Olkiewicz w środę #140. El Clasico i klasyczni futbolowi bogowie

Rzadko zaglądam do zagranicznej piłki, ale nawet ja nie znalazłem kamienia tak dużego, żeby schować się pod nim i nie usłyszeć o majstersztyku transferowym Kyliana Mbappe. O wielopoziomowej kompromitacji Barcelony z brakiem funduszy na rejestrację nowych zawodników. I wreszcie - o wyniku weekendowego meczu tych wielkich rywali.

Pedri Bellingham El Clasico
Obserwuj nas w
Sipa US / Alamy Na zdjęciu: Pedri Bellingham El Clasico
  • Okres pomiędzy sezonami w lidze hiszpańskiej wydawał się jednym wielkim festiwalem szykan wobec kibiców z Katalonii – nie dość, że ich klub regularnie dostarczał powodów do wstydu, to jeszcze w siłę rósł i tak już absurdalnie mocny rywal ze stolicy.
  • Na papierze w Barcelonie niewiele wskazywało, by cokolwiek mogło wypalić w tych dziwnych okolicznościach na murawie i poza nią, dokładnie ten sam papier wskazywał, że jedynym zagrożeniem dla Realu jest stężenie ego – ale przecież o poskromienie ego miał zadbać najlepszy w tej dziedzinie trener świata.
  • Wynik El Clasico na Santiago Bernabeu to jedno, drugie: szerszy kontekst, w którym wyniki w tabeli ligi hiszpańskiej czy Lidze Mistrzów przeplatają się z opowiastką starą jak świat – tą o pierwszych, którzy będą ostatnimi i odwrotnie.

Ty i syn koleżanki twojej mamy

W połowie sierpnia 2024 roku zbiegły się dwa wielkie wydarzenia w dwóch najważniejszych hiszpańskich klubach. W ekipie Realu Madryt, szykującego się do obrony tytułu w lidze hiszpańskiej oraz ponownego podniesienia uszatego trofeum za Ligę Mistrzów, wpadł pomniejszy puchar. 14 sierpnia na Stadionie Narodowym w Warszawie Real pokonał 2:0 Atalantę Bergamo i tym samym dorzucił do gabloty kolejny Superpuchar UEFA. Ale ważniejszy tego dnia był debiutancki występ i debiutancki gol Kyliana Mbappe, jednego z najważniejszych piłkarzy świata, którego Real wyrwał w absolutnie genialny sposób z PSG – płacąc fortunę piłkarzowi i jego otoczeniu, ale omijając jakiekolwiek płatności dla szejków z Paryża. W ubiegłym sezonie 10 punktów przewagi nad Barceloną, dublet, Carlo Ancelotti z cygarem, a do tego jeszcze wpada bodaj najlepszy deal od czasu, gdy Bayern zdołał wyszarpać Lewandowskiego za darmo z Borussii Dortmund. A przecież Mbappe też nie wskakiwał do jakiegoś przebudowywanego składu – wręcz przeciwnie, Real niemal w każdej formacji ma zarówno doświadczonych weteranów, którzy wciąż potrafią zagwarantować jakość, jak i dość młode gwiazdy z kilkoma ładnymi sezonami gry w swoim absolutnym “prime-time”.

Barcelona tymczasem szukała drobnych w zagięciach fotela swojego 16-letniego Passata. I niestety dla Katalończyków – to nawet nie jest do końca metafora. Passatem, solidnym niemieckim wozem, był w tym wypadku Ilkay Gundogan, który pewnie zostałby w Barcelonie, gdyby nie kłopoty finansowe klubu. Gundogana oddano jednak za darmo do Manchesteru City, ku zdumieniu i euforii Pepa Guardioli, zdziwionego tak fantastyczną okazją na rynku transferowym. Barcelonie zresztą to odejście nie wystarczyło, potrzebne były dalsze cyrkowe sztuczki z rejestrowaniem zawodników, tylko po to, by zgłosić ściąganego w gigantycznych bólach Daniego Olmo. Real wyciąga za darmo z Paryża Mbappe, prezentując go na szczelnie wypełnionym stadionie, Barcelona tygodniami zwleka z rejestracją swojej nowej gwiazdy, którą jest de facto rezerwowy reprezentacji Hiszpanii. Tak, bohater niedawnego Euro, ale przecież bohater nieoczywisty, który skorzystał na kontuzji kolegi z zespołu. Jak to brzmi – Real do Viniciusa, Bellinghama czy Valverde dokłada Mbappe, a niejako przy okazji wpada im jeszcze Endrick. Barcelona dopiero po kontuzji Christensena i odesłaniu Gundogana do City jest w stanie pozwolić na boiskowe występy Daniemu Olmo.

