niego rozpętała – wycofanie byłoby przyznaniem się do słabości, a tego bogaci ludzie wręcz nienawidzą.
Nitot więc do słabości się nie przyznał, za to zakasał rękawy do wytęzonej roboty.
– Prezes żyje klubem, to po prostu widać, nawet po tym, jak zachowuje się na meczach, jak je przeżywa. Tego nie podrobisz. Był chyba drugi czy trzeci na murawie po wygranej z Legionovią. Miał parę niefortunnych wypowiedzi, natomiast ktoś, kto śledzi go uważnie, wie, że to wszystko wynika z emocji. Z autentyczności. To jest facet, który kocha to co robi. Myślę, że on poznaje kulturę Polonii, jeszcze się jej uczy, i wiele zmienia się w jego podejściu. Na pewno wsiąkł – ocenia Sadowski. I to głos, który powtarza się niemal w każdej rozmowie o Nitocie.
Wsiąkł w klub. Żyje nim, oddycha. Stał się jednym z polonistów, co przecież w Warszawie nie jest najłatwiejszą i najbardziej popularną drogą.
– Na pewno widać u prezesa Nitota bardzo duży entuzjazm, taką naturalną radość. Po meczu z Legionovią wbiegł na boisko równo z gwizdkiem, cieszył się razem z zawodnikami, wziął od spikera mikrofon, krzyczał – kto wygrał mecz… Widać taką iskrę, radość, chcęć zmiany czegoś. Mam nadzieję, że to nie wygaśnie – dodaje Mateusz Sokołowski, szef skautingu w Akademii Polonii Warszawa, pozostającej zresztą odrębnym podmiotem.
Ale entuzjazm i kibicowskie podejście ma każdy. Nitot ma jeszcze coś. Pieniądze oraz pomysł, jak je wydawać.
KLUB ZJEDNOCZONY
Przed Nitotem Polonia była podzielona. Tak, brzmi to nieco kuriozalnie, biorąc pod uwagę nieszczególnie masowy charakter kibicowania Czarnym Koszulom, ale świadczą o tym najlepiej obecne wypowiedzi polonistów. O tym, że zbliżyły się różne sekcje, z koszykowką na czele, nie ma co pisać – to głównie zasługa wyników, które zawsze zostawiają u kibica poczucie niedosytu, które może sobie zniwelować uczestnictwem w życiu innych sekcji.
Ale zbliżyło się na przykład szkolenie Polonii i dorosła drużyna Polonii, a to wcale nie było oczywiste.
– Wydaje mi się, że dużo dobrego dzieje się wokół klubu – środowiska polonijne są razem, działają razem. Nie zawsze tak się działo. Tymczasem teraz zarówno sekcje koszykarskie, jak akademia czy drużyna Nitota – wszystko działa razem, blisko siebie, jest pełna kooperacja między środowiskami. W końcu nastała jedność na Konwiktorskiej – ocenia Emil Kot, kibic Polonii, trener, wzięty organizator projektu TTMSz, a swego czasu również gniazdowy na Kamiennej. – Wydaje mi się, że to w końcu zmierza w dobrym kierunku ze względu na prezesa Nitota. Wiadomo, że może nie jest krystalicznie cudownie, ale gdzie jest? W którym klubie? Fundamentem na ten moment na pewno jest to, że mamy zaangażowanego prezesa, mamy pracującego dłuższy czas dyrektora sportowego, mamy moim zdaniem bardzo perspektywicznego trenera.
Jak wygląda podział między MKS Polonią a Polonią Nitota?
