Olkiewicz w środę #136. Wojciech Szczęsny, Parma i gorzki smak ostatniego weekendu wakacji

Może to kwestia pory roku? W końcu właśnie rozpoczęły się mniej więcej półroczne rządy listopada, jedynego miesiąca, który w Polsce trwa jakieś 150 dni. Może niedawnego zakończenia wakacji, które jako ojciec odczuwam jeszcze mocniej niż 15 lat temu jako uczeń? A może tej ogólnej światowej atmosfery, tego niewypowiedzianego przekonania, że powoli kończy się nasza współna Belle Epoque? W każdym razie - tam gdzie wszyscy odczuwają przede wszystkim euforią związaną z absolutnie wyjątkową sagą transferową Wojciecha Szczęsnego, tam ja czuję, że jesteśmy właśnie w przededniu bardzo bolesnego zakończenia długich, pięknych wakacji. Jesteśmy kibicami Parmy w 2005 roku. 

Wojciech Szczęsny
Obserwuj nas w
Pressinphoto Sports Agency/Alamy Na zdjęciu: Wojciech Szczęsny
  • Euforia wokół nieprawdopodobnej historii Wojciecha Szczęsnego ściągniętego z emerytury prosto między słupki Barcelony jest uzasadniona i bardzo na miejscu – natomiast trudno nie zadać pytania, co przyjdzie po tym umownym 31. dniu sierpnia.
  • Wielokrotnie po upływie jakiegoś czasu chcielibyśmy przeżyć na nowo “good old times”, ze świadomością, że właśnie trwają “good old times” – w tym wypadku, w wypadku dwóch Polaków w Barcelonie, dobrze taką świadomość posiadać. 
  • Nie wiem, czy kibice Parmy zachowaliby się w 2005 roku inaczej, gdyby wiedzieli, co czeka ich klub przez najbliższe dwadzieścia lat, ja natomiast zamierzam dać się ponieść fali – póki jeszcze ta fala jest. 

Ostatni dzień wakacji w Barcelonie i w Parmie

Był kwiecień 2005 roku, nieco ponad 7 tysięcy kibiców Parmy wybrało się tego popołudnia na swój stadion, by obejrzeć pierwsze spotkanie półfinału Pucharu UEFA przeciw CSKA Moskwa. Ligowe mecze regularnie oglądała o wiele większa publika, europejskie puchary jednak trochę się opatrzyły – zwłaszcza, że przecież Parma całe lata dziewięćdziesiąte spędziła na licznych europejskich wojażach, po drodze zaliczając i występy w Lidze Mistrzów, i triumfy w Pucharze Zdobywców Pucharów, Pucharze UEFA czy Superpucharze UEFA. Hernan Crespo, Enrico Chiesa, Juan Sebastian Veron, nawet dzisiaj dowolny dzieciak lat dziewięćdziesiątych bez sprawdzania wymieni dużą część ekipy w kultowych żółto-niebieskich koszulkach, obecnych na każdym szanującym się polskim bazarze. 

Po takiej dekadzie pod koniec ubiegłego tysiąclecia półfinał Pucharu UEFA z rosyjskim klubem, w dodatku w sytuacji, gdy w lidze idzie średnio, nie wydawał się już taki atrakcyjny. Zresztą, kibice Parmy pewnie wierzyli, że mimo pewnych namacalnych dowodów na koniec okresu prosperity, dobre czasy wrócą, prędzej czy później, ale wrócą. Przecież to nie może być przypadek, że po powrocie do Serie A przez czternaście sezonów tylko raz wypadli poza czołową szóstkę. Bili się jak równy z równym z tymi wszystkimi ekipami przesyconymi gwiazdami – tam było i wielkie Juve, i bardzo groźne Lazio, dwa kapitalne mediolańskie kluby, Roma z Montellą, Fiorentina z Batistutą. Tyle lat bić się w jednej wadze z takimi kozakami to jak zyskać immunitet na kryzysy. One przyjdą, ale będą chwilowe, szybko miną, wrócą czasy Crespo, wrócą czasy Buffona. 