Zobacz materiał wideo: Real Madryt i FC Barcelona dają nieśmiertelność piłkarską

Oczywiście gdzieś w tle boiska toczy się też gra wizerunkowa. Florentino Perez jest właściwie jednogłośnie uznawany za najlepszego w historii – i to chyba nie tylko historii Realu Madryt. Bezprecedensowe sukcesy boiskowe, epokowa inwestycja stadionowa, skupienie w jednej drużynie takich globalnych brandów jak Mbappe, Jude czy Vini Jr. Celowo podkreślam – to marki, brandy, firmy, nie tylko piłkarze, to projekty, które w piłce będą zarabiać długimi latami – dla siebie, swoich zespołów, swoich agentów, marketingowców i na końcu dla swoich klubów. Tymczasem Laporta musi się tłumaczyć, czemu na zwolnienie Xaviego musiał namawiać jego były szwagier. Ja wiem, jak to wszystko brzmi, zdaję sobie sprawę, że trochę jak żart – no ale szeroko rozpisywali się o tym dziennikarze o wiele mocniej wkręceni w hiszpański futbol niż ja. Pewnie bym nie uwierzył, pewnie bym doszukiwał się jakiejś wkrętki hiszpańskich dziennikarskich żartownisiów, ale no ten fragment z konferencji poniósł się najszerzej. Wychodzi Hansi Flick prawie dwa tygodnie po transferze, najważniejszym w tym okienku i mówi: – Cały czas mam nadzieję, że uda się zarejestrować Olmo. W poprzednim spotkaniu też miałem, ale jest, jak jest. 

Rzeczywistość Katalonii w połowie sierpnia 2024, rzeczywistość Kastylii w połowie sierpnia 2024. Żeby głębiej ukazać różnice pomiędzy niebem, gdzie na harfach przygrywa jeszcze Arda Guler, z piekłem, gdzie Olmo czeka w kolejce do rejestracji (i to nie na NFZ), trzeba byłoby chyba jeszcze po prostu dorobić Laporcie rogi.

Zarządzanie sukcesem, przezwyciężanie kryzysu

Ostatni weekend to oczywiście taki najbardziej mocny punkt – bezpośrednie starcie, w dodatku na wymuskanym stadionie tego papierowego tygrysa, który dwa miesiące temu mógł patrzeć na rywala z góry. Barcelona zarządzana przez szwagrów w wielkiej bizantyjskiej świątyni, którą proboszcz Perez wybudował swoim wiernym. Tak, już w ostatnich tygodniach były sygnały, że Hansi Flick popatrzył na tę swoją gromadkę dzieciaków z Robertem Lewandowskim na szpicy i zrobił to, co Stefanek z zespołem Syrenki Paragona w powieści Adama Bahdaja. Umył, nakarmił, znalazł jednakowe koszulki, wypożyczył parę piłek, zorganizował trening – słowem, ze zbieraniny zrobił zespół. Po drugiej stronie też były już pierwsze oznaki, że ten magiczny dream-team wcale nie jest najmocniejszą drużyną w historii tej dyscypliny. Królewscy już trzykrotnie zgubili punkty w lidze, szczególnie bolesne było utracone w ostatnich minutach zwycięstwo derbowe przeciw Atletico. W dodatku w Lidze Mistrzów opędzlowało ich francuskie Lille, mimo wielkich chęci nie da się ich określić mianem faworytów do końcowego triumfu w całych rozgrywkach Champions League.

POLECAMY TAKŻE

Znaki były. Ale zaledwie znaki – wciąż faworytem był Real. Wciąż wydawało się, że w obliczu takiego wyzwania, ten gwiazdozbiór zarządzany przez Ancelottiego musi udowodnić swoją bezsprzecznie wyższą jakość. Bayern mógł przerżnąć 1:4, ale El Clascio na Bernabeu to jednak inna kategoria. I co? Triumfator Ligi Mistrzów, Mistrz Hiszpanii i wygrany z niedawnego Superpucharu UEFA dostał 0:4. Zero do czterech z klubem, który przed momentem liczył dwudziestogroszówki w poszukiwaniu wolnych funduszy na rejestrację swojego jedynego większego transferu.

Bajkowo-książkowa historia, prawdziwy manifest o tym, jak szybko w futbolu zwycięzcy burzą własne pomniki, a przegrani dziarsko wstają z kolan. Ale też coś więcej – coś bardziej uniwersalnego jeśli chodzi o świat futbolu. Bo przy takim obrocie, o pełne 180 stopni na przestrzeni dwóch miesięcy, trudno zgonić wszystko na moc przyjaźni, moc młodości wychowanków Barcelony, taktyczny kunszt Flicka. Musi się za tym kryć coś jeszcze, bo przecież mowa nie tylko o mistrzowskim – choć totalnie nieoczekiwanym – przezwyciężeniu kryzysu wokół Barcy. Mowa również o katastrofie w Madrycie – katastrofie, której przecież nic nie zwiastowało.

