- Bodo/Glimt wygrało w Białymstoku z Jagiellonią 1:0 w meczu III rundy el. Ligi Mistrzów
- Bardziej od wyniku martwić może różnica poziomów między mistrzem Polski, a Norwegii. Ta była kosmiczna
- Jedna statystyka najdobitniej mówi o tym, że z rywalem tej klasy Jagiellonia jeszcze nigdy nie grała
Zabrakło przede wszystkim Jagiellonii
Piszę ten tekst zanim usłyszę, co po meczu powie Adrian Siemieniec, więc nie wiem, czy to pytanie padnie, ani jak ewentualnie trener Jagiellonii na nie odpowie. Ale często po porażkach ono się pojawia – czego dziś zabrakło, by osiągnąć dobry rezultat?
Prawidłową odpowiedzią jest: Jagiellonii.
Nie było liderów, bo Imaz z Nene ani nie współpracowali, ani żaden z nich dobrze nie wyglądał z osobna. Zabrakło skrzydeł, bo trudno przypomnieć sobie jakąkolwiek dobrą akcję Marczuka lub Hansena. Nie brakowało Norwegów, ale tak się złożyło, że ten grający w środę najmniej produktywnie, biegał akurat w żółto-czerwonej koszulce. Stałe fragmenty gry, z których Jaga w mistrzowskim sezonie nękała przeciwników jak nikt inny w Ekstraklasie? Ani jednego groźnego. Pod tezę można powiedzieć nawet, że nie było szczęścia, bo przecież zawsze na ten karb da się zrzucić gola samobójczego. Ale przede wszystko nie było tego, z czego Jagiellonia dała się poznać, odkąd przejął ją Adrian Siemieniec.
Żeby znaleźć mecz, w którym ostatnio Jagiellonia była rzadziej przy piłce od rywala, trzeba sięgnąć 13 spotkań wstecz, do przegranego na początku kwietnia półfinału Pucharu Polski w Szczecinie. By znaleźć takie starcie w Białymstoku, należałoby cofnąć się jeszcze o jeden miesiąc, do początku marca, kiedy Śląsk Wrocław wykręcił na Podlasiu zawrotne 51 proc. posiadania. Jagiellonia z gry piłką uczyniła nie tylko swoją broń, a sposób na życie. Gdy rozmawiałem kilka miesięcy temu z Adrianem Siemieńcem o zremisowanym meczu z Puszczą Niepołomice (3:3, mimo prowadzenia 3:0), przyznał bez namysłu, że takie zdarzenie może się w przyszłości jeszcze powtórzyć, bo jego zespół nie zejdzie z obranej drogi. Nie będzie się barykadował na swojej połowie, ani odliczał z nadzieją minuty do końca, gdy zegar pokaże minutę sześćdziesiątą. Z Bodo – w przedostatnim dwumeczu na drodze do Ligi Mistrzów (Ligi Mistrzów!) – można było odnieść wrażenie, że przyjechał zespół z innego świata. Który spojrzał na ideologię Siemieńca, uśmiechnął się pod nosem, i powiedział: dobra, skończmy sobie już żartować. Gdzie ta piłka?
Po 20. minucie Jagiellonia miała 22 proc. posiadania piłki. Finalnie – 37. Nawet przyjmując oczywistą teorię, że posiadanie coraz częściej jest przereklamowane i jest tylko liczbą, różnica między tym, co oferuje Jaga, gdy rywal jest w zasięgu i gdy – mówiąc delikatnie – nie jest, jest kosmiczna. To nawet nie krytyka mistrzów Polski – Bodo na dziś jest po prostu drużyną lepszą, przy której Jagiellonia, grająca w składzie nie znającym smaku gry w Europie, wygląda jak ubogi krewny. Taki czasem wygrywa, ale najczęściej jednak nie.
Oglądaj także: Jagiellonia – Bodo. Komentarz alternatywny
Jakoś udało się w przeszłości Legii, która kiedyś do dwumeczu z Bodo przystąpiła w czternastu. Udało się Lechowi, który przetrwał w Norwegii totalną dominację, by u siebie wyprowadzić ten jeden decydujący cios. Ale żadne z tamtych starć nie dawało dowodu na wyższość polskich klubów nad tym z północnej Skandynawii.
To dzisiejsze udowodniło coś zupełnie przeciwnego. Do Białegostoku jeszcze nigdy nie przyjechała silniejsza drużyna i każdy inny wynik, niż ten, który zobaczyliśmy, byłby dużą niespodzianką.
Komentarze