Olkiewicz w środę #129. Igrzyska i trudna sztuka wyznaczania celów

Po Igrzyskach Olimpijskich - właściwie z każdej strony nieudanych dla Polski - trwa narodowa debata nad stanem sportu, ale też stanem zarządzania sportem, czy nawet zarządzania zarządzaniem sportem - tutaj obiektem ataków jest zwłaszcza grono polityków, które przez lata zaniedbało kontrolę związków sportowych. Najtrudniejsze w tej dyskusji wbrew pozorom nie jest zdiagnozowanie problemów, bo one same pchają się nam przed nos, okręt ma dziury od dziobu po rufę. Najtrudniejsze jest określenie, czego tak naprawdę chcemy?

Dzieci Tychy Radość
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Dzieci Tychy Radość
  • Ogólny kiepski stan aktywności fizycznej Polaków, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży, fatalna organizacja, patologie w poszczególnych związkach sportowych, kiepski mental samych zawodników – litania o stanie polskiego sportu jest długa i składa się głównie z zarzutów.
  • Wyzwanie, przed którym stoimy, to ustalenie, które z dziesiątek przyczyn naszego obecnego stanu sportu są po pierwsze najważniejsze, a po drugie – możliwe do zneutralizowania.
  • Przede wszystkim czeka nas wszystkich odpowiedź na pytanie, czego tak naprawdę od sportu oczekujemy i czy na pewno wyłącznie medali na Igrzyskach Olimpijskich.

A gdzie tu są jakieś dociągnięcia?

To nie jest pierwsza ani ostatnia dyskusja o stanie polskiego sportu, w dodatku chyba nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi, że ta dyskusja cokolwiek zmieni. Ba, wiele wskazuje na to, że tak naprawdę będzie coraz gorzej i gorzej, bo na sportowym poletku jak nigdzie indziej udaje nam się łączyć błędy i tych bogatszych, i tych biedniejszych. I tych na zachodzie, i tych na wschodzie. I tych do bólu praworządnych, i tych cwaniaczkowatych. Czerpiemy pełnymi garściami z patologii, które stanowią problem w kompletnie innych środowiskach niż nasze.

W tej dyskusji właściwie trudno komuś wytknąć – o, nie, przyjacielu, nie masz w tym temacie racji. Bo tak naprawdę ktokolwiek narzeka na sport, ktokolwiek rzuca kamieniem – po prostu trafia. Duża, bardzo głośna grupa – bo dzieciaki to tylko smartfon i komputer. Okej, trochę płaskie tłumaczenie, ale na pewno, jest to jeden z problemów. Ci, którzy akurat śledzą pilnie wszystkie afery związane z zarządzaniem sportem i pieniędzmi w sporcie ripostują – dzieciaki to jedno, ale patrzcie, mili państwo, ile w tym Polskim Związku Tego i Owego nakradli! Ile zaniedbań! Zgrupowania za krótkie, powołania po znajomości, sprzęt przedpotopowy, korupcja i pijaństwo, nic więcej. Tak, tu też pewnie znajdzie się jakieś ziarenko prawdy.

Rację mają ci, którzy wskazują na ogólną strukturę społeczeństwa. Według jednej z teorii w sporcie odnoszą sukcesy przede wszystkim państwa bogate, które stać na bardzo profesjonalne podejście do wychowania sportowca, systemowy skauting, najlepsza infrastruktura, już niemalże “hodowla”, a nie tylko “wychowanie”. Pieniądze gwarantują skupienie się jednostki na sporcie, można jej zakupić autostradę do mistrzostw – ona musi tylko równo jechać. Druga kategoria – społeczeństwa biedne, gdzie motorem napędowym jest chęć wyrwania się z syfu – a sport jest jedną z najkrótszych i najbardziej efektownych ścieżek. Zresztą, tam dzieciaki szybciej dorastają, od małego spędzają czas wyłącznie na aktywnościach fizycznych, bo i co robić w smutnych czterech ścianach zbitej z desek klatki z widokiem na jedno z boisk Rio de Janeiro. Najgorzej mają ci pomiędzy – za bogaci, by dzieciaki od małego biegały po ulicach, ale za biedni, by dzieciaki od małego biegały po profesjonalnych bieżniach. I to właśnie my jesteśmy w tej grupie. Tak, to też jest część prawdy.

