Tak, bywam zawistny, zdarza się, że napędza mnie zazdrość, a ponadto nie zawsze potrafię postępować zgodnie z chrześcijańską zasadą, by nikomu nigdy nie życzyć źle. Nic nie poradzę, natura ludzka to jest bardzo złożone zjawisko i czasem mimo twardej walki prowadzonej przez rozum i serce – na jaw wychodzą te najgorsze cechy. I te najgorsze cechy podczas wczorajszego otwarcia Mistrzostw Świata bardzo wyraźnie doszły do głosu.
- Katar przegrał z Ekwadorem 0:2 na inaugurację mistrzostw świata
- Kibice gospodarzy zaczęli opuszczać stadion długo przed zakończeniem meczu
- Zniesmaczeni inwestorzy odbili się od ekwadorskich magików
Ekwador udowodnił ważną rzecz
Rzadko zdarza mi się cieszyć z niepowodzeń innych – i najbliżsi zapewne powiedzą, że głównie z racji bardzo dobrej dyspozycji Widzewa w minionej rundzie. Ale zasadniczo: staram się unikać uśmiechów podczas gdy inni płaczą, staram się unikać wyszydzania, gdy ktoś potrzebuje pocieszenia. Zresztą, od zawsze uważam, że deprecjonowanie rywali to przede wszystkim umniejszanie własnych zasług – jak smakuje zwycięstwo, jeśli tuż po nim wyśmiewasz słabości rywala? Skoro był taki słaby – to jakim osiągnięciem jest pokonanie go? O wiele lepiej smakują triumfy nad kimś mocnym – a wówczas trudno po fakcie lekceważyć wartość adwersarza.
Tyle teorii. W praktyce czułem dziką satysfakcję, gdy podczas ostatnich minut wczorajszego spotkania Kataru z Ekwadorem trybuny opustoszały. Czułem ogromną radość, gdy pokazywano szczerze zasmuconych kibiców gospodarzy – bo ich smutek był… nietypowy. To nie był smutek fanatyka, który po 10 miesiącach wiernej podróży za swoim ukochanym klubem dostaje na pędzel w meczu barażowym i siedzi z beznamiętnym wzrokiem obserwując świętowanie Górnika Łęczna, albo innej Korony Kielce. To nie był smutek człowieka oddanemu futbolowi, który wchodził na stadion pełen wiary i nadziei, a wychodzi przepełniony frustracją i żalem.
Może sobie dopowiadam, może to moje myślenie życzeniowe, ale to był smutek Doyle’a Lonnegana ogranego przez Henry’ego Gondorffa przy karcianym stole. Ten zły, ten szukający sposobu na nieuczciwe wypracowanie własnej przewagi wziął i przegrał. Ten bogaty i potężny, który właśnie chciał rozgnieść na swojej drodze kolejnego robaka, poślizgnął się i upadł. Smutek wypisany na twarzach osób zgromadzonych na stadionie był smutkiem osób, które przyzwyczaiły się do kupowania wszystkiego – prezentów, aut, drogiej biżuterii, polityków, działaczy sportowych. Smutkiem osób, które idą przez świat obsypując złotem całe otoczenie, w zamian usuwając sobie spod nóg wszelkie przeszkody. Był smutkiem osób, które zaczynają rozumieć: są rzeczy, których nie da się kupić. Jednak są takie rzeczy, jednak są!
Jakże kuriozalnie brzmi tak optymistyczne zawołanie już pierwszego dnia katarskiego mundialu? Właśnie widzimy imprezę piłkarską zorganizowaną na samym środku niczego. W państwie bez tradycji piłkarskich, przez ludzi, dla których to tylko środek do budowania swojej pozycji i wizerunku. Widzimy imprezę piłkarską do cna sztuczną, widzimy debiutanta na mundialu, który swoje miejsce na imprezie wywalczył sobie jako gospodarz, bez żadnej gry – a który zaszczytne miano gospodarza zdobył w najlepszym wypadku w okolicznościach zagadkowych i niezbyt przejrzystych. Mamy mundial, na którym poznajemy siłę pieniądza – można za pieniądze kupić sobie płomienne przemowy szefa FIFA, można wybudować sobie baśniowe stadiony, można nawet zapełnić je kibicami, którzy stworzą namiastkę atmosfery stadionowej. Drogi Jakubie, mordo, jak ty się tu dopatrzyłeś, że nie wszystko da się kupić, skoro… to wszystko zostało kupione.
Otóż sygnalizowałem to już wcześniej, w kilku miejscach i wyłuszczę raz jeszcze, właśnie na bazie tego potężnego rozczarowania u bogatych katarskich kibiców. Możesz kupić wszystko, ale nie kupisz celnego strzału na bramkę rywala, nawet jeśli to “tylko” Ekwador. Możesz kupić wszystko, ale nie kupisz mundialowych punktów. Nie kupisz sobie sukcesu piłkarskiego i będę podkreślał: piłkarskiego.
