- Raków powalczy z Arisem Limassol o awans do ostatniej rundy eliminacji Ligi Mistrzów, pomimo tego, że czystopiłkarską jakość wciąż musi nadrabiać sposobem
- To się nie zmieni, ani w przypadku Rakowa, ani innych polskich klubów, dopóki gra w Lidze Mistrzów nie stanie się jako-taką regularnością, nie zaś świętem obchodzonym raz na kilka(naście) lat
- Dyskusje, czy Rakowowi opłaca się bardziej wejść do Ligi Mistrzów i stać się tam dostarczycielem punktów, czy walczyć o wyższe cele w Lidze Konferencji, wynikają z niezrozumienia sytuacji, w jakiej jest polska piłka i sytuacji, do jakiej ma dziś okazję dążyć
Inny świat
Raków Częstochowa sprawia wrażenie mentalnie gotowego na podbój Europy – oczywiście podbój w polskiej skali – ale jak dużo brakuje mu do pójścia z europejskimi rywalami na wymianę ciosów, widzieliśmy w dwumeczu z Karabachem. Długimi fragmentami można było kiwać głową z uznaniem, jak drużyna Dawida Szwargi zabijała zapędy rywali – tak było w obu meczach w pierwszych połowach – jednak nawet wtedy czystopiłkarska jakość wyraźnie była po stronie Azerów. Bo Raków, wbrew temu, do czego przyzwyczaił na polskich stadionach, nie zamierza przekładać swojej gry na europejski front w wymiarze jeden do jednego.
Po rewanżu z Karabachem były dwa wymowne obrazki potwierdzające tę teorię. Pierwszy, gdy trener Rakowa atakowany przez miejscowych dziennikarzy pytaniami, czy następnym razem jego piłkarze też będą się kładli na boisku jak na wakacjach, odparł krótko: jeśli da nam to awans, to tak. Drugi – gdy spytany przeze mnie, jak bardzo różnił się plan na tamto spotkanie od tego, co zobaczyliśmy na boisku – odparł, iż zaczął się różnić dopiero w drugiej połowie, gdy obrona była stanowczno za niska. Biorąc pod uwagę, że niska, choć nie tak jak w końcówce, była przez większość meczu, mamy odpowiedź, jaki Raków będziemy oglądać w pucharach przeciwko drużynom technicznie nieco bardziej zaawansowanym od niego. A śmiało można założyć, że do końca gry w Europie w tym sezonie – pod warunkiem niespadnięcia do Ligi Konferencji – już tylko z takimi Raków będzie się mierzyć.
Tak prawdopodobnie będzie też wyglądać mecz z Arisem Limassol, a przynajmniej w przypadku, gdy mistrzowie Polski będą mieli korzystny wynik. Bo o ile od osiągania niezłych rezultatów w Europie nie dzieli nas wcale wiele – ba, być może ten okres już nadszedł – o tyle od dominowania rywali, już lata świetlne. Oczywiście wszystko przez pieniądze, bo to, co u nas jest sufitem, w ligach, do których poziomem chcielibyśmy dążyć, jest dopiero podłogą. FC Kopenhaga, z którą być może Raków zmierzy się w następnej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, przed obecnym sezonem sprowadził trzech piłkarzy – każdego za więcej niż 1 mln euro, najdroższego za 3 mln. Rok wcześniej na Andreasa Corneliusa wydał 6 mln euro, do tego dorzucił 4,5 mln za Denisa Vavro z Lazio, Lukasa Leragera kupił z Genoi za 3,5 mln, a Benfica za Diogo Goncalvesa otrzymała kolejne 2 mln. Cofając się o kolejny rok widzimy dwa transfery po 4,5 mln euro i kolejnych pięć sumujących się na 9 mln!
A jednak ani z Arisem, którego budżet ze względu na osobę właściciela – prowadzącego nie do końca jasne biznesy Białorusina – określany jest jako właściwie nieograniczony (takie słowa przytoczył niedawno Jakub Dziółka, asystent Dawida Szwargi, który grał przeciwko Arisowi sparing jako trener Skry Częstochowa i korzystając z okazji podpytywał przedstawicieli rywali o ich możliwości finansowe), ani ewentulanie później z Kopenhagą (lub Spartą Praga) Raków nie jest z góry skazany na pożarcie. Jesteśmy zbyt słabi, by wygrywać czystą piłkarską jakością, ale stajemy się wystarczająco mocni, by wygrywać sposobem.
W sztabie Rakowa usłyszeliśmy swego czasu nawet zdanie, że polska drużyna nigdy na boisku nie będzie dominować w Europie, bo taką dominację zapewniłyby dopiero transfery za 6-7 mln euro. Te dokonywane przez kluby ekstraklasowego top 4 podnoszą jakość, ale nie na tyle, by w Europie zamykać przeciwników o podobnej lub nieco większej sile, kiedy tylko się nam to spodoba. Nawet w erze prosperity polskiej ligi i na fali coraz mocniej pozytywnych skojarzeń z nią, jesteśmy od czegoś takiego o lata świetlne.
Liga Mistrzów jest niezbędna. Chyba, że nie chcemy gonić
Właśnie to wszystko, co wyżej, to główny powód, dla którego wszelkie rozważania, czy Rakowowi bardziej opłaca się wejść do Ligi Mistrzów i zarobić tam kokosy kosztem rankingowych punktów, czy jednak lepiej, by punktował na poziomie Lecha w Lidze Konferencji, choć za niższe przelewy, są absurdalne. Nie jesteśmy w stanie gonić Europy bez rankingowych punktów – to jasne – ale nie jesteśmy w stanie robić tego też bez finansowych boostów. Do tego ewentualny awans Rakowa do Ligi Mistrzów wcale nie musi odbyć się kosztem rankingu krajowego – i to nawet w przypadku zdobycia tam okrągłego zera punktów.