Tylko u nas

Wiadomo, pewnie z racji wykonywanego fachu – ja stawiałbym w pierwszej kolejności na wychowanie fizyczne dzieciaków. Momentami fikcyjny WF w szkołach – czy to z uwagi na ograniczenia infrastrukturalne (lekcja na korytarzu…), kadrowe (zajęcia prowadzi pani od edukacji wczesnoszkolnej), czy to z uwagi na ograniczenia medyczne (lekarskie zwolnienie z WF-u z uwagi na bardzo mocną potliwość dziecka). Też miałbym pewnie sporo racji, a w dodatku ta część diagnozy wiązałaby się z bardzo ograniczoną liczbą talentów. Bo o ile na Igrzyskach Olimpijskich widzimy przede wszystkim ograniczoną jakość naszych najlepszych sportowców, o tyle w okresie olimpiady i oczekiwania na kolejne Igrzyska widzimy jak nieliczne grono czasem walczy o to, by osiągnąć w danej dyscyplinie mistrzostwo.

Chcecie wskazywać na to, że sporty są zwyczajnie niedoinwestowane – owszem, to też część prawdy. Rodzice nakładają za dużą presję na młodych sportowców – bardzo możliwe, tu też nam pewnie coś ucieka. Jeśli sport jest okrętem – wymieniliśmy już kilka wielkich dziur, a przecież woda wlewa się też pomiędzy źle przybitymi deskami, niedomkniętymi lufcikami i przez parę innych miejsc, na które jeszcze w tym momencie nie wpadłem. Wszędzie jest źle, wszędzie są błędy, wszędzie są niedociągnięcia, wszędzie czają się na nasz sport i naszych sportowców pułapki, które przekreślają ich szanse medalowe. Łącznie z tym, że finalnie młoda dziewczyna niesie na barkach oczekiwania 40 milionów ludzi i to też potrafi ją przygnieść. Tak, to kolejna dziura w okręcie, dziureczka właściwie, ale na Igrzyskach istotna. Problem polega na tym, by zastanowić się – czy w ogóle ten okręt da się uszczelniać?

Tyle roboty, że nie ma kiedy taczek załadować

Do tego momentu wszyscy jesteśmy mniej więcej zgodni – jest źle, właściwie to wręcz fatalnie, winni są praktycznie wszyscy, łącznie ze stałym winowajcą przy większości niepowodzeń narodu polskiego – tak, mowa o listopadzie, który trwa od września do kwietnia i pożera nasz uśmiech oraz możliwość uprawiania sportu na świeżym powietrzu. O, to też w sumie urocze – nawet klimatycznie mamy wszystko co najgorsze od wschodu i zachodu. Za ciepło, by zdominować kombinację alpejską oraz snowboard, ale za zimno, żeby w ludzkich warunkach trenować piłkę nożną. Jesteśmy za bardzo wschodni, by nie wydawać związkowych pieniędzy na prywatne przeloty działaczy, ale i za bardzo zachodni, by lokalni dyktatorzy zrobili sobie ze sportu maszynkę do wybielania wizerunku. Za bardzo kapitalistyczni, by zaakceptować wielkie państwowe programy a’la wczesne NRD, ale i zbyt postkomunistyczni, by zlikwidować te wszystkie skostniałe stowarzyszenia, związki i inne koła dyskusyjne wokół sportu.

