Lech Poznań, jako pierwszy polski klub w XXI wieku, ma szansę pozostać w grze w europejskich pucharach do początków kalendarzowej wiosny. Do tej pory jeśli już polskim klubom udawało się przetrwać jesień – odpadały w pierwszym dwumeczu po nowym roku. Z jednej strony możemy ten sukces deprecjonować z uwagi na fakt, że to puchar trzeciej kategorii. Z drugiej strony – może czas zauważyć, że ten puchar wcale nie powstał na piłkarskiej pustyni – a wobec tego, ma swoją wagę.
- Można długo pisać o tym, jak wiele rekordów, jak wiele historycznych złych serii jest w stanie pokonać Lech Poznań
- Cały czas jednak trzeba pamiętać, że w czasach Wisły Kraków Bogusława Cupiała czy Legii Warszawa Bogusława Leśnodorskiego Ligi Konferencji zwyczajnie nie było
- Czy to oznacza, że puchar pasztetowej jest niczym paciorki rozdawane tubylcom na egzotycznych krańcach futbolu? Niekoniecznie!
Lech Poznań – Bodo/Glimt: jak ważna jest stawka?
Gdy w trakcie i tuż po meczu Lecha Poznań z Bodo/Glimt szukaliśmy w pamięci ostatnich polskich zwycięstw w fazie pucharowej europejskich pucharów, szybko okazało się, że nie wystarczy tylko Wikipedia, potrzebna jest jeszcze wiedza zapisana na średniowiecznych pergaminach, kamiennych tablicach i wyrysowana na ścianach jaskiń. W ostatniej dekadzie tylko raz polski klub w ogóle zagrał umowną “piłkarską wiosną” – a stało się to w sezonie 2016/17, gdy po latach mozolnego budowania współczynników i siły całej organizacji, Legia Warszawa zajęła trzecie miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Potem był dwumecz z Ajaksem i adios – na długie sześć lat, aż do ostatniego meczu Lecha z Norwegami.
Sukcesem stał się sam awans do fazy grupowej europejskich pucharów – od tamtej pory udało się to dwukrotnie Lechowi Poznań i raz Legii Warszawa. Pierwsze próby i Lecha za czasów Żurawia, i Legii za czasów Michniewicza, zostały okupione fatalną postawą w lidze i zresztą utratą posady przez architektów pucharowego sukcesu. Co gorsza – wcześniej wcale nie było wiele lepiej. Tak, niejako klejnotem w koronie jest pamiętny sezon 2011/12, gdy w końcówce lutego Legia grała w Lidze Europy ze Sportingiem Lizbona, a Wisła dwukrotnie zremisowała ze Standardem Liege, ale… to właściwie szczyt. Tak, były świetne sezony Lecha, ale zawsze kończył je pierwszy lutowy dwumecz, nawet jeśli wcześniej, w fazie grupowej, udawało się napsuć krwi takim rywalom jak Manchester City, Juventus czy Feyenoord.
Do marca wytrwała Dyskobolia, która 3 marca 2004 roku zagrała rewanż w 1/16 finału Pucharu UEFA, ale to nadal był pierwszy dwumecz po zimowej przerwie. Osiągnięcie wyrównała jeszcze tylko Wisła z Lazio.
Szukając ostatniego wygranego dwumeczu na wiosnę trzeba się cofnąć do… Wojciecha Kowalczyka i Sampdorii Genua. 20 marca 1991 roku. Ostatni wygrany pucharowy dwumecz wiosną. Ja miałem wtedy 6 miesięcy, dzisiaj bohater tamtego dnia to mój kolega, z czego zresztą jestem bardzo dumny. Mojej żony jeszcze nie było na świecie. Ukraina jeszcze formalnie nie istniała, była jedną z republik ZSRR.
Nie bawmy się w eufemizmy, nie owijajmy w bawełnę, bądźmy ze sobą brutalnie szczerzy: minęło sporo czasu.