– Akademia to inny podmiot. Polonia, ta która awansowała, i MKS Polonia, pod którą są drużyny CLJ. Polonia ma swoje rezerwy, a MKS ma swoją drużynę seniorską – de facto obie rywalizowały ze sobą w minionym sezonie w piątej lidze – tłumaczy Mateusz Sokołowski z Akademii, szef jej skautingu. – MKS Polonia to podmiot, który od 2005 funkcjonuje, zajmuje się stricte szkoleniem młodzieży. Była wtedy potrzeba chwili, by wyodrębnić drużyny młodzieżowe od spółki. To działa od 17 lat i pozwoliło w miarę bezproblemowo przetrwać czas po Ireneuszu Królu, kiedy drużyna została zdegradowana do IV ligi. To MKS wystawił zespół w IV lidze, zarządzał zespołem przez pierwsze sezony. Pierwszy zespól potem został wyodrębniony do nowej spółki akcyjnej Polonii, nad którą pieczę sprawował Jerzy Engel. Teraz, od dwóch lat, pieczę nad tym sprawuje prezes Nitot.
Problem polegał na tym, że nie zawsze te dwa okręty płynęły w podobnym kierunku.
– Akademia i klub to osobne twory. I to jest duże ryzyko. Jest tu konflikt interesów. To MKS sprzedaje zawodnika, bierze ekwiwalent – podkreśla Piotr Dziewicki, były piłkarz i trener, człowiek związany z Polonią od wielu lat.
– Dwa polonijne podmioty to jeszcze pokłosie czasów, gdy Polonia była w ESA i nie bardzo interesowano sie juniorami. Na pewno chcielibyśmy mieć akademię pod sobą, mieć wpływ na to, jak funkcjonuje. Natomiast mamy umowę o współpracę, te relacje są najlepsze od lat. Paweł Olczak jest także w naszych strukturach, sporo chłopców trafiło do nas z MKS-u. Radzimy sobie. Natomiast na pewno jesteśmy jedynym klubem szczebla centralnego w Polsce, który za swoich wychowanków musi zapłacić ekwiwalent tak, jak za kupionego z zewnątrz piłkarza, względnie kupujemy ze swojej akademii piłkarzy na zasadzie transferu definitywnego. Niektórych piłkarzy nie dajemy rady pozyskać, odchodzą gdzie indziej – dodaje Piotr Kosiorowski, dyrektor sportowy Polonii Warszawa.
– Moim zdaniem te podmioty się “nie gryzą”. Są osoby spajające te podmioty, zatrudnione w obu. Czy trenerzy, czy działacze. Ta współpraca wygląda bardzo dobrze od dłuższego czasu. Wychowankowie MKS-u płynnie przechodzą do 1 zespołu, nawet w tym sezonie: Eryk Mikołajewski, Krzysztof Koton. W trakcie sezonu na treningi pierwszego zespołu zapraszani byli nawet piłkarze z roczników 2005, 2006 – odbija jednak piłeczkę Mateusz Sokołowski. I wydaje się, że ma rację – bo ta współpraca dzisiaj faktycznie wygląda niemal wzorcowo. Inaczej bylo przede wszystkim… przed Nitotem, gdy klub po juniorów i wychowanków sięgał również dlatego, że na nikogo innego nie było funduszy.
– Nie ma konfliktu między akademią i klubem, czyli dwoma różnymi podmiotami. Te podmioty zbliżyły się do siebie. Najlepsi juniorzy płynnie przechodzą do Polonii. Natomiast jest problem, polegający na tym, że ostatnio były transfery wyróżniających się juniorów do Legii czy Górnika Zabrze – dodaje Emil Kot. Ale znów – czy to czasem nie jest dowód na to, jak dobrą pracę wykonuje się na Muranowie? Że Polonia już teraz szkoli zawodników niejako ponad potrzeby pierwszego zespołu?