Ale coś jednak zrobić by wypadało. Oczywiście, w idealnym świecie podwijamy rękawy, wyciągamy łopaty i z miejsca naprawiamy wszystko. W związkach rewolucja, nagle pojawiają się ideowcy, młodzi i pełni pomysłów menedżerowie, którzy ściągają za sobą całe tabuny sponsorów. W międzyczasie rząd faktycznie likwiduje Telewizję Publiczną, a za zaoszczędzone pieniądze buduje fantastyczne obiekty od Szczecina po Rzeszów – gminy aż puchną od torów kolarskich, powiaty czekają z otwarciem nowych obiektów lekkoatletycznych tylko dlatego, że Sanah nie jest w stanie zaśpiewać na dwóch otwarciach jednocześnie. Odpowiedzialny naród rusza (cały) na siłownie i pływalnie, a zawodnicy widząc cały ten zapał nagle zaczynają wytrzymywać presję nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach.

Niestety, nie jesteśmy w idealnym świecie, jesteśmy tutaj. I tutaj od czegoś by wypadało zacząć. Moim zdaniem – najlepiej zadać sobie pytanie, jaki właściwie jest nasz cel, ten właściwy, ten na samym końcu drogi.

W zdrowym ciele zdrowy duch

Spójrzmy bowiem na razie na hipotetyczny scenariusz – pani Anita Włodarczyk jednak daje te pięć centymetrów więcej i puentuje swoją fantastyczną historię kolejnym medalem, tym razem brązowym. Iga Świątek gra na swoim stałym poziomie jeszcze ten jeden mecz i pewnie zdobywa złoto, a nie brąz. Młociarze po prostu robią swoje, pani Maria Andrejczyk rzuca w konkursie tyle, co w eliminacjach i zbiera srebro. Dokładamy te nieszczęsne kajaki i wioślarstwo, wyniki kręcą się w pobliżu tego, co złapaliśmy w Tokio – z tą różnicą, że odczarowaliśmy boks, siatkówkę oraz tenis. I co? Ogłaszamy gigantyczny sukces? 20 milionów złotych zadłużenia Polskiego Związku Kolarskiego znika? Nie mamy już problemu z brakiem aktywności wśród dzieci i młodzieży?

Moim zdaniem – worki medali to nie może być cel ostateczny, worek medali powinien być skutkiem ubocznym. Cel, do którego moim zdaniem powinniśmy dążyć i cel, który faktycznie jest w stanie połączyć nawet skrajnych fanatyków z obu stron politycznego sporu, to po prostu zdrowe i aktywne społeczeństwo. Sport i zdrowie to dość oczywista para, szczególnie w XXI wieku, w obliczu chorób cywilizacyjnych, w obliczu takich problemów jak depresja czy alienacja, wobec takich wyzwań jak upośledzenie kontaktów społecznych, nawet na tym podstawowym poziomie. Nie chcę tutaj się wymądrzać o problemach z krążeniem czy kręgosłupem, to są banały klepane od lat, oczywistości, które poznają dzieciaki w przedszkolu. Idź pobiegaj, zamiast siedzieć przed komputerem, to w przyszłości nie będziesz musiał chodzić do doktora. Nie twierdzę, że to nie jest prawda, po prostu to wszyscy wiedzą – a i tak mają sport w nosie.

Dlatego podkreśliłbym, że sport to przecież też jedna z recept na wiele spośród problemów dotykających obecnej młodzieży szkolnej – nie tylko na poziomie stricte fizycznym, ale też nawiązywania relacji, nauki nawyków, koncentracji, skupienia na celu bez rozpraszaczy. Sport jest odpowiedzią na tak wiele pytań z przeszłości – ale staje się też odpowiedzią na wiele pytań, które pojawiły się w naszym społeczeństwie tak niedawno. Te wszystkie oczywiste korzyści nie zniknęły – proste kręgosłupy, poprawne krążenie, brak otyłości. Ale doszły do nich całe szeregi kolejnych, łącznie z zabijaniem nudy u dzieciaków – a uwierzcie, widzę dzieciaki na co dzień, nuda jest dla nich zazwyczaj wybitnie destrukcyjna. Oni to naprawdę chłoną. Naprawdę chcą, żeby ktoś im tego kosza pokazał, wyniósł piłkę, żeby zrobił osiedlowy konkurs skoku w dal.