Dlatego też jutrzejszy rewanż Lecha ma szansę przejść do historii i naprawdę – nie trzeba do tego jakichś wielkich wygibasów. My, polskie kluby, polska piłka, zwyczajnie nie mamy wejścia dalej. Nie od pięciu czy dziesięciu lat, ale za życia wielu z nas. Obecność w Europie w lutym to już gigantyczny sukces, w marcu – wydarzenie właściwie epokowe. W kwietniu – raz na generację. Kolejorz musi strzelić jednego gola więcej niż Bodo/Glimt, choćby i w serii rzutów karnych, by powtórzyć osiągnięcie niedostępne przez ponad 30 lat. Trzy dekady!
I tu właśnie następuje ten słynny zwrot przywołanego przeze mnie wcześniej Wojtka Kowalczyka. Ale, ale, ale.
Gdy Legia przeszła swój dwumecz w 1991 roku, znalazła się pośród czterech najlepszych drużyn Pucharu Zdobywców Pucharów. W Europie wówczas pozostało w grze jeszcze jedenaście innych drużyn: trzy w PZP, do tego półfinaliści Pucharu Europy oraz Pucharu UEFA. Teraz Lech w samej Lidze Konferencji, już po przejściu Norwegów, będzie nadal miał… piętnastu rywali. A przecież dochodzą jeszcze ekipy, które wciąż pozostaną w boju o Ligę Mistrzów oraz Ligę Europy. Wtedy, a więc w latach, które wspominamy z sentymentalnym rozrzewnieniem, wiosna w pucharach była zarezerwowana dla największych spośród największych. Dla kozaków, którzy zostawili w tyle cały kontynent. Dla paru klubów, które docierały do strefy medalowej. Dziś? Dziś w marcu na boiska w całej Europie wybiegnie 16 klubów z Ligi Konferencji, 16 klubów z Ligi Europy i szesnastka z Ligi Mistrzów.
- Zobacz także:
Można się nawet zastanawiać – gdzie dotarłaby Legia z czasów Ligi Mistrzów, gdyby istniała Liga Konferencji? Czy Dariusz Mioduski zaliczyłby tak długi okres bez choćby fazy grupowej? Co mogłaby wyczyniać Wisła Kraków Bogusława Cupiała przy tak skonstruowanych rozgrywkach? A gdybyśmy cofnęli się jeszcze dalej, do Legii z lat dziewięćdziesiątych? Biorąc pod uwagę, że tamte drużyny zwyczajnie nie miały możliwości gry w tego typu turnieju – czy powinniśmy teraz w ogóle robić z meczu Lecha zdarzenie rangi historycznej?
Sam długo się nad tym zastanawiałem i jak zwykle, oczy otworzył mi dopiero Leszek Milewski podczas naszego programu z ubiegłego tygodnia. Otóż: Liga Konferencji nie powstała na pustyni. Liga Konferencji nie wymyśliła sobie, że zrobi bieda-puchar dla bieda-klubów, bo to kolejna okazja do zarobkowania. Wręcz przeciwnie – to liczebność klubów godnych Europy zdecydowanie wzrosła na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.
- Zobacz także: Lech przełamał pierwsze lody
Wiem, że po części brzmi to jak herezja – latami wyśmiewaliśmy przecież slogan o tym, że “w Europie nie ma już słabych drużyn”. Ale z drugiej strony – przecież nie potrzeba tutaj wcale zagłębiania się w piłkarskie niuanse, w szczegółową analizę jakości gry proponowanej przez Grasshoppers w 1999 roku i AEK Larnakę w 2023. Spójrzmy na własne podwórko.
Na ilu stadionach bylibyśmy w stanie ugościć mecz europejskich pucharów w 2005 roku, bez poczucia kompleksów wobec wielkich aren Anglii, Niemiec czy Holandii? U nas nie było oczywiście Narodowego, nowych stadionów Legii, Lecha, Śląska, nie było całej tej infrastrukturalnej rewolucji, która doprowadziła do sytuacji, że dziś w Ekstraklasie niemal każdy gra na nowoczesnym i dużym obiekcie, gotowym na przyjęcie europejskich rywali, europejskich sędziów, europejskich kamer. Ale przecież nie byliśmy jedyną prowincją w Europie – anegdoty piłkarzy ŁKS-u o podróży do Azerbejdżanu na mecz z Kjapazem Gandża to materiał na reportaż: by wspomnieć choćby o próbach wyłudzenia kolejnych łapówek przy odlocie do Polski po wygranym meczu. Gdziekolwiek w tamtych latach spojrzeć: folklor, bieda, prowizorka, a w tle jeszcze chuligani i korupcja. Ile spośród akademii piłkarskich w Rumunii, w Bułgarii czy u nas wytrzymywało jakąkolwiek próbę porównania z “cywilizowanym” światem? Na ilu stadionach zasiadali kibice inni, niż ci zainteresowani głównie kibicami przeciwnej drużyny? Gdzie dało się spokojnie przeprowadzić transmisję o wysokiej jakości, bez ciągłego rwania połączenia? Rwanie połączenia z meczów polskich klubów na jakimś Wygwizdowie to w sumie jeden element wielkiego tryptyku piłkarskiego – domykają go śnieżący obraz na Canal+ oraz kadry z bajki o Tsubasie Ozorze. Gracie w Skopje? Sprawdźcie, czy na pewno każdy ma zapas kabanosów i śpiwór, nigdy nie wiadomo, gdzie odnajdzie was sen.