To był przedostatni wiosenny domowy mecz Parmy w Europie. Dwa lata później zagrali jeszcze 1/32 Pucharu UEFA z Bragą, po czym zniknęli z europejskich pucharów, nie powrócili do teraz. Jestem ciekawy – ilu spośród tych 7 tysięcy fanów Parmy wiedziało, czego tak naprawdę jest świadkiem? Ilu spośród tych piętnastu, może dwudziestu tysięcy, którzy odwiedzali stadion podczas hitowych meczów, zostało w domu ze świadomością, że to praktycznie ostatni akt tej kapitalnej sztuki, jaką Parma zachwycała swoje miasto przez prawie dwie dekady? Ilu – w jednej i drugiej grupie – zachowałoby się tamtego dnia inaczej? Zapamiętało więcej detali, wykonało więcej fotografii, schowało do szafy program meczowy, oprawiło w ramkę koszulkę z tamtego meczu?

Każdy z nas na pewnym etapie życia jest kibicem Parmy podczas meczu z CSKA. Każdy z nas kiedyś wyszedł po raz ostatni na boisko z kumplami z liceum i nigdy już na to boisko nie wrócił. Każdy z nas odpalił po raz ostatni Counter-Strike’a z ziomkami i nigdy już tej gry nie odpalił. Każdy z nas miał dwóch Polaków w Barcelonie i zapomniał, że obaj są niemal na finiszu swoich karier. 

Tylko u nas

Już takich (raczej) nie będzie

Przenalizujmy na chłodno, co się właściwie wydarzyło. Wojciech Szczęsny, jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki, został z honorami pożegnany przez jeden z największych włoskich klubów. W dość zaskakujący sposób, mimo wciąż sporego popytu na jego umiejętności na rynku transferowym, postanowił zakończyć karierę. Na własnych zasadach, bez sztucznego przeciągania pożegnań, bez tego irytującego stania przez pół godziny w przedpokoju, gdy w teorii goście już mają wychodzić, ale w praktyce jeszcze długo dyskutują przy wycieraczce. Żegnali go najwięksi w tej branży, hołdy oddawali najlepsi. A chwilę później, w wyniku splotu trudnych do przewidzenia okoliczności, z ofertą pracy zgłosiła się Barcelona. Ba, Barcelona, w której dalej gola za golem ładuje prawdopodobnie najlepszy piłkarz w historii polskiej piłki. 

Być może niektórych śmieszy stopień ekscytacji całym tematem u polskich dziennikarzy. Może niektórzy uważają, że przesadzamy, tak zbiorczo, po prostu, że dostaliśmy wszyscy razem jakiegoś kociokwiku, że z dość banalnej rzeczy robimy transfer tysiąclecia. Ale kurczę, spójrzmy jeszcze raz bez emocji. Mamy dwóch Polaków w Barcelonie. Jednego ściągnięto z emerytury, na którą dopiero co wyruszył jako bramkarz regularnie fruwający między słupkami samego Juventusu. Wiem, że zazwyczaj odwołujemy się do niemalże kultowego “Niedzielana w Nijmegen”. Bo dziś Lewandowski, chwilę wcześniej jeszcze Milik, a piętnaście lat temu wyczekiwanie na Telegazecie czy na stronie poświęconej lidze holenderskiej pojawi się polskie nazwisko wśród strzelców goli. Ale tutaj to coś więcej. Jakie właściwie możemy mieć punkty odniesienia? Polskie trio w Borussii Dortmund? Jerzy Dudek, który przez osiem lat zagrał osiem minut w barwach Realu? 

Dwóch Polaków w Barcelonie. Można narzekać, że Barcelona spsiała, że muszą uciekać się do sprytnych trików w księgowości, żeby w ogóle rejestrować zawodników, że raczej nie są faworytem do wygrania Ligi Mistrzów, że nie są też faworytem do wygrania w konkursie na najlepiej zarządzany klub i to nawet jeśli zawężymy liczbę uczestników do klubów z dwoma Polakami w składzie. Ale to dwóch Polaków w Barcelonie, dwóch ludzi, na których skupia się uwaga mediów z całego świata, to temat, który doskonale poznaliśmy przy okazji gry Roberta Lewandowskiego w Bayernie. Narzekaliśmy, że gdyby taką formę prezentował jako gracz globalnej marki, czy to z Anglii, czy z Hiszpanii, pewnie byłby bardziej doceniony chociażby w plebiscytach Złotej PIłki. Teraz? W bramce Szczęsny, jedna z najdziwniejszych, najbardziej specyficznych, ale przez to i wyjątkowo pięknych historii całego okna transferowego. Na szpicy Robert Lewandowski, wczoraj znowu podziurawił, tym razem Szwajcarów w Lidze Mistrzów. 

