Nigdy nie lubiłem oczywistych rozstrzygnięć – pewnie dlatego, że od dziecka kibicowałem ŁKS-owi, reprezentacji Polski, Interowi Mediolan, kurczę, nawet Orlando Magic w NBA. Nigdy nie lubiłem, jak ten najlepszy na końcu wygrywał, jak ci najbardziej lubiani po raz kolejny triumfowali. Nienawidziłem szczerze Barcelony Pepa Guardioli. Nieprawdopodobnie wkurzał mnie prymat Hiszpanów z lat 2008-2012. Wnerwiali Lakersi. Wkurzał LeBron. Uwielbiałem świat, w którym pozostawały rzeczy nieosiągalne, rekordy ustanowione wieki temu, do których możesz dążyć – ale nie możesz przebijać. Z tego względu też, od wielu, wielu lat, zawsze kibicowałem rywalom Lionela Messiego.
- Messi ma przed sobą ostatni krok na drodze do niepodważalności
- Jeśli ten turniej ma być jego ostatnim tańcem – jest wielkim ukoronowaniem
- Można go nie znosić jeszcze mocniej, można reagować na niego alergicznie, ale za moment kompletnie straci sens podważanie jego tytułu najlepszego w historii
Messi wytrącał kolejne argumenty
Nie wiem z czego wynika ta specyficzna sympatia do numeru jedenaście. Nadal bardzo, bardzo mocnego – ale nie tak kultowego jak dziesiątka. To sympatia do Misakiego, nieoczywistego bohatera bajki o Tsubasie. Nie byłem wywrotowcem i renegatem, który trzymał kciuki za Darth Vadera w jego bojach z przelukrowanym Lukiem Skywalkerem. Bez przesady. Nie stałem po stronie złych, nie kibicowałem Kodżiro. Ale jednak – większą sympatią darzyłem śmiertelnego drobnego cwaniaczka, Hana Solo. Jeśli już ktoś z drużyny Kodżiro – to ten jego nieco słabszy kolega. Jeśli Premier League, to charakterny West Ham United, jeśli liga niemiecka, to każdy, tylko nie Bayern. Jak Manchester United, to nie krzyczący z każdego plakatu Beckham, ale cichy, skromny i spokojny Giggs (nie było wtedy Internetu, rzecz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych, poza tym wtedy jeszcze podobno nie był taki jak później). Jak Holandia, to Davids, a nie Kluivert z Bergkampem, jak Chorwacja, to bardziej Hajduk niż Dinamo.
Najwięcej negatywnych emocji wzbudzali u mnie zawsze ci zbyt dobrzy. Ci, którzy zbyt długo utrzymywali swoją dominację. Juventus, Barcelona, Bayern, z mniejszych Dinamo, Steaua, nawet rodzima Wisła Kraków – która chyba jako jedyna po Górniku lat sześdziesiątych a przed Legią 2013-2018 stworzyła namiastkę prawdziwej dynastii. Ta złość, ten gniew, wręcz nienawiść kroczyła sobie wraz z moją futbolową pasją. Dorastałem, na pewne rzeczy nauczyłem się patrzeć z większym dystansem, ale przecież piłka to tylko rozrywka. Piłka to nasz kluczyk do szkatułki pełnej dziecięcych emocji, euforii szczeniaka na pierwszej randce i furii bachora w sklepie zabawkowym. Piłka nożna to nasz most do krainy infantylności i zdecydowanie możemy sobie na takie bycie infantylnym pozwalać.