– Wydaje mi się, że bardzo fajną robotę robi Kamil Majewski w akademii – Kamil jest prawą ręką Pawła Olczaka. Jest bardzo duży nacisk w akademii na wychowanie poprzez Polonię. To lekcje dotyczące historii klubu, zawodnicy chodzą też na mecze jedynki. Duch polonijny jest wpajany od najmłodszych lat. Na ostatnim meczu, z Legionovią, na trybunach bylo 500 chłopaków z akademii. Mamy przypadki takie jak Krzyśka Kotana, który jest w Polonii od ósmego roku życia, a teraz, między innymi dzięki jego bramkom, jesteśmy w II lidze. Takich graczy jak on mam nadzieję, że będzie więcej w najbliższych latach. Polonia zawsze słynęła z wychowanków. Warto też podkreślić, że skauting akademii Polonii dobrze funkcjonuje za sprawą Mateusza Sokołowskiego, a wcześniej Mateusza Olszewskiego. Na pewno trzeba też zauważyć, że w szkole Polonii jest świetna edukacja – zachwala Kot.
Tego typu “wychowanie poprzez sport” jest o tyle ważne, że Polonia na polu szkolenia potrafi dotrzymywać kroku Legii w stopniu, w którym nie jest to możliwe, gdy mowa o liczbie kibiców czy popularności w regionie. Nawet jeśli młodzi piłkarze nie trafią do poważnej piłki, nie uda im się też wesprzeć dorosłej Polonii, to z pewnością mają szansę pozostać na trybunach.
– Na co dzień jestem szefem skautingu młodzieżowego, wcześniej byłem po prostu skautem w tej strukturze. Zajmuję się wyszukiwaniem i pozyskiwaniem zawodników do grup młodzieżowych. Mamy kilka osób w naszej strukturze, na pewno nie można tego porównać z klubami większymi, ale uważam, że z roku na rok to działa coraz lepiej. Myślę, że najlepszym świadectwem jest to, że trzy drużyny Polonii grają w CLJ. W każdej mamy swojego przedstawiciela i przed rokiem byliśmy jednym klubem spoza szczebla centralnego, który mógl się tym pochwalić. Sam widzę, że chłopcy z regionu coraz przychylniej patrzą na propozycje z Polonii, na co ma wplyw wiele czynników, również oczywiście wyniki pierwszej drużyny, budowa ogólnej marki – mówi Sokołowski.
– Jak sprawić, by piłkarze nie uciekali do innych klubów, a zostawali w Polonii? Trzeba grać wyżej. Teraz jest już szczebel centralny, też będzie łatwiej zatrzymać graczy. II liga jest atrakcyjna. Wiadomo, że jak ktoś gra w młodzieżowych kadrach Polski, to interesuje się nim Ekstraklasa. Może nawet dostać ofertę z zagranicy. Czysto sportowo więc ciężko zatrzymać takiego chłopca w Polonii – puentuje szef skautingu w akademii.
PION SPORTOWY? JA I TRENER
Gdziekolwiek w Warszawie przyłożyć ucho – gdy już milkną pochwały kierowane w stronę Gregoire’a Nitota, rozpoczynają się pieśni ku chwale duetu Smalec-Kosiorowski. Trener i dyrektor sportowy to bez wątpienia twarze tego awansu – również dlatego, że po prostu pion sportowy wiele więcej osób nie obejmuje.
– Pion sportowy w tym momencie to ja i trener. Poza nami nie ma nikogo. Oczywiście o wszystkich decyzjach jest informowany właściciel. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli mamy robić progres, to trzeba wzmacniać to zaplecze, pomyślec o skautingu – przyznaje Piotr Kosiorowski, czyli dyrektor sportowy. Już po doborze osoby na to odpowiedzialne stanowisko widać trochę filozofię odbudowywanej Polonii.
– Ja mam specjalne podejście do Polonii – jestem wychowankiem, wiele lat życia spędziłem przy Konwiktorskiej. Wiedziałem jak duże są oczekiwania kibiców, jaka jest tęsknota za szczeblem centralnym. Na pewno to dużo sprawa, a ja wiem, ile pracy włożylismy w ten sukces. Natomiast piłka jest taka, że cieszysz sie jeden dzień – na więcej nie ma czasu, czekają kolejne wyzwania – mówi Kosiorowski.
“Ma pomysł na klub”. To przewija się przy nazwisku Kosiorowskiego najczęściej, a jako ten pomysł często od razu pada zatrudnienie i obdarowanie sporym zaufaniem trenera Rafała Smalca.
