Środa, 21:00. Liverpool na własnym stadionie podejmuje Tottenham. Stawką spotkania jest fotel lidera Premier League. Gospodarze do tego starcia przystępują bez siedmiu kontuzjowanych zawodników, w tym lidera defensywy, Virgila van Dijka. Po ostatnim gwizdku na tablicy widnieje wynik 2:1 dla The Reds.
Czy o końcowym rezultacie starcia na szczycie powinniśmy myśleć w kategorii niespodzianki? Po jednej strony barykady nękany urazami zespół Jurgena Kloppa, po drugiej świetnie dysponowany duet Kane-Son, dyrygowany batutą Jose Mourinho. Mieliśmy prawo spodziewać się zwycięstwa Kogutów. Co więcej, wygrana w rywalizacji z mistrzami Anglii raczej nikogo by nie zaskoczyła. W końcu Spurs osiągnęli na tyle wysoki poziom, że mogliśmy ich stawiać na równi z Liverpoolem.
Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził. Tottenham nie tylko musiał odrabiać straty (co nie trwało zbyt długo), ale także dał sobie wydrzeć jakiekolwiek punkty w 90. minucie zmagań. Znamienne jest to, że gola na wagę triumfu nad londyńczykami strzelił Roberto Firmino, którego raczej nie posądzalibyśmy nadzwyczajną skuteczność. Koguty przyjechały do miasta Beatlesów w odświętnym stroju, dumnie nastroszone, a do stolicy wracały zakurzone i bez większości piór.
Liverpool swoje, a Mourinho swoje
Warto zastanowić się, czego zabrakło podopiecznym portugalskiego szkoleniowca. Tego szkoleniowca, który po zakończeniu meczu podszedł do trenera przeciwnej ekipy i powiedział mu, że… lepsza drużyna przegrała. Przeanalizujmy słowa Mourinho wyłącznie pod względem statystycznym. Po pierwsze, Liverpool zdobył dwie bramki, a Spurs jedną. To oczywiście najważniejsza klasyfikacja, jednak nie zawsze w pełni oddająca obraz spotkania. The Reds oddali 17 strzałów, w tym 11 celnych, natomiast ich rywale tylko osiem i zaledwie dwa razy uderzali w światło bramki. Posiadanie piłki? 76% do 24% na korzyść gospodarzy. Może goście przeprowadzili chociaż więcej ataków? Nic z tych rzeczy. Koguty wyprowadziły prawie trzykrotnie mniej akcji ofensywnych. Nie wspominając już o groźnych atakach – tych było siedem razy mniej.
Panie Mourinho, rozumiemy frustrację, jednak trudno się z panem zgodzić. Trudno oczekiwać zwycięstwa, jeżeli masz problem z kreatywnością. Owszem, nie należy zapominać o sytuacji z 63. minuty, kiedy Steven Bergwijn trafił w słupek. Być może gol autorstwa Holendra zmieniłby obraz meczu na tyle, że Tottenham wróciłby do stolicy z jednopunktową zdobyczą. Nie oszukujmy się – The Reds i tak zdołaliby wyrównać. Jeżeli nie w 90., to w 95. minucie. Tak właśnie wygląda aktualna futbolowa rzeczywistość. Piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywa Liverpool.
Niemiecka precyzja, niemiecki temperament
Na końcu wygrywa też Niemiec. Wczoraj miała miejsce gala FIFA The Best, na której statuetkę dla najlepszego zawodnika zgarnął Robert Lewandowski, natomiast nagroda „trener roku” powędrowała do rąk Jurgena Kloppa. Czy opiekun mistrzów Anglii zasłużył na takie wyróżnienie? Oczywiście, że nie. Hansi Flick nie tylko zrobił więcej, ale też w bardziej efektowny sposób. W jednym i drugim przypadku zwycięzcą okazałby się przedstawiciel naszych zachodnich sąsiadów. Być może to właśnie stamtąd powinniśmy czerpać wzorce w kwestii szkolenia. Taka mała dygresja.