Dlatego nie lubiłem, nie lubię i już nigdy nie polubię Lionela Messiego. Gościa, który przeszedł tę grę, wysadził ją, we wszystkich możliwych kategoriach, i indywidualnych, i tych, gdzie występował ze swoimi zespołami. Zawsze wspierałem w tej nierównej walce o tytuł najlepszego Cristiano Ronaldo – człowieka o kosmicznych umiejętnościach, ale jednak: człowieka. Ze wzlotami i upadkami, skokami formy, malowniczymi porażkami. Jeśli Ronaldo wyglądał jak człowiek o kosmicznych umiejętnościach, Messi wyglądał jak kosmita z niektórymi cechami charakteryzującymi ludzi. Nie brałem może udziału w facebookowych kłótniach między fanami obu tych zawodników, ale jednak – każdy sukces Ronaldo cieszył, każdy sukces Messiego martwił. Każda Złota Piłka Ronaldo przybliżała nas, jako świat, do celu, jakim był brak jednoznacznego dominatora. Każda Złota Piłka Messiego przybliżała nas do rzeczywistości, która wydaje mi się koszmarna – gdy w tym najbardziej ekscytującym sporcie świata mamy jednego niepodzielnego i niepodważalnego króla, a pod nim miliony poddanych. Są tacy, którzy widzą go z oddali, ale to grono kilku, może kilkunastu zawodników. Bóg futbolu Maradona. Wynalazca futbolu Cruyff. Król futbolu Pele. Najdoskonalsza futbolowa maszyna Ronaldo. Ale nad nimi, i to wysoko – on. Sam. Jeden. Bez konkurencji.
Im dalej w karierę Messiego, tym mniej miałem argumentów. Z czasem zresztą argumenty zmieniły się tak naprawdę w desperackie próby wskazania tego, czego Messi jeszcze nie zdziałał. Okej, jest najlepszy, gra najlepiej, ale czy wygrał cokolwiek z reprezentacją? Zobaczcie, same przegrane finały, a Copa America grane jest przecież częściej niż przeboje Sanah w radiu. Ronaldo to co innego – inspirujący lider wciągnął Portugalię na plecach do ostatnich faz finałów Mistrzostw Europy i nawet jeśli ten ostatni bój oglądał już przy linii bocznej, to ma tytuł mistrza swojego kontynentu. Niestety – świetnie mi się z tego porównania korzystało, do momentu gdy Messi strzelił cztery gole i wygrał tytuł MVP Copa America w Brazylii, zgarniając też wreszcie, pięć lat po Ronaldo, triumf na swoim kontynencie.
Od tamtego momentu było jasne, że została już tylko jedna impreza, na której zamkniemy wszystkie debaty. Jeden turniej, który będzie decydujący. Ani Ronaldo, ani Messi, zwłaszcza biorąc pod uwagę delikatne zakręty w ich karierach klubowych, nie mierzyli w 2026 rok, wszystko miało rozstrzygnąć się tutaj, w Katarze. Teraz, albo nigdy. Za cztery lata może być już dużo za późno, w 2018 najwyraźniej było jeszcze trochę za wcześnie. Przez pewien czas wydawało się, że to może być nawet bezpośredni bój, twarzą w twarz staje dwóch największych swoich czasów – a patrząc na liczby i dokonania pewnie dwóch największych w historii. Ten duet mierzy się w boju o ostatni brakujący tytuł w kolekcji. Messi ma już srebro, ale w rozmowach o tytule największego w historii srebrny kolor to kolor przegranej. Ronaldo na mundialach nigdy nie miał takiej paczki, jaka otoczyła go teraz, na finiszu jego kariery. Narracyjnie, ale też po tym, jak ułożyła się drabinka – to miało sens, to mogło się zdarzyć. Ale jak zwykle – jeden uciekł, drugi mógł jedynie gonić.
Dla Ronaldo pościg zakończył się w meczu z Maroko, choć tak naprawdę chyba rajd po tytuł Greatest Of All Time przerwał Goncalo Ramos, sadzając tytana na ławce rezerwowych. Na placu boju został Messi. Messi, rozgrywający najlepszy mundial w swojej historii, Messi, który był na boisku wszędzie, strzelał, asystował, rozgrywał, czasem nawet bronił.
