Jeden z najlepszych sportowych dziennikarzy w Polsce – przepraszam, nie powiem który, bo cholera wie, czy za takie rzeczy nie zabierają akredytacji – powiedział mi, że podróż do Kataru była najgorszą w jego życiu. Mimo, że lata często. Inny był bliski łez na lotnisku, gdy zamiast w papierach mieć paszport jako “normal”, oznaczył go jako “travel” – nie pytajcie, też nie rozumiem – przez co nie mógł przejść przez odprawę. Po zadzwonieniu do biura w Katarze zmieniono mu to last minute przed zamknięciem bramek. I tak miał dużo szczęścia, bo kolejny w ogóle nie został wpuszczony do samolotu. Te wszystkie historie łączy Hayya Card – papierek, który sprawia, że ludzie nie śpią po nocach.
- Dzienniki z mundialu to codzienny cykl opowiający o mundialu od kulis. Bo nie wszystko da się zobaczyć w telewizji
- Dziś o tym, czym jest Hayya Card i dlaczego doprowadzała ludzi do szału
- Będzie też o Hindusie, który pomoże wypełnić stadion w meczach Polaków oraz o otwartości Czesława Michniewicza
Hayya Card – co to jest?
Będąc tu na miejscu widać naprawdę sprawną organizację. Wszystko działa, wszędzie ci pomogą, a w niektórych miejscach nawet przepuszczą mimo akredytacji niezgodnej z oczekiwaną (choć to pewnie brak wiedzy, że akredytacje się różnią). Transport na stadiony jest zorganizowany w doskonały sposób. Znacznie gorzej to wyglądało przed mundialem, gdy wnioskować trzeba było o wspomnianą Hayya Card. To odpowiednik wizy wprowadzony tylko na czas mistrzostw. Bez niej nie da się niczego zrobić, z dostaniem do Kataru włącznie. Problem w tym, że Katarczycy dość lekko podeszli do przenoszenia danych z formularza na Hayyę, przez co masie ludzi coś się nie zgadzało. A na lotnisku piękne oczy bynajmniej nie pomagały. Nie wyobrażacie sobie, ile stresu kosztowało całe zamieszanie wokół tego ustrojstwa, którego część dziennikarzy nie miała jeszcze wyrobionego na dwa dni przed odlotem.
Pierwotnie miało być jeszcze gorzej, bo aby Hayya była ważna, trzeba było mieć zainstalowaną odpowiednią aplikację w telefonie. Aplikacja miała wymagać dostępu dosłownie do każdego zakamarka i nietrudno zgadnąć, do czego byłoby to wykorzystywane przez władze państwa, które w rankingu wolności prasy zajmuje 119. miejsce.
FIFA weszła na nieznany poziom walki o równość
Katarczycy robią wiele, by te mistrzostwa świata były zapamiętane jako wyjątkowe. W każdym znaczeniu tego słowa. Z jednej strony mamy supernowoczesne stadiony, z drugiej kompletny brak klimatu mistrzostw i prawdopodobnie trybuny wypełnione ludźmi, którzy mogliby mieć problem ze wskazaniem Polski na mapie. Na miejscu jest naprawdę drogo, a gdybyście próbowali teraz ogarnąć jeszcze jakiś nocleg, liczcie się z wydaniem kwoty, za którą lata się na tygodniowe all inclusive całą rodziną. Z tą różnicą, że tu za jedną osobę i jedną noc. Nie może zatem dziwić, że według najnowszych informacji, które przekazał nam Kuba Kwiatkowski, tylko pięć tysięcy fanów z Polski zdecydowało się kupić bilety na mecz z Meksykiem. Teoretycznie mogło być ich cztery razy więcej.
Ale stadion nie będzie pusty, bo wypełnią go miejscowi. Pewnie z naszymi barwami. Z lotniska do hotelu wiózł mnie Shihab, taksówkarz z Indii. Nie chciał odpowiedzieć na pytanie, czy czuje się w Katarze szczęśliwy i czy to dobry kraj, ale rozkręcił się, gdy usłyszał, że wiezie Polaków.
– Na tym mundialu będę kibicował właśnie Polsce! Mam bilety na wasze mecze!
Naprawdę miał – pokazał je w jakiejś aplikacji na telefonie. Z trybun obejrzy nasze starcia z Meksykiem i Argentyną. Przekonywał, że nie dostał biletów za darmo, by świecące pustkami stadiony nie przyniosły Katarowi wstydu, a kupił w normalnej procedurze. Czy zawsze miał szalik Polski w szafie? Chyba nie, bo ze składu znał tylko Lewandowskiego i miał o nim całkiem dużą wiedzę – znał historię transferów albo słyszał o czerwonej kartce w ostatnim meczu La Liga.
FIFA zawsze podkreślała, jaką wartością jest dla niej brak podziałów na tle narodowościowym czy rasowym. Trzeba przyznać, że wręczając mundial Katarowi, w promowaniu tych idei weszła na nieosiągalny wcześniej poziom. Hindusi, Nepalczycy i Polacy śpiewający razem “coście tak cicho” do Hindusów, Nepalczyków i Meksykanów? Czemu nie.
Konferencja po konferencji
Opowiadałem ostatnio we vlogu, że Czesław Michniewicz swego czasu spuścił mnie w toalecie. To nie jest żadna wielka historia – zadzwoniłem do niego z myślą, że uda nam się umówić na jakiś wywiad, on nie odebrał, ale po paru chwilach oddzwonił. Gdy usłyszał, o co chodzi, stwierdził, że – dosłownie – pies mu uciekł i musi walczyć o jego życie. Cała rozmowa zamknęła się w czterech sekundach i nie jestem przekonany, czy chodziło tylko o psa, bo później ani nie odbierał, ani nie odpisywał, a na próbę kontaktu przez pośrednika rzucił tylko krótkim “nie”. Raczej to nie jest jakaś personalna uraza, może wtedy zmęczenie materiału, bo na treningach czy konferencjach rękę uściśnie. W ogóle Michniewicza cechuje coś niespotykanego w świecie zawodowej piłki – totalna otwartość przed mediami. Kiedyś opowiem o tym szerzej, ale wyobrażacie sobie, by zaraz po konferencji na mundialu którykolwiek trener reprezentacji zatrzymał się na 20 minut, by pogadać off the record o sprawach poważnych i zupełnie niepoważnych. A po piątkowej konferencji wyglądało to tak jak na zdjęciu niżej. Do robienia PR-u nie są potrzebni PR-owcy. Wystarczy trochę normalności.
Komentarze