Gdybym to ja miał decydować – zacząłbym właśnie od tego. Szczególnie, że tutaj naprawdę nie potrzeba Wielkiego (zawsze wielką literą) Narodowego Programu (przez duże P!). Kto ma dać sygnał? No rany, mili państwo – każdy. Każdy ma w domu, w rodzinie, na podwórku kogoś młodego, kogoś, kogo wystarczy zagospodarować, wystarczy dać mu iskrę. Czasem to będzie pewnie pyskówka na zebraniu z rodzicami – gdy zgłosicie, że dobrze byłoby dzieciakom zorganizować normalny WF. Czasem to może być zwykły zakup piłki i małej bramki (tak, to pierdoła, ale młodzi lubią efekciarstwo). Innym razem zaprowadzenie bratanka do lokalnego klubu, albo zabranie go do parku trampolin. Może spacer na orlik, żeby samemu coś kopnąć, dać przykład? Może sprawdzenie, czy faktycznie w okolicy nie ma żadnego klubu zapaśniczego? A kto wie, może się młodemu spodoba?
A ty, drogi nauczycielu WF-u? Może zrób coś więcej, niż w ostatnim roku szkolnym? Może poproś dyrektora o nowy sprzęt, wiele przydatnych przyrządów jest naprawdę tanich. Trenerze? Może by tak poza godzinami pracy skrzyknąć swoich dzieciaków na orlik na niezobowiązujące granie? Albo dla przełamania – dzisiaj zostajemy godzinkę i naparzamy w kosza, boisko jest tuż obok, weźcie znajomych, a może nawet rodziców?

Tak, to jest totalna partyzantka. Ale od czegoś musimy zaczynać, bo inaczej w praktyce nie wydarzy się nic. Pewne ruchy na mieście już są widoczne, szczególnie, że jak zwykle swoje robi też równolegle niewidzialna ręka rynku. Szkółki piłkarskie działają już tak aktywnie, że trudno jest trafić na orlik, gdzie nie ma grupy 4-latków. Konkurencja zaczyna powoli reagować – widziałem przedszkole karate, kurczę, sam prowadzę zajęcia sportowe w przedszkolu, które współpracuje z naszą szkołą. I widzę, że z roku na rok przybywa przedszkolaków, które wiedzą już czym jest “pajacyk” (i nie chodzi tu, że ten dziwny gość na środku sali).

Może u nas zresztą inaczej się nie da? Nie jesteśmy dobrzy w planowaniu. Nie jesteśmy mocni w konsekwentnym działaniu. Każdy polityk patrzy mniej więcej na okres “do następnych wyborów”. Każdy dyrektor “do następnego okresu rozliczeniowego”. Każdy prezes związku “do następnego walnego”. Każdy wielki projekt kończy się jakimś skandalem z niejasnymi przetargami, każde epokowe wyzwanie kończy się epokowym rozczarowaniem. Nieźli jesteśmy zawsze w improwizowanych rozwiązaniach przyjętych na potrzebę chwili – a tym mocniejsi jesteśmy w tych improwizacjach, im gorsza sytuacja.

W sporcie sytuacja jest na tyle zła, że może nas uratować tylko leśna partyzantka. Nie wahajcie się, dołączajcie już dziś. Pogoda akurat na bojo. Albo basen. Albo chociaż spacer, w chodziarstwie też regres. Ale od dzisiaj, nie od jutra. Od jutra Wielkie Narodowe Programy, dzisiaj musimy działać my.

Komentarze