Five o’clock: Podsumowanie 3. kolejki Premier League

Juergen Klopp
Obserwuj nas w
fot. Paweł Kot Na zdjęciu: Juergen Klopp

Od lat trwają debaty nad tym, która z wielkich europejskich lig zasługuje na miano najlepszej. Europejskie rozgrywki zdominowali Hiszpanie, z pełnych stadionów słynie Bundesliga, a swoich wielbicieli ma również Serie A. Moją miłością jest jednak Premier League, dlatego zapraszam na kolejny odcinek Five o’clock – cykliczne podsumowanie wydarzeń weekendu w Anglii.

Czytaj dalej…

BRUTALEM BYĆ, CZYLI CITY VS WIŚNIE

Największym koszmarem Bournemouth w dwóch pierwszych sezonach w Premier League był Manchester City. Obywatele wcielali się w rolę szkolnego łobuza, który upatrzył sobie ofiarę wśród najmłodszych uczniaków, zabierając mu kieszonkowe i wpychając głowę do sedesu. Młodziak spotykając na szkolnym korytarzu swojego prześladowcę, wiedział, że czekają go kolejne bęcki.

Cztery spotkania przeciwko The Citizens zakończyły się czterema porażkami i zatrważającym bilansem bramkowym 1:15. Kibice z Vitality Stadium liczyli jednak na hollywoodzki zwrot akcji, w którym nękany kujon wbija szpilę swojemu dręczycielowi, kończąc tym samym życie w ciągłym strachu.

The Cherries mieli swoje powody, by wierzyć w odmienienie złej karty i zdobycie przynajmniej punktu – Bournemouth przegrało bowiem dwa pierwsze spotkania nowego sezonu. Możecie zapytać, jakim cudem dwie porażki mogą stanowić dobry omen? Spójrzmy zatem, jak poprzednie sezony w Premier League rozpoczynali podopieczni Eddiego Howe’a:

2015/16: 0:1 z Aston Villą, 0:1 z Liverpoolem, 4:3 z West Hamem
2016/17: 1:3 z Manchesterem United, 0:1 z West Hamem, 1:1 z Crystal Palace

Jak widać, Wisienki zawsze rozpoczynały od dwóch porażek, by w trzeciej kolejce zaliczyć przełamanie. Niektórzy widocznie nie lubią nadawać tempa, tyko wolą na początku trzymać się z tyłu stawki i gonić resztę.

Pierwsze minuty spotkania zdawały się potwierdzać powyższy scenariusz – piłkarze Bournemouth rzucili się do gardeł rywali i w 13. minucie objęli prowadzenie – i to w jakim stylu. Kto nie widział bramki Danielsa niech szybko nadrobi zaległości, gdyż może to być jeden z pretendentów do bramki sezonu na Wyspach.

Niestety dla fanów Bournemouth, piłka nożna to nie skoki narciarskie i styl nie ma tu dużo do powiedzenia. Z bramkami jest jak z demokracją, gdzie głos najwybitniejszego profesora liczy się tak samo, jak głos pana Miecia spędzającego większość życia na ławeczce przed monopolowym. Dlatego w 21. minucie znów był remis.

Choć samo wykończenie było typowo snajperskie, to nie można nie docenić kunsztu asystenta – David Silva postanowił upodobnić się do Andresa Iniesty nie tylko pod kątem fryzury i posłał świetną piłkę do Gabriela Jesusa, a Brazylijczyk zrobił już swoje.

W pierwszej połowie negatywnym bohaterem gospodarzy był Nathan Ake, czyli najdroższy piłkarz w historii Bournemouth. Były zawodnik Chelsea popełniał mistAKE after mistAKe, przyczynił się do utraty gola, a dwie minuty później powinien wylecieć z boiska. Po dzisiejszym występie, w Polsce dorobiłby się przyśpiewki “Ake gra padake”.

Druga połowa meczu przeniesiona została na Brutality Stadium – poza słupkami obitymi przez Kinga i Otamendiego, na boisku dominowała walka o każdy jego metr. W samej drugiej połowie sędzia Dean pokazał aż dziesięć żółtych kartek, a po brutalnym faulu Cooka na Jesusie, pan Dean… nie odgwizdał nawet przewinienia.