Chciałbym wierzyć w dwie rzeczy. Po pierwsze – że to nie jest stan chwilowy. Że po tym sezonie, oczywiście udanym dla obu Polaków, nastąpi jeszcze kolejny, a potem może jeszcze następny. Skoro Zlatan Ibrahimović już jako czterdziestolatek mógł tchnąć nowego ducha w AC Milan, to czemu Robert Lewandowski by nie mógł? Młodszy od niego, w dodatku grający w bramce Szczęsny, w praktyce ma przed sobą jeszcze kilka lat przynajmniej na solidnym poziomie. Wiara przy takim scenariuszu jest bardzo trudna, przypomina wiarę w polski klub w Lidze Mistrzów, czy to “starej”, czy “nowej”. Ale jeszcze gorzej jest z tym drugim tematem. Bo chciałbym wierzyć, że jeszcze kiedyś nas coś podobnego czeka.

POLECAMY TAKŻE

Belle epoque

Albo inaczej: chciałbym wierzyć, że czeka nas jeszcze jeden Szczęsny, albo jeszcze jeden Lewandowski, nawet nie śmiem przypuszczać, że nam się trafią dwaj tacy ludzie jednocześnie na przestrzeni ledwie paru lat, bo wiekowo dzieli ich jakieś dwadzieścia miesięcy. Przez jakiś czas byłem umiarkowanym optymistą, cieszyły mnie sukcesy Milika, Zielińskiego, patrzyłem z nadzieją na rozwijających się Grabarę czy Bułkę. Ale właśnie przy okazji tego przedziwnego połączenia Szczęsnego z Lewandowskim przypomniałem sobie, gdzie obaj panowie byli osiem lat temu. OSIEM lat temu Adam Nawałka poprowadził ich do ćwierćfinału Euro 2016. Osiem lat temu przeżyliśmy jedną z najfajniejszych przygód reprezentacyjnych naszego życia. Osiem lat temu 26-letni Wojciech Szczęsny był gwiazdą Romy na drodze do transferu do Juve, osiem lat temu 28-letni Robert Lewandowski zapakował 43 gole w 47 występach sezonu 2016/17. 

Czy mamy kogoś takiego choćby na horyzoncie? Czy ktoś taki może w ogóle pojawić się na radarze? 

Boję się, że to wszystko są pytania retoryczne, że wszyscy tak naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, jakie karty ułożyła dla nas rzeczywistość. Że to naprawdę są ostatnie dni sierpnia. Że właśnie musimy już szykować długopisy i zeszyty na długie dziesięć miesięcy szkoły, że osiem wakacyjnych tygodni zleciało nam jak jeden dzień. Że kariery Szczęsnego i Lewandowskiego, nawet jeśli potrwają jeszcze te kilka lat, są już tylko tym katowanym do znudzenia kawałkiem Taco Hemingwaya o deszczu na betonie. 

Dlatego takie cholernie ważne wydają mi się te dzisiejsze pielgrzymki dziennikarzy do Barcelony. To wyczekiwanie na lotnisku, to koczowanie pod sklepikiem Barcelony, te krótkie połączenia z najświeższymi raportami o tym, co się dzieje pod centrum treningowym Katalończyków i o tym, co piszczy w trawie pod redakcją El Mundo Deportivo. To może być ten ostatni orlik z kolegami z liceum, po którym rozejdziemy się na studia i już nigdy nie spotkamy w takim gronie. To może być ta ostatnia ustawka na de_dust, po której odinstalujemy CS’a i już nigdy do niego nie wrócimy. To może być ostatni słoneczny dzień przed półrocznym listopadem, to mogą być good old times, które będziemy wspominać latami. 

Czy czuję podjarkę na tyle, że obejrzę jakiś mecz Barcelony? Bez przesady, tyle to nie. Ale dziś jestem sercem, a przede wszystkim rozumem z każdym, kto żyje najdrobniejszą korespondencją ze stolicy Katalonii. Zapamiętajmy te chwile – bo pewnie będziemy zmuszeni do nich wracać przez lata. Może nawet przez dekady…

Komentarze