Erling Haaland spędza sen z powiek bramkarzom Bundesligi. 20-latek swoje pierwsze 100 goli w zawodowej karierze ustrzelił będąc młodszym od Cristiano Ronaldo czy Leo Messiego. Co niektórzy polecieli już tak daleko, iż argentyńsko-portugalski duet detronizują rywalizacją Norwega z francuskim mistrzem świata, Kylianem Mbappe.
Akurat ostatnie zdanie rozprzestrzenia się dzięki sławnemu włoskiemu agentowi piłkarskiemu Mino Raioli, który zapewne chętnie zarobiłby na transferach obu panów, bo ani CR7 ani Messi akurat w jego stajni nie jeżdżą. Niniejszy tekst kompletnie nie ma na celu kolejny raz analizować kwestii “kto po najlepszych piłkarzach świata od czasów Maradony?”. Ten tekst dotyczy Norwegii. Tak, tej gdzie wspaniale skaczą na nartach, na tychże chyżo biegają, zjeżdżają z wysokich gór, a jeszcze całkiem fikuśne akrobacje wykonują. Słowem specjalizują się w sportach, które (poza skokami) polską specjalnością nie są. Norwegii, której selekcjonerem w 1958 roku był Polak Edmund Majowski. Norwegii, która do eliminacji do mundialu w USA (1994) była w europejskim futbolu raczej dostarczycielem punktów a niżeli ich zdobywcą. Norwegii, która piszącemu niniejszy tekst, latami kojarzyła się z biciem długich piłek na dobieg, niekoniecznie zakończony opanowaniem odbijającej się od murawy futbolówki. Norwegii, której 20-letni bombardier Erling Haaland bije rekordy w kwestii strzelanych goli, jak na przykład 20 bramek w zaledwie 14 meczach Ligi Mistrzów (drugi w klasyfikacji Harry Kane potrzebował na pierwszych 20 trafień 24 gier). Ba, w tym sezonie w Champions League strzelał gole przeciwko każdemu rywalowi, łącznie 10 w sześciu meczach. Dwa w ostatnim meczu przeciwko Sevilli (Borussia wyeliminowała Hiszpanów i zagra w ćwierćfinale), kilka dni po dublecie przeciwko Bayernowi…
Nie ma się co dziwić, że nowo wybranemu prezydentowi Barcelony, Joanowi Laporcie, suflują Haalanda “doradcy” z całego świata. Zaś wspomniany Raiola przestrzega, że góra 10 klubów na świecie może sobie pozwolić na kupno Norwega (liczę sobie na palcach: Bayern, Juventus, Real, Barcelona, PSG, Manchester City, Manchester United, Chelsea, Liverpool, może Inter, a i to nieco naciągana grupa, bo są w niej kluby, dla których 100 milionów euro jest granicą nieprzekraczalną).
Haaland robi karierę wróżoną kilka lat temu Martinowi Odegaardowi, co go Real Madryt kupił, kiedy miał 17 lat. Zresztą, Real do dzisiaj rozporządza jego karierą, wypożyczywszy go kolejno do: Heerenveen, Vitesse Arnheim, Realu Sociedad, a ostatnio do Arsenalu. Kanonier ma dopiero 22 lata, a staż międzynarodowy jak niejeden weteran, samych meczów w reprezentacji uzbierał już 25. I to on miał był pierwszą wielką gwiazdą norweskiego futbolu, takim Mikaelem Laudrupem Norwegów. Być może Zlatanem Ibrahimoviciem (przy tych skandynawskim porównaniach zostańmy) okaże się Erling Haaland, którego zatrzymanie na kolejny sezon zdaje się być priorytetowym zadaniem szefów Borussii Dortmund.
Skąd to granie?
Norweskie granie zaczęło się na początku lat 90., kiedy selekcjonerem reprezentacji został Egil Olsen. Ów wymyślił sobie, że skoro ma do dyspozycji byków po 190 cm to nie będzie w związku z powyższym wystawiał piątki obrońców i dwóch defensywnych pomocników tylko zaatakuje tymi dużymi chłopami generalnie wyraźnie mniejszych rywali. Napiszę więcej, odpuścił bezcelowe poszukiwanie dryblerów na flanki (jakoś nigdy Norwegom nie obrodziło w skrzydłowych klasy Flemminga Poulsena i Briana Laudrupa), zastępując ich mocnymi, rosłymi napastnikami o kapitalnych predyspozycjach fizycznych a nie technicznych. Słynne Flo-pass, czyli krzyżowe piłki bite przez bocznych obrońców po przekątnej na Josteina Flo lub Havarda Flo (panowie byli kuzynami, w reprezentacji grał jeszcze Tore Andre Flo – modszy brat Josteina), strącających je na niemniej rosłego (193 cm) Jana Age Fjortofta. Norweskie 4-5-1 przechodzące w 4-3-3 grano dekadę wcześniej niż zaczęła się moda na takie ustawienie bazowe, chociaż przyznać trzeba, że Skandynawowie nie pieścili się z piłką tylko jak najszybciej wystrzeliwali ją do przodu. Nie było to jednak głupie “kick and rush”, lecz przemyślana taktyka selekcjonera. Olsen – znany z zamiłowania do wszelkiej maści analiz i porównań – zauważył, że większość goli pada po trzech podaniach oraz z drugiej piłki. Zatem kluczem było przerzucenie piłki w okolice pola karnego rywala, szybkie odgrywanie możliwie na jeden kontakt i wykończenie akcji.