Przez całe spotkanie Manchester City próbował grać w stylu preferowanym przez Pepa Guardiolę, ale w doliczonym czasie gry sprawdziła się taktyka gry na aferę. W ostatniej akcji meczu, po kilku szczęśliwych przebitkach, futbolówkę po nodze rywala do siatki skierował Sterling. Akcja a’la Kartofliska, ale komplet punktów padł łupem The Citizens. Kujon znów dostał po głowie, choć prawie wyszedł już szczęśliwy ze szkoły.

Na koniec sędzia Dean zaprezentował nam jak skutecznie zabijać piękno futbolu. Tak, wiem, że sędziowie muszą stosować się do narzuconych przepisów, ale karanie zawodników za dzielenie się radością z kibicami jest czymś totalnie absurdalnym.

Kibice to jedna z najważniejszych części każdego piłkarskiego klubu i każda namiastka kontaktu ze swoimi pupilami jest czymś niezapomnianym  dla wszystkich futbolowych fanów. Przykład Sterlinga, który po obejrzeniu żółtej kartki (dla niego drugiej) musiał opuścić boisko, tworzy niebezpieczną barierę na linii zawodnik-kibic, barierę, która nie przeszkadza żadnej ze stron zaangażowanych bezpośrednio, a nie podoba się tylko władzom ligi.

P.S. Niestety dla Artura Boruca, jedną z najjaśniejszych postaci Bournemouth był Asmir Begović. Ciężko będzie Polakowi wygryźć Bośniaka, oj ciężko.

ORŁY PŁACZĄ ZA BIG SAMEM

W poprzednim sezonie mecze Crystal Palace ze Swansea przyniosły aż dwanaście bramek – najwięcej, spośród wszystkich par w Premier League. Najnowsza historia studziła jednak optymizm kibiców wybierających się na to spotkanie, albowiem w dwóch pierwszych kolejkach, ani Crystal Palace, ani Swansea nie zdobyło choćby jednej bramki.

Pierwsza połowa była doskonałym potwierdzeniem strzeleckiej formy obu zespołów – do 44. minuty, strzałów celnych było tyle, ile glutenu w diecie Lewandowskiego. Coś czuwało nad obiema bramkami, by piłki nie trafiały w ich światło – w 41. minucie klątwę próbował przełamać Tomkins. Efekt? Piłka w trybunach, a Tomkins z kontuzją.

De Boer zdecydował się na wprowadzenie Kelly’ego, który okazał się złym amuletem Orłów. Trzy minuty po pojawieniu się na boisku nie upilnował Abrahama, który oddając pierwszy celny strzał w tym meczu, otworzył jego wynik. Dla 19-latka było to premierowe trafienie na boiskach Premier League.

Kelly miał okazję zrehabilitować się po przerwie, ale przytomnie na linii interweniował Fabiański. A, właśnie – kolejne 90 minut w barwach Łabędzi rozegrał Polak. Nie wspominałem jednak o nim wcześniej, albowiem Łukasz w pierwszej połowie pracy miał tyle, co ogrodnik na pustyni.

Licząc minuty spędzone na boisku, Martin Kelly w przeciągu siedmiu minut walnie przyczynił się do straty dwóch bramek. Mówiąc delikatnie, de Boer nie trafił ze zmianą. Za drugim razem Kelly w bardzo prosty sposób stracił piłkę na rzecz Naughtona. 28-latek wyłożył piłkę do Jordana Ayew, a ten dość szczęśliwie podwyższył na 2:0.

Nad głową Franka de Boera zbierają się coraz ciemniejsze chmury – Holender, który w Londynie chciał odbudować swoją markę po tragicznej przygodzie z Interem, w Mediolanie wytrzymał 85 dni. Jeśli de Boer chce przetrwać dłużej na Selhurst Park, musi uporać się z problemami w przeciągu dwóch najbliższych spotkań.

W czwartej kolejce Crystal Palace zagra na Turf Moor z Burnley, a tydzień później zmierzy się przed własną publicznością z Southampton – mecz ze Świętymi przypada na 83. dzień pracy de Boera w Londynie. Premier League widziała już Latającego Holendra, czy przyszła pora na wylatującego?

P.S. Nas z pewnością cieszy czyste konto Łukasza Fabiańskiego, w szczególności przed zbliżającymi się meczami kadry. W sytuacji, w której trzech z czterech powołanych bramkarzy grzeje w swoim klubie ławę (Szczęsny, Skorupski, Tytoń), naturalnym wyborem wydaje się właśnie bramkarz Swansea.