– Niezmiernie cieszę się, że tego awansu dokonał Rafał Smalec. Powiedziałem sobie kiedyś, że nie będę nigdy oceniał trenera, jego warsztatu, ponieważ to jest kwestia etyki pracy. I nie będę tego robił, ale mogę tylko powiedzieć, że Rafał jest bardzo dobrym fachowcem i bardzo dobrym człowiekiem. Spędziłem z nim dwa lata na wydłużonym kursie UEFA Pro. Byliśmy razem w pokoju. Wiele godzin przegadaliśmy o Polonii, o tym co się dzieje. Rafałowi bardzo kibicuję, wiem, że ma na odbudowę Polonii pomysł – opowiada Piotr Dziewicki. – Nie jestem za dobry w anegdotkach, ale jedno mogę o trenerze Smalcu powiedzieć. Kibice mogą być spokojni o jego profesjonalizm. Cały czas myślał, jak się ulepszyć. Zdarzało się nam, trenerom, usiąść wieczorami w kuluarach, także przy małym piwie pogadać o polskim futbolu. Rafał mówił – ja muszę już do pokoju, przygotować się, pogadać z asystentem, opracować strategię, obejrzeć jeszcze jeden mecz. Niesamowity profesjonalista.
Komplementy płyną właściwie z każdej strony.
– Trenera Smalca oceniam bardzo dobrze. Może to postać anonimowa na terenie kraju, ale na Mazowszu dał się poznać. Trochę podobny przypadek co Papszun: też gra 3-5-2, z ważną rolą dla wahadłowych. Przebijał się przez niższe ligi, robił choćby dobrą robotę w Skierniewicach. Piłkarze wspominają też, że jeśli chodzi o mental jest też mocnym charakterem, potrafiącym być zerojedynkowym – tłumaczy Emil Kot.
Gdy na poziomie III ligi pada przy twoim nazwisku adnotacja o Papszunie – to znaczy, że “coś tam” ci się udało już zdziałać. Konkrety?
– Mi bardzo zaimponował, że w ostatnim meczu na Konwiktorskiej przy stanie 1:0 zmienił ustawienie i z 3-5-2 tak naprawdę przeszedł na 3-4-3. Udało się przestawić zespół jeszcze ofensywniej, stworzyć sytuację i strzelić. Fajnie czyta grę, reaguje na to, co się dzieje. Polonia jest w dobrych rękach – przekonuje Dziewicki.
– To, co może wyróżniać nasz sztab, to że bardzo szybko wyciąga wnioski z błędów, jakie robiliśmy jako zespół. Ta druga runda – zupełnie inna, diametralnie inna. Błędy robimy wszyscy, tak, ale najważniejsze, to nie popełniać tych samych jeszcze raz. W naszym sztabie ta analiza jest na bardzo wysokim poziomie. Sztab w ogóle jest bardzo zżyty, to jeden organizm. Do tego trener wiele razy w takich trudnych, życiowych sytuacjach dawał dużo wsparcia. Ja miałem sam takie zdarzenie. Nie chcę wnikać w szczegóły, sprawa rodzinna, która mnie całkiem rozkojarzyła. Trener podszedł z wielkim zrozumieniem. Powiedział, że mogę na razie nie trenować, a w kolejnych treningach podchodził do mnie inaczej. Bardzo to doceniałem, każdy ma takie sytuacje i trener to wie – dodaje z kolei Krystian Pieczara, jeden z najbardziej doświadczonych zawodnikow, też zresztą bardzo zżytych z Polonią. Pieczara w klubie przeżył wszystko, czasy kiepskie, średnie, no i obecne, gdy klub zaczyna stawać na nogi.