Rachunek jest dość prosty – sam awans do najbardziej elitarnych rozgrywek nagradzany jest ekstra punktem do rankingu. Do tego, by awans wywalczyć, potrzebne są zwycięstwa lub remisy na etapie eliminacji, i to z dwoma rywalami patrząc od teraz. Śmiało można założyć, że spadek do Ligi Konferencji, który nastąpiłby po odpadnięciu i z Arisem, i z kolejnym przeciwnikiem w Lidze Europy, oznaczać będzie, że do zrekompensowania takiego dorobku potrzebne będą przynajmniej cztery zwycięstwa w grupie tych najsłabszych rozgrywek. Przy całym szacunku do Rakowa, który tam nie będzie mógł liczyć na rozstawienie – może okazać się to zadaniem zbyt ambitnym, a już na pewno na jego realizację nie ma żadnej gwarancji.
Awans do Ligi Mistrzów to 15 mln euro finansowego zastrzyku. Do Ligi Konferencji – 3 mln. Tyle samo, ile za jedno (!) zwycięstwo w grupie LM, a przecież nie można wykluczyć, że Rakowowi choć raz uda się wygrać. To dziura nie do zasypania, a powiększająca się później o zdobycze z market pool – nikogo nie trzeba przekonywać, gdzie jest większy tort do podziału. Do tego korzyści płynące z lepszego wizerunku ligi w Europie, co może sprowadzać się do lepszych transferów, także do innych klubów niż Raków, mogą działać na wyobraźnię.
Tym bardziej, że pozostałe polskie kluby w dłuższej perspektywie też na takim scenariuszu mogą skorzystać i też mają się o co bić, a poniedziałkowe losowanie takiemu myśleniu jedynie sprzyja. Przypomnijmy fragment naszego tekstu z wczoraj:
Polska, obok Czech i Grecji, jest jednym z trzech krajów z pierwszej trzydziestki, który we wszystkich branych pod uwagę przez ranking latach zawsze poprawiał swój wynik z poprzedniego roku. W praktyce oznacza to, że będą odpadać nam te najgorsze wyniki, więc straty po kolejnych sezonach będą niższe niż w przypadku wielu innych lig. Obecnie za pięć rankingowych lat jesteśmy na 21. miejscu, ale jeśli zerkniemy w ranking za cztery – to już jest to miejsce osiemnaste. Za trzy – piętnaste. A za dwa – dziesiąte (!). Zawalenie pucharowego sezonu w takim przypadku byłoby totalnym niewykorzystaniem potencjału, jaki niesie z sobą ta sytuacja. A przy niekorzystnym losowaniu, o zawalenie nie byłoby trudno.
(…)
Równie szeroko otworzyłoby to szansę na miejsce czternaste, a to już – być może – wkomponowałoby Ekstraklasę na stałe do najlepszych. W praktyce zajęcie takiej pozycji oznacza, że mistrz zaczyna el. Ligi Mistrzów od play offu, czyli już na starcie ma gwarantowane miejsce co najmniej w grupie Ligi Europy. Wicemistrz zaczyna od II rundy el. LM, czyli jest o jeden wygrany dwumecz od fazy grupowej przynajmniej Ligi Konferencji. Dalej: zdobywca pucharu takiego kraju w nowym formacie europucharów będzie zaczynał od Q3 Ligi Europy, zatem też jeden wygrany dwumecz dzieli go od grupy co najmniej LKE. To daje minimum jedną drużynę w grupie już na starcie, a z wielkim prawdopodobieństwem trzy (plus dwie kolejne walczące od Q2 LKE). Fatalne losowanie mogłoby zabić możliwość realizacji takiego planu. Dziś za to wydaje się, że śmiało można pytać: dlaczego tego nie zrobić?
Czołowe kluby wreszcie gotowe na jakościowy skok
Polska liga potrzebuje Ligi Mistrzów przynajmniej co dwa-trzy lata, jeśli faktycznie chce gonić poziomem ligi jak belgijska, z której przeciętne Gent na tle naszej Pogoni Szczecin jawi się jako potęga. To nadambitne zadanie, którego wykonanie dobrze rozpocząć jak najwcześniej – wykorzystując przy okazji dobry klimat, jaki zapanował wokół naszej piłki ligowej. Raków jest tu tylko trybikiem, a cała maszyna dążąca do lepszego świata składa się przecież też z Legii i Lecha, w przeciągu kilku lat może Pogoni (tu przeszkodą jest słabiutki ranking, trudny do nadrobienia bez przebicia własnego szklanego sufitu). Między tymi klubami jakiś czas temu rozpoczęła się zdrowa rywalizacja o miano tego najlepszego, co zupełnie odróżnia obecną sytuację od tej z 2016 roku, gdy do Ligi Mistrzów awansowała Legia. Ani ona nie była gotowa na wykorzystanie tego sukcesu, bo przepychanki między właścicielami i katastrofalna polityka transferowa doprowadziła do gigantycznego zadłużenia, ani jej ligowi rywale nie mieli długofalowego planu na utrzymanie się w czołówce. W sezonie, który wspominamy, wicemistrzem była przecież Jagiellonia, dziś raczej kojarząca się ze środkiem tabeli, a czwarte miejsce zajęła I-ligowa obecnie Lechia Gdańsk. Mam dziwne przekonanie, że ewentualny sukces polskich drużyn – Rakowa w Lidze Mistrzów, innych puchrowiczów w Lidze Konferencji – zostałby aktualnie skonsumowany w sposób całkowicie efektywny z dobrem dla całej ligi. Obyśmy mogli się przekonać, czy to prawda.
Komentarze