NIE MA, NIE MA WODY NA PUSTYNI

Od Crystal Palace płynnie przechodzimy do meczu z udziałem Brighton & Hove Albion – Mewy to jedyny zespół oprócz Orłów, który w nowym sezonie nie doczekał się ligowego trafienia w żadnym z trzech pierwszych spotkań. Tym razem podopieczni Chrisa Hughtona nie dali rady wbić gola Watfordowi, choć ponad godzinę grali w przewadze.

Dobrą wiadomością dla kibiców gości sobotniego spotkania było pojawienie się Anthony’ego Knockaerta – drugiego najskuteczniejszego piłkarza Brighton w poprzednim sezonie. Obecność Francuza nie uszła uwadze Marco Silvy, choć piłkarze Watfordu chyba zbyt dosłownie wzięli sobie do serca słowa trenera, by wyeliminować największe atuty rywala.

W 24. minucie byliśmy bowiem świadkami jednego z brutalniejszych fauli w ostatnich latach w Premier League. Britos przed meczem nasłuchał się chyba Franka Kimono i uznał, że to on jest King Bruce Lee karate mistrz. Urugwajczyk bezpardonowo zaatakował nogi Knockaerta, za co słusznie wyleciał z boiska. Coś czuje, że Britos dłużej odpocznie od piłki w Premier League.

Po zmianie stron, nieco bardziej subtelnie do sprawy załatwienia Knockaerta podszedł Doucoure, który był bliski pozostawienia śladu swoich korków na czole rodaka. Piłkarz Watford zdołał jednak wcześniej musnąć piłkę, dlatego arbiter zdecydował się na podyktowanie tylko rzutu wolnego pośredniego. Franek Kimono rządzi chyba w całej szatni.

Sobotnie wydarzenia na Vicarage Road dołączyły do listy przykrych wspomnień Knockaerta z tym miejscem. W maju 2013 roku Francuz przyjechał tu jeszcze w barwach Leicester na mecz fazy play-off w Championship – Knockaert w ostatniej minucie doliczonego czasu gry nie wykorzystał rzutu karnego, a chwilę później gola dającego awans zdobył Deeney. Cóż to były za emocje…

Kibice Brighton z utęsknieniem czekają na gola na najwyższym szczeblu – poprzedni strzelec, Gordon Smith, ma już 62 lata, a od jego bramki minęło już 35 lat. W sobotę dwukrotnie było bardzo blisko, ale słupki obili Knockaert i Hemed. Można powiedzieć, że szaman wykonał już taniec deszczu – pojawiły się chmury, ale żadna kropla jeszcze nie spadła.

Ciekawostka statystyczna nr 1: Watford nie oddało w tym spotkaniu ani jednego celnego strzału. Ciekawostka statystyczna nr 2: Heurelho Gomes, jako pierwszy zawodnik z Ameryki Południowej, zanotował 50. czyste konto. Ciekawostka historyczno-statystyczna: Jak do tej pory, tylko 11 zespołów w historii PL nie zdobyło bramki w trzech pierwszych kolejkach. Co ciekawe, żadna z tych drużyn nie zakończyła owego sezonu spadkiem.

NIEPOKONANI DZIELĄ SIĘ PUNKTAMI

Pierwotnie teriery należały do grupy psów myśliwskich – obecnie kilka ras należących do grup terierów klasyfikowana jest wśród psów obronnych. Niedawno do tego grona dołączyła kolejna – DavidWagner terrier, wywodząca się z John Smith’s Stadium w Huddersfield, a od niedawna pojawiająca się na pokazach Premier League.

Piłkarze beniaminka doskonale radzą sobie na początku nowego sezonu angielskiej ekstraklasy – Huddersfield pojawiło się na “salonach” po raz pierwszy od 45 lat i mało kto spodziewał się, że podopieczni trenera Wagnera po trzech kolejkach znajdować się będą w Top Four. Przed Huddersfield plasuje się tylko Manchester United i Liverpool.

Co więcej, The Teriers od początku ligowej kampanii nie stracili jeszcze żadnej bramki – poza Huddersfield, sztuka ta w pierwszych trzech kolejkach udała się tylko piłkarzom Manchesteru United. Fakt, Southampton stworzyło sobie kilka sytuacji, aczkolwiek w defensywie Huddersfield da się zauważyć niemiecką precyzję szkoleniową i jej “ordnung”.

