Moje oczekiwania były tak niskie, że po raz drugi w życiu udało mi się wymyślić całkiem ładne hasełko: wysoki współczynnik expected nothing. Cała rzeczywistość wokół reprezentacji Polski, mniej więcej od momentu, gdy osierocił nas Paulo Sousa, przygotowywała mnie mentalnie do meczu z Meksykiem. Byłem przekonany, że nie spotka nas w Katarze nic dobrego, siałem defetyzm w rodzinie i wśród znajomych, byłem wyklinany jako niepoprawny pesymista. I przez niemal godzinę pierwszego meczu trzymałem się nastroju, w który wpadłem dawno temu – nie oczekuj niczego, to nie poczujesz rozczarowania.
- Reprezentacja Polski zagrała tak, jak tego oczekiwałem – czyli słabo
- Reprezentacja Polski zagrała jednak tak, jak tego żądałem – czyli skupiając się na defensywie i zachowaniu czystego konta
- Czy da się w ogóle znaleźć złoty środek między pragmatyzmem a próbami wykorzystania naszego nieprawdopodobnego potencjału ofensywnego?
Na sekundę uwierzyłem
Nieprawdopodobnymi figlarzami są futbolowi bogowie, którzy wtedy nabrali tego starego misia na sztuczny miód, który nawet tego wróbla-weterana wzięli najprostszą metodą na plewy. Jak rozbudzić oczekiwania u człowieka tak doświadczonego 30-letnim kibicowaniem ŁKS-owi i Polsce, jak wzbudzić nadzieję u kibica, który ostatni promyk nadziei złapał kilkadziesiąt miesięcy temu, a wygasił mu ten promyk Siergiej Krykun. No tak, oferując rzut karny.
To wtedy na sekundę uwierzyłem. I to był błąd. Wiara w powodzenie to pierwszy stopień do rozczarowania i frustracji.
Zabolało mnie to wszystko podwójnie, bo od początku sądziłem – jedziemy na ten mundial w wyjątkowo trudnej sytuacji. Reprezentacja ostatnio zmienia trenerów jak Józef Wojciechowski w Polonii Warszawa, trudno o jakiekolwiek budowanie, gdy w dodatku każdy kolejny kandydat to właściwie antyteza poprzedniego. Zahukanego i zakompleksionego trenera skupionego na defensywie i konsekwentnie budującego obraz oblężonej twierdzy zastąpił nieco arogancki bajerant szeroko zapowiadający ofensywną i efektowną grę. Potem za bajeranta wjechał naczelny przedstawiciel polityki realnej, pragmatyzmu opartego na dostosowaniu umiejętności poszczególnych piłkarzy do swojej meczowej taktyki. Z piekła do nieba, z nieba do piekła, z reprezentacji “Niekochanej” przez przebłyski za Sousy (ale i kompromitację na Euro), aż po to dziadostwo z Chile.
Czy m umiemy grać lepiej?
Ja wiem – mamy świetne pokolenie. Mamy piłkarzy w topowych klubach, Robert Lewandowski jest najlepszy w historii naszego futbolu, Piotr Zieliński obecnie czego się w Neapolu dotknie – to albo staje się złote, albo chociaż staje się jego, po tym jak ofiarowują mu to wdzięczni neapolitańczycy gotowi przychylić nieba swoim ukochanym idolom z Napoli. Strach pochwalić kuchnię w restauracji, bo właściciel gotowy Zielińskiemu kucharza wypożyczyć do domu, na koszt knajpy. Szymański w Feyenoordzie wygląda jakby był Holendrem, a to najwyższa dostępna pochwała w świecie polskiej dość siermiężnej piłki. Zalewski wychowany i grający już w pełni po europejsku, Kamiński przebijający się w Bundeslidze, Cash pewniaczek w Premier League. No w teorii jest na czym budować. Ale w praktyce – ani nie było kiedy budować, ani nie było w tym tego dość istotnego elementu – spoiwa między obroną a atakiem.
Stąd też zresztą wynikało jakieś 3/4 moich obaw. Co z tego, że obrona i atak wyglądają nieźle, jeśli piłka musi jakoś się poruszać między obiema tymi liniami. Jakie mamy dostępne opcje? Krótkie podanie do Krychowiaka lub Bielika i wiara, że któryś z nich się obróci i dostarczy piłkę do Szymańskiego, Zielińskiego czy bezpośrednio do Lewandowskiego. Ewentualnie celne podanie przez linię po włączeniu się do kreowania któregoś ze stoperów, niezależnie czy gramy dwójką czy trójką w środku obrony. I tu właśnie widać w pełni nasze problemy. Jak futbolówka ma trafić od Wojciecha Szczęsnego do Piotra Zielińskiego lub Sebastiana Szymańskiego, jeśli po drodze znajdujemy bardzo solidnych, doświadczonych, ogranych, walecznych i sympatycznych, ale jednak: tylko wyrobników? Kiwior jest nadzieją na lepsze jutro, ale widziałem wczoraj jego niektóre podania. Bereszyński jako lewy obrońca traci wszystkie swoje ofensywne walory prezentowane po drugiej stronie boiska. Matty Cash raził niedokładnością i złymi decyzjami. Glik i Krychowiak nigdy nie byli przewidziani do tej roli, w której widziałby ich polski Twitter – naturalnych pierwszych rozgrywających, którzy są w stanie zawiązać akcję w taki sposób, by ten nasz doskonały przód mógł cokolwiek zaprezentować.