– Największa różnica między tą Polonią, a Polonią sprzed lat? Byłem tu w różnych momentach, ale pamiętam chociażby, gdy kolega jeździł do Biedronki po wodę na treningi. Teraz ta woda jest. Trenujemy dziś na świetnej murawie Marymontu – boisko czasami lepsze niż główna na Polonii. O zaległosciach nie mówię, bo ich nie ma, a kiedyś sięgały ośmiu miesięcy. Jesteśmy opłacani na bieżąco ze wszystkim – podkreśla Pieczara.
– To była fajna drużyna, bardzo fajna. Mówię “była”, bo wiadomo, że wiele się zmieni. Odchodzi siedmiu graczy, ale każdemu z nich należy się szacunek za zrobienie tego awansu – zaznacza Kuba Sadowski. – I tak ja do końca byłem bardzo ostrożny i sceptyczny. Wiele razy miałem okazję cieszyć się na wyrost, a potem wychodziło jak wychodziło, dlatego miałem wrażenie, że gdzieś tam fatum wisi nad tym klubem. Natomiast też różnica jest taka, że ufałem tej drużynie, temu sztabowi. Oni dawali pewność, że za tym zespołem stoi pomysł i wiara, taki “drive” do sukcesu. I jak się obserwowało topniejącą przewagę Legionovii, trudno było stać na pozycji malkontenta. Niemniej nawet jadąc do Szczuczyna, by przypieczętować awans, miałem tylko gdzieś tak 65% pewności, że to się uda. Taki los kibica.
LEGIONOVIA U SIEBIE I NA TRANSPARENCIE
Cała historia Polonii Warszawa jest dość filmowa, ale dochodzi jeszcze to zakończenie, właściwie banalne w swej ckliwości. Czarne Koszule gonią rywala przez całą wiosnę, ale wyniki generalnie układają się tak, by w przedostatniej kolejce kibice w całej Polsce mogli zobaczyć prawdziwy mecz o awans. Lider kontra wicelider. Dwóch faworytów do awansu, do wygrania ligi, dwie równe drużyny, punktujące łeb w łeb. Za czasów ESA 37 zdarzało się, że organizatorzy celowali w taki mecz na koniec sezonu, żeby podkręcić możliwość scenariusza, w którym o mistrzostwie decyduje ostatnie 90 minut sezonu, gdy walczą o trofeum dwie najlepsze drużyny całego sezonu. Tutaj nikt nie musiał sztucznie podkręcać, mecz z Legionovią napisał się sam. Scenariusz zresztą też.
Czy można sobie wyobrazić bardziej sprzyjające możliwości, by z hukiem powrócić na piłkarską mapę Polski?
Na finiszu jedni i drudzy gubią punkty. Legionovia jedynie remisuje u siebie z Unią Skierniewice, ale Polonia zamiast odrobić dwa punkty, traci jeden – przegrywa bowiem ze spadającym z ligi Wikielcem na jego terenie. O wszystkim ma zadecydować ten jeden mecz, Polonii z Legionovią, na stadionie Polonii, który przeżywał oblężenie, jakiego w tej części Warszawy dawno nie było.
– Patrząc kibicowsko, byłem oczywiście na Legionovii. Nie przypominam sobie takiej atmosfery na Polonii. Na meczach Ekstraklasy może kilka lat temu, ale to pojedynczych. Wszystko co się tutaj wydarzyło – doping przez cały mecz, zorganizowane przez kibiców widowisko, oprawy. Tego nie było od dawna. Dodam, że wszyscy chłopcy z akademii też byli na meczu, to też na pewno bylo wydarzenie dla młodych chłopaków, wzmacniające poczucie przywiązania do polonijnych barw – wspomina Mateusz Sokołowski.
Pełne trybuny, głośny doping, otwarta trybuna “Kamienna”.
– Napisałem prezesowi po Legionovii, że teraz pewnie dostrzegł jaki potencjał drzemie w tym klubie. Jak to może wyglądać w pierwszej lidze, w ESA. Pamiętamy Polonię za Wojciechowskiego – 6500 kibiców na meczach, 1500 jeżdżących na wyjazdy. Wierzę, że to wróci. Bo zawsze będę powtarzał – miejsce Polonii jest w ESA. A w Warszawie jest miejsce na drugi mocny klub – przekonuje Emil Kot.