Trzeba jednak dodać, że zachowanie czystego konta przeciwko Southampton nie jest raczej wyznacznikiem wybitnej defensywy. Święci, licząc spotkanie na John Smith’s Stadium, nie zdobyli gola w ośmiu z jedenastu poprzednich spotkań Premier League, zamieniając na bramki niespełna 5% strzałów. Piłkarze z St. Mary’s zanotowali już drugi bezbramkowy remis w tym sezonie, a dwunasty od początku sezonu 2015/16 (najwięcej w tym okresie spośród wszystkich drużyn PL).

Co do samego meczu – pierwsza połowa, poza sytuacją Redmonda z 11. minuty, została zdominowana przez gospodarzy. Piłkarze Davida Wagnera zbierali piłki w polu karnym rywala, ale w ostatniej chwili byli blokowani przez obrońców Southampton. Święci nie oddali za to w pierwszej połowie żadnego celnego strzału.

Najaktywniejszy w barwach Terrierów był Steve Mounie, który nie wykorzystał jednak trzech okazji do zdobycia bramki. Można powiedzieć, że w porównaniu do inauguracyjnego meczu przeciwko Crystal Palace, w ostatnich dwóch meczach za bardzo Mou-nie poszło.

Podsumowując – David Wagner z pewnością może być zadowolony z kolejnego czystego konta. Terriery są dopiero drugim w historii beniaminkiem, który w erze Premier League rozpoczął sezon od trzech czystych kont. Osiągnięciem tym pochwalić się mogą tylko zawodnicy Charltonu z sezonu 1998/1999.

HARTBROKEN

Newcastle United i West Ham z pewnością należały do największych rozczarowań dwóch pierwszych kolejek nowego sezonu Premier League. Sroki po roku banicji wracały do angielskiej ekstraklasy po zdobyciu mistrzostwa Championship i miały być najsilniejszym z beniaminków, natomiast po ciekawych transferach, Młoty miały wrócić do górnej połówki tabeli.

Rzeczywistość okazała się jednak mniej przyjazna i po dwóch seriach gier, zarówno Newcastle, jak i West Ham, miało w dorobku okrągłe zero punktów. W sobotę pewne było jednak, że co najmniej jedna z tych ekip ruszy się z linii startu.

Pierwsza połowa przypominała bardziej batalię rodem z Championship, niż rywalizację w Premier League. Na boisku dominowała walka, a oprócz potu pojawiła się również krew – brakowało niestety finezji i przede wszystkim gry piłką. Aż ciężko uwierzyć, że w drużynie Rafy Beniteza pojawiło się aż czterech Hiszpanów – na murawie oglądaliśmy bowiem “typisz ynglisz” football.

Choć to Newcastle grało w swoich klasycznych, biało-czarnych trykotach, to goście z Londynu prezentowali się wyjątkowo bezbarwnie. Podopieczni Slavena Bilicia przez pierwsze 45 minut nie oddali celnego strzału, a w dodatku nie ustrzegli się błędów w obronie.

Efektem była bramka Joselu w 36. minucie – najpierw na własnej połowie piłkę stracił Rice, po czym Sroki wykorzystały zbyt wolny powrót defensorów na pozycje. Collins nie zauważył ustawionego niemalże na połowie boiska Zabalety i pozostawił wolny prawy korytarz, którym Newcastle wdarło się w pole karne za sprawą szybkonogiego Atsu.

Lekiem na nieporadność londyńczyków na połowie rywala miało być wprowadzenie Manuela Lanziniego, drugiego najlepszego strzelca West Hamu w poprzednim sezonie, ale Bilić trafił ze zmianą, jak de Boer przy wprowadzeniu Kelly’ego. Argentyńczyk stracił piłkę na swojej połowie, futbolówkę w pole karne posłał Ritchie, a na 2:0 podwyższył Clark.

W końcówce Młoty totalnie się rozsypały, przez co gospodarze co chwilę dochodzili do sytuacji strzeleckich. Doczekaliśmy się także hiszpańskiej finezji – piękną asystą przy golu Mitrovicia popisał się Ayoze Perez, a Serb z dziecinną łatwością wymanewrował Joe Harta.

Z pewnością nie tak powrót na Wyspy Brytyjskie wyobrażał sobie Joe Hart – licząc jeszcze mecze w barwach Torino, Anglik w sześciu ostatnich spotkaniach puścił aż 20 bramek (średnio gol co 27 minut). Niewiele lepiej wygląda to w przypadku gier w PL, gdzie w sześciu meczach wyciągał piłkę z siatki 17-krotnie. Hartbroken.

