Nie będę ukrywał. Tęskniłem za Seanem Dyche’em. W dobie trenerów nijakich, do których bez wątpienia należy zaliczyć jego poprzednika, legendarny szkoleniowiec Burnley zdecydowanie się wyróżnia. Nie kombinuje jak Guardiola i jest skuteczny, oczywiście na swój skromny sposób.
- Sean Dyche wrócił do Premier League. I to w jaki sposób
- Arsenal przegrał z “najgorszą ekipą w Premier League”?
- Gdzie Tottenham byłby bez Harry’ego Kane’a?
- Casemiro, osąd
bohateraczerwonej kartki - Liverpool jak Everton, ale ten lampardowski
Czego lub kogo brakowało Evertonowi?
Evertonowi brakowało twardej ręki. Mocnego charakteru, który doskonale wie, co ma robić. Zero czapek, szalików i rękawiczek, żadnego “rocket science”. Kilka dni i okazało się, że wina leży przede wszystkim po stronie trenera, na szczęście już byłego, a niekoniecznie słabej kadry, która przecież nie została wzmocniona w zimie.
Jeden mecz – i to mecz z liderem Premier League – wystarczył, by ogłosić triumfalny powrót Evertonu do gry. A właściwie do życia, ponieważ The Toffees pod wodzą Franka Lamparda nie przypominali nie tylko drużyny z elity, ale w ogóle nie przypominali drużyny. Ale jedno Lampardowi trzeba oddać – zastał Iwobiego drewnianego, a zostawił co najmniej z solidną podmurówką. Chociaż i tak reprezentantowi Nigerii zdarza się potykać o własne nogi.
Tydzień wystarczył, by Everton Lamparda zamienił się w Everton Dyche’a
A co zastał Sean Dyche? Anarchię, która nie przystoi drużynie z najwyższej klasy rozgrywkowej. Nawet Nottingham Forest, które w dwóch okienkach sprowadziło około 50 graczy, wyglądało na zdecydowanie bardziej uporządkowany zespół. Na szczęście Anglik miał te kilka treningów przed starciem z Arsenalem. Chociaż i zapewne jedne zajęcia w zupełności by wystarczyły do przekazania wszelkich uwag.
Everton z rywalizacji z Kanonierami wyglądał jak ekipa, która po prostu wie, czego chce. A przede wszystkim jest świadoma swoich mocnych i słabych strony. The Toffees doskonale prezentowali się w defensywie i skutecznie ograniczali pole gry rywalom. Jedyna bramka padła po stałym fragmencie, właściwie wykonywanym od początku meczu w dokładnie ten sam sposób. Gospodarze byli do bólu konsekwentni i dzięki temu sięgnęli po trzy punkty.
Wystarczył jeden mecz – to to mecz z najlepszą ekipą rozgrywek – by Everton udowodnił, że wcale nie musi do końca sezonu bić się o pozostanie w lidze. Ale do tego trzeba było Seana Dyche’a, Dwighta McNeila i Jamesa Tarkowskiego. Jednym słowem – Burnley. Filozowia The Clarets ciągle jest żywa. I ciągle jest skuteczna.
Bohater kolejki: Harry Kane
One season wonder notuje już dziewiąty sezon z rzędu, w którym przekroczył barierę 15 goli w Premier League. Harry Kane jest absolutną legendą Tottenhamu i jedną z niewielu postaci w szeregach Spurs, które od lat nie zawodzą. 29-latek to drugi najlepszy napastnik ligi obok Erlinga Haalanda i jednocześnie najbardziej kompletny zawodnik z Anglii. Gdzie londyńczycy byliby bez swojego najlepszego strzelca? Aż strach pomyśleć.
Wydarzenie/kontrowersja kolejki: czerwona kartka dla Casemiro
Jesteście w stanie uwierzyć, że w rywalizacji z Crystal Palace Casemiro obejrzał swoją pierwszą bezpośrednią czerwoną kartkę w karierze? Dla wielu będzie to ogromne zaskoczenie, ale Brazylijczyk dopiero po przenosinach do Premier League został wyrzucony z boiska po otrzymaniu jednego napomnienia.
Dyskusyjną kwestią pozostaje to, czy pomocnik United faktycznie zasłużył na pożegnanie się z murawą w 70. minucie gry. Albo czy tylko on zasłużył na taką karę? Wydaje się, że sędzia Andre Marriner nie przeanalizował całej sytuacji w wystarczająco szczegółowy sposób.
Casemiro dał pretekst i to nie ulega wątpliwości, ale czy Andre Ayew nie zasłużył na kartkę o wiele bardziej niż reprezentant Brazylii? Dwie czerwone lub zero czerwonych, takie rozwiązanie uważałbym za bardziej sprawiedliwe.
Rozczarowanie kolejki: Liverpool
Liverpool postanowił pójść drogą Evertonu, ale tego Evertonu z ery Franka Lamparda. W szeregach The Reds zapanowała absolutna anarchia, właściwie w każdej strefie boiska. Defensywa, środek pola, atak.. Nigdzie nie widać nawet iskierki nadziej.
Niezależnie od tego, czy to klątwa siódmego sezonu Kloppa, czy efekt odejścia Sadio Mane lub po prostu zmęczenie ciągłą walką o najwyższe cele, ekipa z czerwonej części Merseyside w trwających rozgrywkach przypomina grupę przypadkowych zawodników, którym nagle ktoś kazał grać ze sobą, czego najlepszym dowodem jest wynik pierwszej połowy spotkania z Wolves.
Anfield nie potrzebuje zmiany trenera, ale mentalnego resetu. I powrotu do zdrowia kluczowych postaci.
Zobacz także:
Komentarze