Zwycięstwo drużyny z Merseyside nad Kogutami to nie tylko trzy punkty przewagi nad wiceliderem z Londynu. To także dowód na absolutną dominację ekipy z Anfield Road na krajowych boiskach. Jeżeli sezon Premier League możemy przyrównać do weekendu z F1, Liverpool niczym zanotował trzy przeciętne sesje treningowe, jednak już w kwalifikacjach okazał się najlepszy i wywalczył pole position. Oczywiście wyścig jeszcze nie został rozstrzygnięty, a bieżącym rozgrywkom przez niezwykle napięty kalendarz daleko do toru w Monako, gdzie miejsca do wyprzedzania jest jak na lekarstwo, miejsce w pierwszym rzędzie daje zauważalną przewagę.
Mistrzowie są gotowi do obrony tytułu. A co z rywalami? Co z bolidem, który stoi w tej samej linii? W tej chwili Tottenham jest bliżej 6. Manchesteru United niż samego szczytu stawki. Poniekąd Koguty przypominają Valtteriego Bottasa, który niejednokrotnie nie radził sobie na pierwszym zakręcie i szybko tracił kontakt z Hamiltonem. Jak będzie tym razem? Już w niedzielę do Londynu przyjedzie Leicester, nad którym stołeczna drużyna ma tylko punkt przewagi.
Rozczarowanie kolejki: Chelsea i jej nowe ofensywne nabytki
Ziyech zmaga się z kolejną kontuzją, Werner nie potrafi nawiązać do skuteczności z Lipska, a Havertz ambitnie pracuje na nagrodę transferowej pomyłki roku. Nie tego spodziewano się na Stamford Bridge. O ile sytuacja Marokańczyka jest zupełnie inna, o tyle niemiecki duet gra zdecydowanie poniżej oczekiwań. Były snajper RB nie trafił do siatki w ośmiu ostatnich spotkaniach, natomiast sprowadzony z Leverkusen pomocnik, no cóż, nie przypomina 21-latka, tylko raczej chłopczyka młodszego o co najmniej dekadę. Może to kwestia przedłużającego się procesu aklimatyzacji, a na wiosnę zobaczymy zupełnie innych piłkarzy. Być może. Na razie przedstawiciele Bundesligi nie porywają, a Chelsea po bezbarwnej grze przegrywa drugie spotkanie z rzędu.
Wydarzenie kolejki: zwolnienie Slavena Bilicia
Jeżeli nawet remis w wyjazdowym pojedynku z Manchesterem City nie pozwala na uratowanie posady, to twoja pozycja musi być wyjątkowo nieciekawa. Pierwsza trenerska głowa w tym sezonie spadła. Umarł król Slaven, niech żyje król Sam. Do biznesu wraca Sam Allardyce, czyli angielski Leszek Ojrzyński. Cel jest oczywisty – West Bromwich Albion nie może wrócić do Championship po zaledwie rocznej obecności na najwyższym szczeblu. Zatrudniono najlepszego fachowca, człowieka do zadań specjalnych. Big Sam wyprowadził na prostą m.in. Sunderland, Crystal Palace i Everton. Czy na The Hawthorns właśnie zawitał ligowy zbawiciel?
Bohater nieoczywisty: Sam Johnstone
A może właśnie oczywisty? Niechciany na Old Trafford, na Etihad ratuje swoją drużynę przed huraganowymi atakami Manchesteru City. Dzięki wspaniałym interwencjom 27-latka West Bromwich wywiozło z jaskini lwa niesamowicie cenną zdobycz w postaci jednego oczka. Wielu wieszczyło The Baggies powrót na tarczy i to jeszcze w kawałkach, a tymczasem podopieczni Slavena Bilicia przy pomocy Semiego Ayaiego, Rubena Diasa i Sama Johnstone’a zatrzymali The Citizens.
Golkiper gości obronił aż sześć strzałów i bez wątpienia zasłużył nie tylko na to, by do domu zabrać nie tylko piłkę, ale także i bramkę, i co jeszcze przyszłoby mu do głowy. Takie występy należy honorować w odpowiedni sposób. Popisy wychowanka Czerwonych Diabłów możecie obejrzeć w filmie załączonym poniżej:
Komentarze