Swoje zrobili też piłkarze, w dodatku w stylu, który da kopa na długie miesiące. Najbardziej filmowy wynik – 3:2, osiągnięty w najbardziej filmowy sposób – po gonitwie za wynikiem, z rozstrzygającym golem w ostatniej minucie meczu. Tandetny scenariusz, mało oryginalny scenariusz, pełen frazesów scenariusz, ale przecież przede wszystkim – scenariusz prawdziwy.
– Ja osobiście nie widziałem jeszcze prezesa Polonii tak cieszącego się po awansie, jak on po meczu z Legionovią. To też pokazuje jak on to mocno emocjonalnie przeżywa. Gdyby mu nie zależało, to by się tak nie przejmował. To były emocje nie do podrobienia – mówi Kot.
To wszystko razem wskazuje, że ten awans jest nieco inny, niż ten sprzed 6 lat.
– Pamiętam doskonale poprzedni awans, w 2016, i wtedy atmosfera była zupełnie inna. Nie było cienia tej radości, tej wiary na wszystkich odcinkach. Wtedy traktowano to jako naturalną kolej rzeczy, natomiast też było z tyłu głowy, że brakuje zaplecza, podstaw. Nie było natchnienia. Teraz, poza słowami, atmosferą w klubie, jest bardzo dużo konkretów, które pozwalają uwierzyć, że to pierwszy krok do pięcia się w górę – dodaje Kuba Sadowski.
– Widziałem dlugofalowy plan prezesa Nitota. Bardzo chciałbym, żeby teraz się nie napinać. Żeby postawić na stabilizację. Wiadomo, że powalczyć, jakby się udało – powiedzmy – play-offy zrobić, to super. Ale na razie się rozegrać, zobaczyć z czym mamy do czynienia. Zaadaptować się, potem zaatakować w kierunku zaplecza – podkreśla Kot.
Problem? Cóż, wizerunkowy. A nawet dwa problemy wizerunkowe. Pierwszy, jeszcze przed meczem z Legionovią, gdy w pobliskim Legionowie kibice Polonii Warszawa rozwiesili transparenty skierowane do piłkarzy rywala, wychowanych na Muranowie. “Po co wam ten awans” to najbardziej delikatne z określeń, które w skrócie miały podłamać ducha zespołu z Legionowa.
– Zupełnie nie podobało mi się transparenty. Kompletnie niepotrzebne. To wyszło szeroko – strzał w kolano. Udowadnianie nie wiadomo czego i komu. Ruch bez sensu. Nie pomógł klubowi, środowisku, zaburzył cały PR budowany przez długi czas. Widzenie Polonii w przestrzni publicznej ucierpiało. A przecież ten mecz był naprawdę bardzo fajny. Świetna atmosfera, pięć opraw. Piękne zdjęcia z meczu, które rozeszły się też międzynarodow – pisano, że na czwartym poziomie taki klimat meczu. Pokazy pirotechniczne, kapitalny doping. A jednak w Polskę poszly przede wszystkim te transparenty. Źle się stało – przyznaje Emil Kot. Wtórują mu inni.
– Groźby w kierunku Legionovii – byłem zażenowany. To wbrew budowaniu wizerunku Polonii. Wbrew polonijnym tradycjom. My po spadku do IV ligi bardzo mocno staraliśmy się, aby na trybunach był porządek i kultura. To było wbrew temu, w co wierzyliśmy. Niestety, czymś takim strzelamy sobie w stopę. Tak nie zbudujemy żadnych relacji, czy z biznesem, czy ze sponsorami. Po prostu smutne, że taka sytuacja miała miejsce – mówi nam Piotr Dziewicki.