Nie ma się co dziwić, że poza rodziną Flo najlepiej zapamiętanymi z tamtych czasów pozostają boczni obrońcy oraz niewysocy pomocnicy – Mini Jakobsen, Leonardhsen czy Myklland. Jednym z ciekawszych piłkarzy złotej epoki (złotej bo Norwegia jedyny raz w swej historii zakwalifikowała się do dwóch kolejnych mundiali) był boczny obrońca Alf-Inge Haaland – ten, któremu karierę złamał Roy Keane. Pokolenie Haalanda jako pierwsze przebiło się do gry w dobrych zachodnich ligach. Popularni Norwegowie byli szczególnie w Anglii, o owych czasach nie będącej pierwszym wyborem gwiazd futbolu. I to właśnie ogrywając Anglików i Polaków oraz ówczesną potęgę – Holandię, zapewnili sobie wygranie eliminacji i wyjście na mundial z jednej z najmocniejszych grup. W 10 meczach stracili ledwie 5 goli, strzelając ich 25. Pokolenie Haalanda seniora utrzymywało dobrą formę aż do 2000 roku. Kiedy się wykruszyło, zabrakło pomysłowego selekcjonera Olsena, na norweską piłką padł cień.
Były to też złote czasy klubu Rosenborg Trondheim, grającego przez prawie całe lata 90. w Lidze Mistrzów. Rosenborg stosował inne zasady dochodzenia do celu, acz jedno miał wspólne z reprezentacją Olsena – starał się zdominować rywala “swoją fizycznością”, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Dzisiaj Rosenborg to już wspomnienie tatuśków takich jak ja, ale pokolenie tamtych graczy trenuje obecną norweską młodzież w klubach i reprezentacjach. I trenuje świetnie! Po pierwsze, Norwegowie wreszcie zdobywają kwalifikacje do finałów młodzieżowych mistrzostw świata i Europy, a bazują na zawodnikach grających w kraju. Po drugie, mają młodą reprezentację seniorów. Po trzecie, rozwinęli się od czasów Egila Olsena w sposób, który powinien budzić zazdrość polskiego kibica. Podczas mistrzostw świata do lat 20 w Polsce, odpadli już po fazie grupowej, tak jak gospodarze. Ale w przeciwieństwie do naszej ekipy Skandynawowie zostawili po sobie dobre wrażenie, a dziewięć goli Haalanda podczas meczu z Hondurasem jest zapewne rekordem niepobijalnym. Jakiś czas potem kolejna z naszych młodzieżówek podejmowała reprezentantów Norwegii, szczęśliwie remisując 1:1.
Niby więc wyniki mówią, że jesteśmy na tym samym poziome, a nawet ostatnie występy Polski na Euro czy mundialu wskazują, że “to oni mają gorzej” ale jest pewna zasadnicza różnica dokonująca się na przestrzeni ćwierćwiecza, odkąd Olsen wyprowadził Norwegię na salony. Otóż, reprezentacje Polski – z nielicznymi wyjątkami – dalej grają męczący dla oka futbol, a kolejne nadzieje na klasowych graczy w polu umierają, co boli tym bardziej, że w kadrze gra obecnie jedna z największych gwiazd światowej piłki. Technicznego grania, grania “na tak”, prowadzenia gry – jak na lekarstwo. Za to Norwegowie po latach grania u Anglików, Holendrów, Niemców, Belgów poprawili jakość gry wprost fantastycznie. Gra się po ziemi, długo potrafią utrzymywać się przy piłce, regulować tempo gry, mają ludzi do kiwania, obrońcy desperacko nie wybijają piłki na aut. Bardzo cierpliwie, dosyć wolno buduje się norweski futbol, ale idzie do przodu. I wcale nie chodzi mi o jednego Haalanda – bo cudowny talent jeden na kraj nieraz się trafiał, by wspomnieć George’a Weaha z Liberii – lecz o całkowitą zmianę stylu gry norweskich drużyn. Na ile wpływ na to ma fakt, iż w norweskich reprezentacjach grają synowie “tamtych” asów z epoki Olsena (nie tylko młody Haaland, ale też Kristian Throstvedt – syn najsłynniejszego bramkarza w kraju, młody Bohinen, czy Patrick Berg z rodziny Bergów, od trzech pokoleń dostarczającej piłkarzy klubom i reprezentacjom Norwegii)? Trudno ocenić, lecz nie sposób zauważyć, że piłkarsko ten kraj idzie do przodu, oferuje piłkarzy, po których sięgają największe kluby Europy, a ma raptem 4,7 miliona mieszkańców, dla których futbol wcale nie jest rozrywką numer jeden.
Bartłomiej Rabij
Komentarze