W poszukiwaniu gorąca do ojczyzny nie musiał wracać za to Slaven Bilić – Chorwat po trzech kolejkach już stracił sporo zaufania i grunt zaczyna powoli palić się pod stopami 44-krotnego reprezentanta Chorwacji. W mediach pojawiają się informacje, że Bilić wylądował już na dywaniku. Ankiety “Czy Bilić wytrzyma do Świąt?” również nie wróżą niczego dobrego.

DOBRA ZMIANA NIE TYLKO W POLSCE

Po dwóch tygodniach nowego sezonu Premier League najwięcej powodów do radości mieli kibice Manchesteru United. Czerwone Diabły najpierw zagrały wyśmienicie i rozbiły West Ham 4:0, a później zaprezentowały się nieco gorzej, ale i tak wbiły cztery bramki Łabędziom. Dodatkowo fantastycznie w zespół wkomponowała się nowa gwiazda, Romelu Lukaku, który zdobył trzy bramki.

Kolejną przeszkodą na drodze paki Mourinho było Leicester City, dlatego z góry można zakładać było przewagę gospodarzy i gości skrytych za podwójną gardą, czyhających na ewentualne kontry. I co tu dużo pisać, takie spotkanie oglądaliśmy na Old Trafford.

Przez chwilę wydawało się, że opór Lisów przełamany zostanie już w 18. minucie, kiedy to Juan Mata dobił uderzenie Romelu Lukaku, jednak arbiter chorągiewką zasygnalizował spalonego. Sytuacja okazała się bliźniaczo podobna do gola Lacazette’a w meczu ze Stoke, kiedy to sędzia liniowy również wykazał się laserowym okiem.

Wśród wielu oglądających to spotkanie, najbardziej rozdarty był z pewnością Peter Schmeichel. Legendarny bramkarz Manchesteru United, musiał położyć na szali z jednej strony miłość do klubu, a z drugiej miłość do syna. A trzeba powiedzieć, że młody Schmeichel rozgrywał mecz życia.

Duńczyk w pierwszej połowie popisał się fenomenalną interwencją przy strzale Juana Maty, a drugą odsłonę rozpoczął od obronienia jedenastki. Na nowiutkim diabelskim diamencie pojawiła się pierwsza rysa, albowiem rzutu karnego nie wykorzystał Lukaku. Kasper utarł też nosa swojemu ojcu, albowiem Peter pomimo rozegrania 292 spotkań w koszulce Manchesteru, nigdy nie obronił rzutu karnego w meczu Premier League na Old Trafford!

Obroniona jedenastka przywołała niemiłe dla sympatyków United chwile – w głowach kibiców na Old Trafford zabrzmiało “Not again”, a nad murawą zaczął lekko unosić się smrodek bezbramkowych remisów z poprzedniego sezonu. Remisów, które zrujnowały poprzedni sezon Manchesteru United w Premier League.

Na szczęście dla Czerwonych Diabłów, Jose Mourinho zdecydował się wprowadzić na boisko angielsko-belgijskie M&M’sy – Marcusa Rashforda i Marouane’a Fellainiego. Jako pierwszy na murawie pojawił się Anglik, który potrzebował zaledwie trzech minut, by wpisać się na listę strzelców. A trafienie Rashforda z trybun oklaskiwał ktoś jeszcze szybszy od samego 19-latka:

Nieco więcej boiskowych minut potrzebował Fellaini, który zadbał o to, by liczba Belgów strzelających bramki dla Manchesteru United była constans – w dwóch pierwszych meczach trafiał Lukaku, to dla odmiany tym razem na listę strzelców wpisał się Fellaini. Bramka dość szczęśliwa, gdyż Belg został bardziej trafiony piłką niż ją uderzył. Złośliwcy powiedzieliby, że odbiła się przyjaźnie od sęka.

Manchester United kontynuuje zatem perfekcyjny start sezonu – trzy mecze, trzy zwycięstwa i dziesięć goli, pozwalają Czerwonym Diabłom siedzieć w fotelu lidera. W sobotę kluczem okazały się trafne zmiany, z czego lekcję powinien wyciągnąć Craig Shakespeare. Lisy po raz trzeci wystąpiły bowiem w identycznej jedenastce.