– Transparent? Trudno mi to komentować, bo możesz wierzyć bądź nie, ale ja o nich tylko słyszałem, nie widziałem ich. Chciałbym wierzyć, że to nie byli kibice związani z naszym klubem, ale pewnie to byłaby naiwność. Na pewno w tym wszystkim żal mi było chłopaków, którzy przeczytali tam swoje nazwiska. Jesteś wychowankiem klubu, to zawsze w tobie zostaje, zawsze są emocje, sentyment. To mogło chłopaków zaboleć – dodaje Pieczara.
Co gorsza – kontorwersje nie ustały jeszcze przed ostatnią kolejką. Gdy już udało się zrobić ten filmowy krok w iście filmowym meczu z Legionovią, została jeszcze ostatnia seria spotkań. W teorii – formalność. Wystarczyło wygrać z Wisłą w Szczuczynie, a to przecież outsider ligi. Albo… liczyć, że potknie się Legionovia. O tym, że Polonia mogła motywować finansowo rywali swojego głównego konkurenta mówiło się już wcześniej, ale przed ostatnią kolejką te dyskusje przybrały na sile. Szczególnie, że istnieje całkiem spore grono osób, które w takiej dodatkowej motywacji nie widzą niczego złego.
– Jako trener uważam, że w tym nie ma nic zdrożnego, że motywuje się inną do drużynę do zaangażowania. To nie jest przecież przekupienie, żeby mecz odpuścić. Ja chcę wam dać premię, jak wygracie i OK. Nie mam z tym problemu. Powstał raban, czy to jest etyczne czy nie – dla mnie to absolutnie zrozumiałe. Piłkarze mają ekstrabonus – przekonuje Piotr Dziewicki.
Na to jednak odpowiedź, i to ostrą, przygotował przepytywany przez nas Piotr Kosiorowski.
– Kwestia motywowania rywali Legionovii – jetem zażenowany wypowiedziami prezesa Legionovii. Jeśli są jakieś dowody, proszę bardzo, proszę je pokazać. A tu słyszę, że to przez sędziów, że rywale motywowali i nie wiem co jeszcze przeszkodziło Legionovii. Trzeba było wygrać na Konwiktorskiej. I zapewniam – nie motywowaliśmy rywali Legionovii – ucina dyrektor sportowy Polonii Warszawa.
NIEDOCIĄGNIĘCIA… NO, SĄ NIEDOCIĄGNIĘCIA
I Kot, i Sadowski, i większość naszych rozmówców stara się studzić nastroje, gdy mowa o szybkim powrocie na jeszcze wyższe poziomy ligowe. Przede wszystkim z uwgi na to, że na kolejne awanse Polonia nie jest wybitnie przygotowana pod względami infrastrukturalnymi. Krystian Pieczara może chwalić murawę na Marymoncie, co uczynił parę akapitów wstecz, ale niestety – to trochę mało.
– Problemem Polonii jest baza treningowa. Mam nadzieję, że to zostanie rozwiązane, ale wiadomo, że to się wiąże z ogromnym kosztem. Trzeba inwestora. Baza musi być pod Warszawą, żeby stworzyć coś w rodzaju Legia Training Center, ewentualnie w mniejszej skali. Ale to i tak setki milionów. Na razie są fajne inicjatywy, jak choćby powstałe dzięki funduszowi obywatelskiemu – czyli dzięki zaangażowaniu kibiców – boisko sztuczne na Muranowie, z którego będą korzystać najprawdopodobniej drużyny U8-U12 – opowiada Emil Kot.
– Baza jest ogromnym problemem. Mamy stadion, jedno boisko. Jedno boisko na grupy młodzieżowe, gdzie większość treningów sięo dbywa. Tej bazy nie ma jak rozbudować, bo to ścisłe centrum Warszawy niemal. W tym konkretnym miejscu, nie ma przestrzeni. Radzimy sobie jak na ograniczone możliwości świetnie, korzystamy z boisk zewnętrznych, trenujemy często na naturalnym boisku, co nie jest oczywiste w Warszawie, bo niedobór boisk naturalnych jest ogromny. Ale to też generuje koszty – przyznaje Mateusz Sokołowski z Akademii Polonii. – Kwestia bazy zewnętrznej to niestety wizja dalekiej przyszlości, na ten moment – sfera życzeń. Ale cieszmy się tym, co jest, czyli że wreszcie po wielu latach ruszyła kwestia stadionu.