Zbyt prosta wydaje się ucieczka w wojnę ego w Madrycie, w ludowe hasła o tym, co się je w lokalu z sześcioma kucharkami. Zbyt proste wydaje się pstryknięcie palcem, że Barcelona zbiera bonus za swoje cierpliwe inwestowanie w rozwój młodych zawodników i wprowadzanie ich do seniorskiej piłki. Ale na dobrą sprawę każde inne wytłumaczenie brzmi albo zbyt naiwnie, albo nierealnie. Bo w gruncie rzeczy Real zrobił wszystko dobrze, zgodnie ze sztuką, z poszanowaniem zaleceń najważniejszych autorytetów piłki nożnej, czyli internautów. Ale żeby nie być zgryźliwym – Pereza chwalili wszyscy, internauci, kibice, dziennikarze, eksperci. Real był wskazywany jako przykład klubu kompletnego, gdzie każda operacją jest wybitnie zaplanowana, a potem jeszcze brawurowo zrealizowana. Barcelona? Z dzisiejszej perspektywy można chwalić ich ruch z Gundoganem? Ich problemy finansowe? Ich poszukiwanie cięć, by zarejestrować Olmo, ich nieudolność przy próbie zakupu Williamsa chociażby? Też nie. Barcelona popełniła setki błędów, ale w jakiś tajemniczy sposób uchroniła się przed ich konsekwencjami. Ba, jest najmocniejsza od lat. Czy doszukuję się tutaj interwencji futbolowych bogów, transcendencji, wykroczenia poza ramy logicznego pojmowania? Czy, pisząc zupełnie wprost, mam wrażenie, że zadecydowały jakieś gusła i szamaństwo? Cóż, w stu procentach pewny nie jestem, ale jeśli nie gusła, to co?

Złota Piłka, czyli epilog i “cliffhanger”

Gdyby skończyło się na tym 4:0. Ale przecież w poniedziałek środowisko “Królewskich” otrzymało następny cios. Złotej Piłki nie otrzymał typowany do triufmu Vinicius Junior, który odebrałby nagrodę przede wszystkim za kapitalny rajd z Realem w końcowych fazach Ligi Mistrzów, ale Rodri – nagrodzony przede wszystkim za triumf na Mistrzostwach Europy – triumf odniesiony kosztem Francuzów, m.in. Mbappe, Tchouameniego czy Camavingi. Bojkot gali, wszystkie wizerunkowe kwestie, są tak naprawdę jak epilog do historii o bandzie nieopierzonych żółtodziobów, którzy jakimś nieznanym sposobem ogrywają 4:0 mocarzy światowego sportu. Aż trudno uwierzyć, że Real w dość błahej sprawie, mając na głowie problemy związane z ostatnimi wyczynami sportowymi, dołożył sobie jeszcze taką marketingową batalię.

Ale to wszystko się stało. Stało się w dwa miesiące, podczas których kluby nie zamieniły się miejscami. To jest właśnie w całej hiszpańskiej historii najlepsze, Barcelona nadal jest biedna i zasypana problemami, Real nadal jest bogaty, pyskaty i zwyczajnie cholernie mocny. Układ sił na planszy nie uległ istotnej zmianie, po prostu jednemu z graczy niewiarygodnie idzie karta, a drugi nadal jest oszołomiony – dlaczego nie wygrywa, dlaczego nie triumfuje, choć przecież jeszcze parę dni temu wszystko wydawało się rozstrzygnięte.

Wściekłość Realu, słowa różnych piłkarskich autorytetów o dziecinnym bojkocie, o niedojrzałym zachowaniu po ostatnich ciosach – to może być wesoły epilog dla fanów Barcelony, coś jak Biff Tannen z “Powrotu do przeszłości”, zawsze na koniec pakujący się w łajno. Ale równie dobrze może to być cliffhanger do następnego ekscytującego sezonu tego serialu. Vinicius wojowniczo zapowiedział – mogę zrobić 10 razy więcej, oni nie są na to gotowi.

My, fani futbolu i jego absurdalnie dobrych historii akurat jesteśmy gotowi. Dawajcie tego więcej, bo tak opowiadany futbol smakuje najpyszniej.

Komentarze

Na temat “Olkiewicz w środę #140. El Clasico i klasyczni futbolowi bogowie