Y VIVA ESPANA

Kibice londyńskiej Chelsea na początku sezonu przeżyli emocjonalny rollercoaster – podopieczni Antonio Conte rozpoczęli bowiem od sensacyjnej porażki z Burnley, po czym w hicie drugiej kolejki, ograli na Wembley Tottenham. The Blues wracali zatem na Stamford Bridge z chęcią rehabilitacji za wpadkę na inaugurację. Zadanie nie miało być jednak łatwe, albowiem do stolicy zawitał prężący muskuły Everton, wraz ze swoim nowym nabytkiem – Gylfim Sigurdssonem.

Zwycięstwo na Wembley załatwił Chelsea Marcos Alonso, dlatego Antonio Conte postawił w niedzielę na opcję hiszpańską – piłkarze La Furia Roja stanowili blisko 50% składu na Everton. Oprócz podbudowanego dwoma bramkami Alonso na murawie pojawili się Azpilicueta, Fabregas, Morata i Pedro. W niedalekiej przyszłości zmiany nie przewiduję – po meczu z Evertonem, każdy kibic Chelsea mógł śmiało zanucić nieśmiertelne “Y Viva Espana”.

W pierwszej połowie na boisku podobać mogli się tylko gospodarze, a Everton w żadnym calu nie przypominał drużyny, która urwała punkt Manchesterowi City. Przez 45 minut jedyny strzał oddał Gylfi Sigurdsson, ale nie traćcie czasu na oglądanie tego uderzenia, naprawdę nie warto. Na pocieszenie dla kibiców Evertonu, wrzucam fantastyczną bramkę Islandczyka z meczu z Hajdukiem. O meczu z Chelsea po prostu zapomnijcie.

Pierwsza eksplozja radości na Stamford Bridge miała miejsce w 27. minucie, kiedy to pierwszą część koncertu zagrali Niebiescy Hiszpanie. Tym razem w rolach głównych wystąpił duet Morata-Fabregas. Pierwszy podał z główki, drugi pokonał Pickforda. Podczas celebracji, serca mocniej zabiły kibicom Legii. Czy ktoś płakałby jeszcze po Vadisie?

Minęło kilkanaście minut i Morata znów pokazał, że nie po to głowa, by na niej czapkę nosić. Tym razem na listę strzelców wpisał się inny z Hiszpanów – Cesar Azpilicueta, a były piłkarz Juventusu strzelił z dyńki na 2:0. Alvaro w drugim meczu na Stamford Bridge zdobył drugiego gola głową. A dwie asysty też ma… obie głową.

Po zmianie stron festiwal kopania po czole kontynuowali zawodnicy z Goodison Park. W 50. minucie Rooney wypuścił w pole karne Sandro Ramireza, który mając przed sobą Courtoisa ledwo trafił w piłkę. Stojący przy linii Koeman mógł tylko powtarzać pod nosem “O co kaman?”.

Dopiero w ostatnich minutach gra przyjezdnych nabrała rumieńców. Najbliższy oddania celnego strzału byli Williams i Gueye, ale ostatecznie Everton zakończył z zerem w rubryce celnych strzałów. Do 85. minuty goście zaliczyli zaledwie trzy kontakty z piłką w polu karnym Chelsea, o jeden mniej niż w końcówce spotkania.

Trzeba oddać jednak piłkarzom z Goodison Park, że na ich dyspozycji mógł odbić się ciężki tydzień. Everton rozpoczął go poniedziałkowym starciem z Manchesterem City, w czwartek The Toffes. grali w Chorwacji mecz Ligi Europy, by już w niedzielę powalczyć z aktualnym mistrzem Anglii.

MECZ NA WYSOKIM POZIOMIE

Niedziela w trzeciej kolejce Premier League zapowiadała się smakowicie – dwie rywalizacje pomiędzy topowymi drużynami z Liverpoolu i Londynu, a do tego w akcji mogliśmy oglądać wicemistrzów Anglii na Wembley. Koneserzy angielskiego futbolu zwrócili jednak swoją uwagę na The Hawthorns, gdzie spodziewano się twardego, męskiego pojedynku.

West Bromwich Albion i Stoke City to najwierniejsi przedstawiciele brytyjskiej myśli piłkarskiej – chłopy na schwał wkładające w grę całe swoje serducho, bez niepotrzebnego machania nogami nad piłką. Wiadomo, im ktoś wyższy tym kocie ruchy przychodzą mu z większym trudem, a oba zespoły należą do czołówki Premier League jeśli chodzi o średnią wzrostu.