– Brak bazy to odwieczny problem Polonii. Od kiedy właścicielem jest Gregoire Nitot są prowadzone rozmowy na temat miejsca, gdzie moglibysmy trenować, natomiast na teraz korzystamy z obiektów Marymontu, za co musimy płacić ogromne pieniądze. Jest niewątpliwie problem. Słowa uznania dla naszej akademii, że w tych warunkach osiągają tak dobre wyniki – potrafą rywalizować jak równy z równym z klubami mającymi bazy na znakomitym poziomie – opowiada Piotr Kosiorowski.
– Jeśłi chodzi o klub, zadałem kiedyś pytanie prezesowi – dzisiaj są pieniądze, jest sponsorem. Ale czy ma plan na to, jak co roku zmniejszać soje zaangażowanie finanowe. Mówię o długofalowej koncepcji, o budowanie dotyczące tego, jak być konkurencyjnym – dorzuca jeszcze dziegciu Piotr Dziewicki. Faktycznie, gdy mowa o przyszłości, zarówno baza treningowa, jak i stadion, wydają się inwestycjami kluczowymi.
Na ten moment zdecydowanie bliższy realizacji wydaje się projekt stadionu.
– Pozostało już tylko szukanie inwestora, co nie powinno być wielkim problemem, ponieważ ta działka jest bardzo atrakcyjna. To centrum Warszawy, rzut beretem od Starego Miasta. Prywatny inwestor może na tym skorzystać – twierdzi Kot. – Nitot? Wydaje mi się, że dla niego to byłyby za duże koszty. Nowy stadion – to setki milionów złotych. On bardziej skupia się na tym, żeby zainwestować w drużynę, w rozwój klubu. Przy tym spędza najwięcej czasu.
– Znając historię Polonii i budowy jej stadionu, przechodziłem przez wiele pomysłów, projektów. Dziś jest najbliżej do tego, zeby to się zrealizowało. Jest wyłoniony projektant, projekt ma być oddany w przyszłym roku, miasto szuka partnera, są zabudzetowane środki. Ten cel nigdy nie był więc tak blisko – dodaje Kosiorowski.
***
II liga. Szczebel centralny. Wyprzedany do ostatniego miejsca stadion na meczu o wszystko z Legionovią, do tego plany budowy stadionu. Chwaleni z każdej strony Smalec czy Kosiorowski, no i przede wszystkim pan Nitot, który niejako spaja wszystkie te pozytywne elementy w Polonii.
Czy to już czas, by odpalać szampana?
– Prezes zawsze, nawet w najtrudniejszy momentach ze spokojem mówił, że to element drogi. Czy było bliżej awansu, czy dalej, mówił, że pracujemy i jest wyznaczony kierunek, którym trzeba ze spokojem podążać. Trzeba się starać, żeby było jak najlepiej, ale nikt nie załamuje rąk w momencie, gdy jest słabiej. To podejście też promieniuje na cały klub – twierdzi Kuba Sadowski.
I chyba wypada jedynie trzymać kciuki, by w Polonii takie podejście wytrzymało jak najdłużej. Bogatych właścicieli w polskiej piłce nigdy dość. Bogatych i cierpliwych? Jak na lekarstwo. Polonii tuż przed pandemią życzylibyśmy Nitota. Nitotowi dziś? Utrzymania kursu.
Bo o tym, że kurs jest prawidłowy, przekonał wszystkich mecz z Legionovią i późniejsze świętowanie awansu.
Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski
Większych bzdetów napisać chyba nie sposób Kowsiurowski 3 rok nas swoim dyletanctwem trzymał w III lidze, Smalec to jeździec bez głowy…ale co wymagać po człowieku który zaczyna zdanie Że…dobranoc