Kurczę, ja pamiętam mecze, w których Sousa widział w tych samych zawodnikach potencjał na inne granie. Najdelikatniej rzecz ujmując – nie zawsze kończyło się to pomyślnie dla Polski. A co jak co – na dużym turnieju nie ma miejsca na “wypracowywanie schematów na przyszłość”, “budowanie reprezentantów” czy “szukanie optymalnego rozwiązania”. Dlatego nie ukrywam – apelowałem o prostotę. Może nawet apelowałem o prymitywizm. Apelowałem o utrzymanie czystego konta, o uniknięcie tego, co nam się przytrafiało z Senegalem i ze Słowacją. Uważałem, że kto jak kto – ale Czesław Michniewicz jest w stanie to zrobić. No i co?
No i jestem Polakiem, nie jestem zadowolony z tego, co otrzymałem, chociaż otrzymany produkt jest w stu procentach zgodny z zamówieniem.
Czy my umiemy grać lepiej, zachowując zero z tyłu?
Dziś słyszę sporo głosów – nie możemy sobie pozwolić na takie granie, gdy z przodu potencjał wręcz błaga o wykorzystanie. Ale kurczę, czy my się tutaj nie szamoczemy od ściany do ściany? Po Słowacji gremialne apele: tak się kończy dopisywanie punktów przed pierwszym gwizdkiem, tak się kończy arogancja. Sztab Sousy już myślał o Hiszpanii, bo Słowaków mieliśmy opędzlować z palcem w nosie. “My zawsze ura-bura, a w ogóle nie mamy do tego podstaw” – głoszą wówczas mędrcy (w tym ja). “Jak my mamy klepać, jak połowa obrony lata bez mapy i nie potrafi celnie podać na dwa metry, a Krychowiak co przyjęcie, to strata” – biczują (biczujemy).
Wczoraj Krychowiak nie wkurzał, prawda? Bartosz Bereszyński nie denerwował nonszalancją w defensywie. Glik nie dawał się objeżdżać. Jakkolwiek to zabrzmi – coś za coś. Dzisiaj słyszę – ba, sam mam nieprawdopodobną chęć tak napisać – trzeba jednak było zagrać odważniej. No co, my, Polacy, mamy się bać jakiegoś Meksyku? Co dalej, podejdziemy z szacunkiem do Arabii Saudyjskiej? Irytuje mnie to motanie się od ściany do ściany, na przemian apelowanie o urealnienie oczekiwań i pójście w ślady pragmatycznych drużyn – ot, choćby Iranu Carlosa Queiroza. A potem? Ech, chciałoby się obejrzeć jakieś fajne, ofensywne granko, przecież mamy Zielińskiego i Lewandowskiego. O, patrzcie, jak Australia klepie Francję, już jest 1:0.
Potem oczywiście Francja ładuje jak do kaczek, kończy się 1:4, ale mimo wszystko – co poatakowali, to ich. Irytują mnie wypowiedzi kadrowiczów, trenera, Mateusza Michniewicza, syna selekcjonera, który zabrał głos na Twitterze. Że tak trzeba, że taki był plan, że chcieliśmy zremisować 0:0, o awans powalczyć z Arabią Saudyjską i wyłączając Argentynę. Pewnie po części plany pokrzyżowała sensacja w pierwszym spotkaniu naszej grupy, ale generalnie – remis z Meksykiem pewnie trzeba rozpatrywać trzymając z tyłu głowy historię naszych mundiali od 1986 roku aż do teraz.
Irytowały mnie te wypowiedzi, ale czy na pewno słusznie? Czy na pewno nie płakałbym po prześlicznej porażce 2:3 jak, nie przymierzając, za Sousy ze Szwecją czy na początku jego kadencji, przy remisie z Węgrami? Czy nie jestem jak ten pingwinek z popularnego mema, który teraz to już nie chce nudnego remisu przy neutralizacji zalet rywala?
Michał Zachodny ostatnio napisał opasłe tomisko o tym, że w Polsce – jak w wielu innych krajach – od lat toczyła się walka między tymi, którzy chcieliby zaatakować i strzelić, wygrać 3:2, a tymi, którzy chcieliby przede wszystkim zachować zero z tyłu i wówczas wyszarpać 1:0. Nie potrafię stanąć zdecydowanie po którejś ze stron. Albo inaczej – dziś jestem gotowy nie tylko wymagać, ale wręcz ŻĄDAĆ pełnego wykorzystania potencjału piłkarzy Feyenoordu, Napoli, Barcelony i Romy. Tylko kurczę, znam siebie, znam polską piłkę, znam te nasze mecze. Już widzę te gotowe akapity: “ale jak mamy myśleć o remisie z Meksykiem, gdy za rozgrywanie piłki biorą się hobbysta z saudyjskiej ligi, ostatnio trenujący z 10. zespołem ubiegłego sezonu Ekstraklasy oraz stoper, który ostatnio dręczony urazami nie grywał nawet w Serie B”. Widzę te bezlitosne tyrady o naiwnym podejściu, o wrzuceniu na minę Bereszyńskiego, o stratach Krychowiaka, o braku zwrotności stoperów.
Im dłużej nad tym wszystkim się zastanawiam, tym bardziej boli mnie łeb. Zdaje się, że po prostu jesteśmy słabi. Możemy co najwyżej wybrać, na co będziemy narzekać i czym będziemy rozczarowani. Jakby to ujął Bubbles – it’s terrible situation.
Zobacz także: Wojciech Szczęsny: naprawdę cieszy mnie zwycięstwo Arabii
Komentarze