Oczywiście, było paru pretendentów, ale nawet te najlepsze kluby spoza Europy Zachodniej – jak Olympiakos czy Dinamo Zagrzeb – były jednak z innej bajki, i to pomimo taśmowo zdobywanych tytułów na własnym terenie.
Liga Konferencji – potrzebna zmiana
Przepaść piłkarska nie uległa wielkiej zmianie – tak jak wtedy polskie kluby nie miały szans na nawiązanie równorzędnej walki z najlepszymi w Europie, tak nie mają jej teraz. Dotyczy to zresztą nie tylko nas, ale i pozostałych drużyn z naszego regionu, regionu, który nigdy nie doskoczył na dłużej do poziomu lig TOP 5, a nawet do poziomu lig portugalskiej, holenderskiej czy belgijskiej. Ale zmieniło się wszystko, poza czynnikami sportowymi. Dzisiaj nowoczesne stadiony, wielkie akademie, świetne warunki treningowe, dobra infrastruktura, lotniska, autostrady i sektory gości, znajdują się w każdej dziurze Europy. Zresztą, czy nie ma wyraźniejszego przykładu, niż wspomniany Azerbejdżan? W 1999 roku piłkarze ŁKS-u naliczani przez nieuczciwych celników i obsługę lotniska. Dwadzieścia lat później, w 2019 roku, Chelsea i Arsenal przy dopingu 50 tysięcy kibiców grają tam finał Ligi Europy. Abstrahując na moment od tego, ile Azerbejdżan ładuje w sportswashing – to pokazuje skalę rozwoju. A przecież Baku to wcale nie jest prymus w tej walce, stadiony, bazy treningowe i szeroko rozumiany piłkarski profesjonalizm zagościły na całym kontynencie, od Bodoglimczewa, w którym Lech grał tydzień temu, po Maltę.
- Zobacz także:
Liga Konferencji Europy nie jest sztucznym tworem. Jest odpowiedzią na to, że już nie wystarczy puchar dla czterdziestu czy sześćdziesięciu europejskich drużyn – bo zespołów gotowych na skuteczne organizowanie europejskiego grania jest o wiele więcej. Bo już nie wstyd puścić z tych miejsc relację telewizyjną, bo już nie strach, że kiedyś pojedzie tam ktoś mocny i dojdzie do skandalu.
Oczy otwiera dopiero rzut oka na to, w jakich warunkach odbywały się pierwsze fazy eliminacyjne Ligi Mistrzów w latach dziewięćdziesiątych, a co spotyka widzów obecnie w Lidze Konferencji. Czy naprawdę możemy lekceważyć wyniki Lecha, jeśli w kolejnej fazie czekają West Ham, AZ Alkmaar czy Nicea? Co z tego, że Lech nie będzie mógł o sobie pisać: “byłem w TOP 16 w całej Europie”. Co z tego, że jego mecze będą deserem po ważniejszych i bardziej prestiżowych starciach Ligi Mistrzów i Ligi Europy.
Lech i tak przejdzie do historii.
Ale najpierw musi przejść Bodoglimczewian. Za co będę trzymał mocno kciuki – fajnie byłoby coś zrobić po raz pierwszy w życiu. Jest szansa obejrzeć po raz pierwszy w życiu polski klub w Europie podczas kalendarzowej wiosny.
Komentarze