No cóż, nie ma co się oszukiwać, meczycho to to nie było. Pierwsza godzina rywalizacji na The Hawthorns przyniosła jeden celny strzał – kopnął Zouma, piłka odbiła się od Barry’ego i prawie wpadła za kołnierz Fosterowi. Więcej emocji zafundowała kibicom kontrowersyjna sytuacja z 40. minuty, kiedy we własnej szesnastce ręką zagrał Brunt.

Niedziela po obiedzie to idealna pora na drzemkę, co doskonale rozumieli piłkarze WBA i Stoke. Po godzinie gry gospodarze uznali jednak, że kibiców trzeba wybudzić z letargu i zdecydowali się oddać celny strzał. Skuteczność okazała sie zabójcza, bo piłka po główce Rodrigueza zatrzepotała w siatce, a były piłkarz Southampton mógł cieszyć się z pierwszego ligowego gola w barwach The Baggies.

Po stracie gola Mark Hughes uznał, że jego drużynie wyraźnie brakuje centymetrów w ataku – marne 178cm Jese Rodrigueza zostało zastąpione przez 2 metry Petera Croucha i na efekty wystarczyło poczekać kwadrans. We własnym polu Hegazi nie dogadał się z Fosterem, a głową piłkę do bramki skierował Crouch. Typowo.

Zamykając ten jakże barwny opis równie barwnego spotkania, warto wspomnieć, że Peter Crouch to najczęściej strzelający głową zawodnik w historii Premier League. Były zawodnik Liverpoolu zaliczył już bowiem 51 celnych główek.

QUO VADIS, ARSENE?

Przed rozpoczęciem trzeciej kolejki Premier League, najgłośniej mówiło się o jednym ze spotkań kończących tę serię gier, w którym Liverpool miał gościć na Anfield Arsenal. Zapowiadano wielką bitwę, trybuny zostałe rozgrzane do czerwoności, a kibice obu drużyn nerwowo obgryzali paznokcie w oczekiwaniu na to, co przyniesie los.

Niepokój wzrósł w sercach kibiców The Gunners po ogłoszeniu wyjściowych jedenastek – Wenger postawił bowiem na bardzo niepewnego od początku sezonu Holdinga, a w wyjściowej jedenastce pominął takie nazwiska jak Mustafi, Kolasinac i Lacazette. Szczęście miał przynieść grający z siódemką na plecach Alexis Sanchez, dla którego był to pierwszy mecz w nowym sezonie.

Los przyniósł to, czego można się było spodziewać – Liverpool potwierdził, że najlepiej radzi sobie w starciach z drużynami zaliczanymi do ścisłej czołówki. Arsenal pokazał za to to, co zwykle w starciach z zespołami z topu – totalną beznadzieję, brak pomysłu na grę i jakiejkolwiek wiary w osiągnięcie korzystnego rezultatu.

Tylko przez pierwsze dziesięć minut piłkarze Wengera zapędzali się pod pole karne Liverpoolu, nie stwarzając przy tym większego zagrożenia. Co innego pod drugą bramką, gdzie praktycznie każdy atak powodował napady paniki wśród kibiców londyńskiego zespołu, a także w szeregach defensywy Kanonierów.

Arsene Wenger powinien wziąć prywatne lekcje u Jurgena Kloppa, na temat tego jak motywować piłkarzy na ważne mecze. Jeśli ktoś pamięta reklamy baterii Duracell, to doskonale zrozumie o czym piszę. Nie muszę oczywiście nikogo uświadamiać, kto wcielił się w rolę królików z Duracella.

To, co w niedzielę wyprawiała obrona Arsenalu na Anfield ociera się o boiskowy kryminał. Plan Jurgena Kloppa wypalił w stu procentach – strzelić szybko gola, a później robić to, co The Reds robią najlepiej. Dobić rywala z kontry. Liverpoolczycy w sumie nie musieli robić zbyt wiele, bowiem londyńczycy podkładali się sami.

Ofensywna siła Liverpoolu jest przerażająca – jak już określiłem to dwa tygodnie temu, po erze barcelońskiego trio MSN, nastało MSF z Anfield. Po pierwsze Mane – to na Senegalczyku, a nie na Coutinho powinna opierać się gra LFC, po drugie Salah (albo Sturridge), który musi jednak popracować nad wykończeniem, a po trzecie Firmino, czyli MOTM niedzielnego pojedynku.