Pamiętacie jeszcze brązowych medalistów na Mistrzostwach Świata w 2015 roku w piłce ręcznej? Ależ robotę zrobili Lijewski, Szyba, Jureccy, Szmal… A jednak, ta potężna ekipa, która dała nam tyle szczerej radości, w półfinale uległa srebrnym medalistom z Kataru. Katar organizował wówczas mundial i jako gospodarz zdobył srebro. Podejrzewam, że ci sami ludzie, którzy wczoraj z rezygnacją opuszczali stadion przed końcowym gwizdkiem, w 2015 roku mogli kiwać głową z zadowoleniem. Ciekawe, czy wspominają tamtych herosów, którzy okryli Katar chwałą. Żarko Marković. Bertrand Roine. Danijel Sarić. Eidar Memisević, Goran Stojanović, Jovo Damjanović. Ach, jeszcze kapitalny Rafael Capote, urodzony na Kubie, w Katarze po raz pierwszy w 2013 roku. Dwa lata później już dzielny Katarczyk z medalem.
Widać różnicę? Widać, gdzie futbol postawił granicę, której jednak nie udało się przesunąć pieniędzmi? Julek Sipika, z którym wczoraj oglądaliśmy mecz (możecie sprawdzić, jak to wyglądało na kanale YT Goal.pl), zaśmiał się – kawał zwycięstwa futbolu, że w tym sztucznym świecie udało się obronić piłkę przed falą naturalizacji w reprezentacji Kataru. To faktycznie marne pocieszenie i maleńkie zwycięstwo. Ale jednak – zwycięstwo. Zwycięstwo tradycji, odwiecznych zasad, szacunku dla dyscypliny.
Zobacz także: Katar – Ekwador na domówce z Tetrykami
Katar nie poległ bez walki. Jego drużyna była przygotowywana na ten czempionat bez oglądania się na koszt. Do kraju sprowadzano topowych fachowców, piłkarzy zaopatrywano w najlepszy dostępny sprzęt, swoją wiedzę przekazywali choćby Xavi czy Raul, w lidze zatrudniano i topowych trenerów i uznanych piłkarzy, byle stworzyć środowisko do rozwoju przyszłych reprezentantów. Tak, były też naturalizacje, ale takie, jakie w piłce zdarzają się wszędzie. Zresztą – jak tu skusić kogoś naprawdę dużego, jeśli wszyscy wielcy Brazylijczycy, Portugalczycy, Argentyńczycy, Niemcy, Anglicy czy Włosi zazwyczaj już w młodym wieku grają dla swoich ojczyzn, “spalając się” dla ewentualnych mocodawców zainteresowanych ich usługami. Co ten Katar bidny miał zrobić? Zacząć porywać 17-latków z Santosu czy akademii Ajaksu? A nawet jeśli jakimś cudem by się udało – jak mieliby się rozwinąć w Katarze, w katarskich warunkach, z katarską rywalizacją ligową i tamtejszym szkoleniem?
Efekt widzieliśmy na boisku. Katar kupił sobie udział w tej imprezie. Ale od pierwszej do ostatniej minuty wyglądał jak gość, który wylicytował swoje miejsce. Niepasujący do reszty. Odstający pod każdym względem. Zagubiony, pozbawiony szans na bezbolesne wpasowanie się do otoczenia. Inny. Obcy.
Podobało mi się, naprawdę mi się podobało, jak z każdą kolejną minutą kibice gospodarzy poznawali różnicę między tym, co można kupić, a tym, co trzeba wypracować latami. Zabrzmi pompatycznie, może nawet karykaturalnie, biorąc pod uwagę, że jestem zwykłym kibolem. Ale czuję, że w jakiś sposób ten nasz podwórkowy futbol wczoraj wygrał. Zniesmaczeni inwestorzy, którzy odbili się od ekwadorskich magików z podwórek. Wielkie fortuny, które mogą sobie kupić opakowanie, ale nadal nie mogą kupić tego, co w środku.
Liczę, że jeszcze dwa razy wyjdą ze stadionów na kilkanaście minut przed końcem, ba, może po dwóch porażkach w ogóle nie przyjdą na trzeci mecz. By nie było wątpliwości, że nawet dla takich mocarzy nie ma żadnych dróg na skróty, nawet jeśli wybrukuje się je kamieniami szlachetnymi. Bo na sprzedaż w piłce jest wiele. Ale jednak – nie wszystko.
Buzia nie mogła się nie uśmiechnąć. I widząc wczorajszy wynik, i czytając ten felieton.