Liczyłem, że gdzieś się potknie, że jednak nie domknie tej klamry, nie dorzuci tego tysięcznego puzzla. Kto układał te z 1000 elementów, zna różnicę między złożeniem obrazka z 985 fragmentów, a uczuciem, które towarzyszy zamknięciu całej kompozycji. My, środowisko piłkarskie, już na zawsze zostalibyśmy z tym znakiem zapytania. Bladym, nikłym, ale jednak obecnym, zwłaszcza u futbolowych teoretyków, którzy starają się odnaleźć sposób na sumowanie indywidualnych popisów i zespołowych osiągnięć.
Messi może zamknąć temat
Okej, Messi może i najlepszy, ale czy lepszy niż Mistrz Świata Diego Armando Maradona? Czy lepszy niż Mistrz Świata Pele? Czy najlepszym w historii świata może stać się człowiek, który ani razu tego całego świata nie zdobył i nie rzucił na kolana?
To jest ostatni szaniec. Ostatni bastion wątpiących. Messi zalał nas wszystkich golami, asystami, dryblingami, kapitalną grą, tytułami, mistrzostwami, pucharami, złotymi butami, piłkami i inną biżuterią. Został nam ten jeden szaniec, w którym siedzimy z relikwiami Pele i Maradony. Wiemy, że Messi jest najlepszym w historii. Ale mamy ten swój jeden brakujący klocek, mamy ten jeden as w rękawie. On nie daje wygranej w dyskusji o tym, kto zasługuje na tytuł G.O.A.T. Ale on daje w ogóle prawo do dyskusji.
Lionel Messi jest o 90 minut od przekreślenia prawa do jakiejkolwiek dyskusji. Jest o 90 minut od ucięcia tematu, zamknięcia historii. Postawienia kropki nad i, ukoronowania kariery, dopisania mistrzowskiej puenty do całej mistrzowskiej opowiastki. Czego się chwycimy my, ludzie, którzy nienawidzą jednoznacznych bohaterów, nie znoszą lukru, brzydzą się tymi, którzy są oficjalnie wywyższeni? Nie da się Messiego podważyć na żadnym polu, jeśli chodzi o osiągnięcia indywidualne. Liczby, statystyki, ogólne wrażenia artystyczne – trudno tutaj się zaczepić. Osiągnięcia z zespołami, w których grał? No jest niedosyt z tą Ligą Mistrzów, ale przecież i tak nie ma tutaj sensu zestawianie Messiego z Pele czy Maradoną – wielki Santos Copa Libertadores wygrał przecież za kadencji króla futbolu tylko dwa razy, Maradony nawet nie ma sensu tutaj wpychać. Ronaldo? Okej, można się mierzyć, ale Ronaldo z reprezentacją ani razu nie zagościł choćby w finale Mistrzostw Świata, Messi już teraz ma przynajmniej dwa srebra, dyskusja wraca do punktu wyjścia.
Messi już jest najlepszym piłkarzem w historii dla każdego, kto patrzy na te sprawy obiektywnie. Natomiast obecnie znalazł się o 90 minut od niepodważalności. Od wysunięcia poza margines dyskusji. Od miejsca, które w koszykówce ma Michael Jordan a w sprintach Usain Bolt. Od tronu, wokół którego nie będzie nawet prób debaty.
Można nie lubić, sam nie lubię. Można kibicować wszystkim rywalom, sam to robię. Ale jeśli w niedzielę Messi da Argentynie upragnione złoto, nie będzie już można podważać.
Francja, Maroko, bez różnicy. Ratujcie nas, kochani. My, nienawistnicy Messiego, chcemy zachować chociaż złudzenia. I już tylko wy możecie je dla nas ocalić.
Ja też nie lubię tych najlepszych, tych co coś osiągają. Lubię być jak nasz system edukacji, ściągnąć wybitnych w dół, wtłoczyć w szablon, przemielić w trybach przeciętności. Uśrednić.
Nie wiem jak poukładam sobie swój świat gdy Messi zdobędzie mistrza świata z Argentyną.
😉