Kibice The Reds naprawdę nie muszą martwić się o to, czy Coutinho ostatecznie powędruje na Camp Nou, czy zostanie na Anfield. Co więcej, pozostanie Brazylijczyka może nieco zaburzyć “team spirit” ekipy Kloppa – a to właśnie ten duch drużyny, w dużej mierze przyczynił się do tak fantastycznych efektów, jakich pokaz mogliśmy oglądać w niedzielę.

Myślę, że nie ma się już co pastwić nad Arsenalem. Problemy jakie były, takie są. Jednocześnie przerażające, jak i smutne jest jednak to, w jakim kierunku zmierza tak wspaniały i utytułowany klub. Niestety formuła Wengera wypaliła się kilka lat temu. Przejście na 3-4-3 było bardziej wyrazem paniki i mody, niż przemyślanych decyzji. Teraz, kiedy moment zaskoczenia już minął, Arsenal znów potrzebuje zmian i to od zaraz.

MAMO, JA CHCĘ DO DOMU

W czasie gdy Arsenal zbierał bęcki na Anfield, złe demony próbowali odpędzić piłkarze innego klubu z północnego Londynu – Tottenhamu Hotspur. Podopieczni Mauricio Pochettino ze względu na budowę nowego stadionu zmuszeni zostali przenieść się na Wembley, gdzie delikatnie mówiąc, nie wiedzie się im zbyt dobrze.

W przełamanie wierzył również Harry Kane, który chciał zamienić trzynastkę w szczęśliwą liczbę – Kane nie strzelił bowiem żadnego gola w dwunastu dotychczasowych meczach rozegranych w sierpniu w Premier League. Król strzelców ubiegłego sezonu angielskiej ekstraklasy liczył na to, że impas przełamie w meczu z The Clarets.

Pierwsza połowa toczyła się zgodnie z planem – widoczną przewagę mieli piłkarze Tottenhamu, ale na tablicy wyników wciąż widniał bezbramkowy remis. Podobnie rzecz miała się jeśli chodzi o celne strzały, no chyba że jako celny strzał zaliczymy centrostrzał Brady’ego zmierzający w światło bramki.

Cztery minuty po przerwie na trybunach Wembley ulga stała się wręcz namacalna – najlepszy tego dnia na boisku Alli wpakował piłkę do bramki z kilku metrów i dosłownie widać było, jak z Anglika uchodzi złość po tym trafieniu. Niestety dla kibiców Spurs, zegar wskazywał dopiero 50. minutę.

Siedem minut po stracie gola Sean Dyche strzelił… w dyche, wprowadzając na boisko Chrisa Wooda, sprowadzonego tydzień wcześniej z Leeds. Faktem jest jednak, że Tottenham dawno powinien “zabić” mecz zanim Wood miał jakąkolwiek okazję się wykazać. Niewykorzystane przez Tottenham okazje, przyniosły jednak opłaKane skutki.

Wszystko toczyło się bowiem po myśli Spurs, ale pięć minut przed końcem piłkarze Tottenhamu uświadomili sobie, że faktycznie mogą w końcu wygrać na Wembley. Świadomość przełamania złej passy powiązała im nogi, przez co Burnley stworzyło sobie kilka sytuacji do zdobycia bramki.

Nerwowość w poczynaniach londyńczyków doskonale zobrazowana została w ostatnich minutach meczu – piłkarze Tottenhamu zamiast przytrzymać piłkę daleko od bramki, decydowali się na niepotrzebne rajdy i mijanki, które kończyły się zazwyczaj stratą. Po jednej z nich Brady zagrał kapitalną piłkę do Wooda, a ten wpakował ją do siatki.

Mauricio Pochettino zdążył tylko siarczyście zakląć pod nosem i chwilę później arbiter zakończył spotkanie. Szansa na przełamanie przepadła, a następna dopiero 16 września, kiedy na Wembley zawita Swansea. Gra w stolicy coraz bardziej podoba się za to piłkarzom Burnley, którzy po zdobyciu Stamford Bridge, ugrali punkt na Wembley.

_______________________________________________________________________________________________
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca. Komentarze i dyskusje mile widziane.
Mam nadzieję, że wraz z rozwojem sezonu, rozwijać będzie się też Five o’clock, dlatego czekam na Wasze opinie!

Zapraszam też na Twittera.

Komentarze