Pozostanie Polski w Grupie A Ligi Narodów i utrzymanie się w pierwszym koszyku eliminacji mistrzostw Europy wielu kibiców skwitowało wzruszeniem ramion, a tymczasem reprezentacja Czesława Michniewicza wygrała w Walii naprawdę dużo. Pozostajemy na karuzeli, z której dużo łatwiej się spada niż na nią wraca.
Być może jestem minimalistą, ale już po losowaniu grup Ligi Narodów nie oczekiwałem od reprezentacji Polski niczego więcej niż tylko pozostania w gronie najlepszych. Bo przecież my tam tak do końca nie pasujemy, bywamy czasem jak Nikodem Dyzma, który po prostu fantastycznie wykorzystał sprzyjające mu okoliczności i znalezione zaproszenie na raut w hotelu Europejskim. Wszedł w odpowiednie towarzystwo i z tego korzysta. Podobnie jak my po udanym Euro 2016, po którym zresztą rekordowy skok zanotowali również Walijczycy – tyle że ich porażka z nami kosztowała utratę zaproszenia na kolejne imprezy w gronie wielkich. Teraz, podobnie zresztą jak Polacy, gdyby nasza reprezentacja przegrała w Cardiff, będą z niepokojem czekać na losowanie następnej edycji, bo łatwo można wyobrazić sobie sytuację, w której losowanie sprawi, że dużo łatwiej będzie spaść na kolejny poziom niż awansować do grona najlepszych.
Jestem pokoleniem wychowanym na wielkich imprezach bez reprezentacji Polski, dlatego niesamowicie doceniam to, że teraz mogę się cieszyć z awansów Polaków i przeżywać mistrzostwa świata oraz Europy, w których gra nasz zespół. Świadomie używam słów „cieszyć” i „przeżywać” w tej kolejności, bo z radością podczas samych turniejów bywa już różnie, ale jednak tej nadziei, z którą czeka się na turniej i każdy kolejny mecz oraz emocji temu towarzyszących nie zamieniłbym na nic innego. Dziś wiele osób przyzwyczaiło się już, że w powiększonych do ogromnych rozmiarów turniejach Polaków nie brakuje, ale przecież gorsze losowanie baraży o Katar też mogło pozbawiać nas wstępu na światowe spotkanie najmocniejszych drużyn. A my na tym balu jednak zatańczymy.
W eliminacjach jesteśmy losowani z pierwszego koszyka, ale wcześniej różnie z tym bywało. Po mistrzostwach Europy w 2012 roku, gdy jako gospodarz nie graliśmy wyżej punktowanych meczów eliminacyjnych a tylko towarzyskie, spadliśmy jak głaz w dolne rejony stanów średnich rankingu FIFA. W listopadzie 2013 roku byliśmy na rekordowo niskim 78. miejscu, między Togo a Trynidadem i Tobago. Wyprzedzały nas między nami Sierra Leone, Haiti, o Armenii, Libii i Burkina Faso nawet nie wspominając. Byliśmy… sami wiecie gdzie. Ranking FIFA przekładał się potem na kolejne rozstawienia i trzeba było naprawdę sporo szczęścia oraz ogromnej pracy, by wejść do czołowej trzydziestki na świecie. Polscy działacze sprytnie wykorzystali wtedy fakt niedoskonałości systemu – umiejętnie dobierali rywali na mecze towarzyskie tak, by zwycięstwa z nimi zapewniały nam awans w rankingu. Plan się powiódł, kadra zrobiła swoje wygrywając to, co wygra trzeba było. Wróciliśmy do szerokiego stołu na bal z najlepszymi.
Lukę w systemie dostrzegli też działacze. Mecze towarzyskie zaczęły interesować tylko słabych i tych, którzy chcieli podreperować ranking. Stąd pomysł z Ligą Narodów, która mnie osobiście na pierwszy rzut oka wydała się tworem co najmniej dziwnym, ale dziś przyznaję się do pomyłki. Przy założeniu, że poza meczami eliminacyjnymi reprezentacja czasem jednak spotkać się musi i coś jednak zagrać, trudno było sobie wyobrazić lepszy system. Są emocje, jest trofeum, o które warto walczyć (fakt, mało na razie prestiżowe, ale jednak) i szansa na awans na dużą imprezę bocznymi drzwiami. Nie ma problemów z umawianiem meczów z przeciwnikami z podobnej półki, jest zainteresowanie publiczności. I nawet jeśli część kibiców starszej daty narzeka, że ma przesyt futbolu, to ja zawsze będę zdania, że będzie on lepszy od niedosytu. Za dobrze pamiętam czasy, gdy kibic piłkarski w naszym kraju dostawał w telewizji tylko jeden europejski mecz na dwa tygodnie i marzył, by pucharowa środa była znacznie częściej. Dziś mamy wybór, mamy różnorodność i mamy emocje. I sprawiedliwość jednak, bo nikt nie powie, że Polska utrzymała się w gronie najlepszych takim samym sposobem, jak parę lat temu budowała swój ranking.
Oczywiście, w gronie najlepszych, niczym ten Dyzma, nie zawsze umiemy się zachować. Będą się zdarzały takie mecze, jak 1:6 z Belgią i ostatnie wstydliwe 0:2 z Holandią, gdy kultura gry nie była po naszej stronie, gdy jedyne co czuł człowiek na trybunach, to była bezsilność – chyba, że z uznaniem przypatrywał się skutecznej grze Holendrów. Takie mecze pokazują jednak, gdzie jesteśmy, jakie mamy braki. Sprowadzają nas na ziemię. A piłkarzy uczą znacznie więcej niż „mecze walki” z Finlandią lub Bośnią i Hercegowiną. Lepiej przegrać w takim stylu w Lidze Narodów niż potem na mistrzostwach świata.
Zacząłem od wagi wygranej z Walią i na niej zakończę. Miejmy świadomość, jak rywal zdominował nas w końcówce, pamiętajmy, ile wybronił nam Szczęsny, ale cieszmy się, że w kolejnych eliminacjach będziemy losowani z pierwszego koszyka.
Różnica między potencjalnymi rywalami jest naprawdę ogromna. Będąc w drugim koszyku, musielibyśmy marzyć, by trafić na coraz mocniejszych Węgrów (finalistów lub miej docenianych Szwajcarów z pierwszego koszyka, a tymczasem teraz, z pozycji koszyka z numerem jeden, bardzo nie chcielibyśmy wylosować Francji i Anglii. Niech nikt nie mówi, że perspektywa grupy, w której najwyżej rozstawione są Polska i dajmy na to Finlandia a takiej, gdzie znów gramy przeciwko Belgom lub Holendrom to nie są dwie zupełnie odmieni perspektywy. I my właśnie o to gramy co roku w Lidze Narodów – by do maksimum zwiększyć prawdopodobieństwo gry przeciwko słabszym w eliminacjach do kluczowych turniejów. Walczymy, by swobodnie płynąć z głową ponad linią wody, utrzymywać się na powierzchni. Po spadku z najwyższej grupy, mogłoby nam tlenu braknąć i nie wiadomo, jak długo zostalibyśmy pod powierzchnią. Pozbawieni rozstawień i regularnych meczów na własnym terenie z najlepszymi europejskimi drużynami – te też docenimy dopiero wtedy, gdy ich braknie.
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport
Komentarze