Nie oszukujmy się. Na przestrzeni pełnych 90 minut Legia nie była lepsza ani od Spartaka, ani od Leicester. Ale w obu przypadkach wiedziała jak te mecze wygrać i nic nie pozostawiła przypadkowi. A to w piłce sztuka największa.
Legia nie jest na etapie, w którym mogłaby rozstawiać wszystkich po kątach. By wygrywała z takimi rywalami jak zdobywca Pucharu Anglii i od kilku lat czołowa drużyna w tym kraju musi nastąpić kompilacja kilku zdarzeń: przeciwnik niekoniecznie musi chcieć walczyć o wynik jak o życie, najlepiej, gdyby paru jego piłkarzy usiadło na ławce, a sama Legia musi nadrabiać wyższą determinacją, koncentracją, planem i przygotowaniem do meczu. Wszystko to zdarzyło się w czwartek w Warszawie. Z tym, że to żaden przytyk do Legii – ona swoje zrobiła, a że niektórzy piłkarze Leicester przeszli obok meczu, jest to wyłącznie problem Leicester.
A przeszli, co zauważył nawet Brendan Rodgers mówiąc, że nie rozumie, dlaczego w pierwszej połowie intensywność gry jego zespołu była tak niska. Dodać można też zachowanie przy bramce dla mistrzów Polski. Wokół Mahira Emrelego było czterech piłkarzy gości, z czego jeden przeszkadzał na alibi, a trzem nie chciało się tego robić w ogóle.
W żaden sposób nie umniejsza to sukcesowi Legii, bo taką postawę rywala trzeba umieć wykorzystać. A ekipa Michniewicza zrobiła wszystko, by tak się stało. Przyzwyczailiśmy się, że jak polskie drużyny wygrywają z tymi lepszymi od siebie, to najczęściej po wyprowadzeniu jednej-dwóch kontr i przesiedzeniu reszty czasu w okopach. W czwartek było inaczej. Przez pierwsze 20 minut to Polacy prowadzili grę, a oprócz gola mieli jeszcze trzy okazje, które powinny (musiały) skończyć się bramką. Jednocześnie do 60. minuty można było pochwalić większość piłkarzy Legii, ale nie Cezarego Misztę, którego chwalić nie było za co. To najlepiej pokazuje, jaki taktyczny majstersztyk zaserwował przy Łazienkowskiej Michniewicz.
Że Leicester w ostatnich dwóch kwadransach miał swoje okazje? No, miał. Ale przed meczem mogliśmy się spodziewać, że tak jak wyglądało te 30 minut, wyglądać będzie całe spotkanie. Anglicy okazji mieli dużo mniej niż bralibyśmy w ciemno.
Niedawno Dariusz Mioduski przekonywał, że Legia ma piłkarzy jakościowo najlepszych od lat. Takie mecze jak z Leicester są doskonałym papierkiem lakmusowym. Maik Nawrocki czyścił więcej niż powinien do tego stopnia, że uzasadnione wydają się pytania o jego powołanie do reprezentacji. Artur Jędrzejczyk kradł gościom piłkę na potęgę. Mattias Johansson sprawił, że jeśli tylko nie będą dręczyć go kontuzje, nikt nie będzie pamiętał o niedawnych problemach na prawym wahadle. Bartosz Slisz był w czwartek na poziomie międzynarodowym, a Emreli swoją klasę po prostu potwierdził.
Czesław Michniewicz uczynił maszynę z zespołu złożonego z tych piłkarzy. Nie do dominowania, ale do wygrywania. Na konferencji po meczu mówił o tym, jak małą rolę odgrywa w tego typu meczach przypadek. Dziś trafił i z wyjściowym składem, i ze zmianami, bo przecież Kastrati, Lopes i Pekhart powinni mieć udział w kolejnych golach. Trenera nie można rozliczać z tego, czy jego piłkarz wykorzystał stuprocentową okazję, ale czy do niej doszedł. Dwa tygodnie wcześniej w Moskwie, gdy remis wydawał się dobrym wynikiem, Michniewicz nie przestraszył się momentu, w którym Spartak wyraźnie spuścił z tonu. Każda z jego czterech zmian wzmacniała zatem ofensywę, a gola wypracowało dwóch rezerwowych.
To wszystko składa się na obraz, który niesie nadzieję, że jeśli ktoś będzie mówił o złotej polskiej jesieni wcale nie będzie miał na myśli pogody.
Komentarze