Innego końca reprezentacji Polski nie będzie. Olkiewicz w środę #161

Reprezentacja Polski wygrała dwa pierwsze mecze eliminacji do Mistrzostw Świata, ale styl, w jakim udało się ugrać te sześć punktów pozostawia sporo do życzenia. Wcześniejszy spadek do Dywizji B w Lidze Narodów i kiepskie występy na trzech kolejnych dużych turniejach sprawiają, że frustracja i złość zaczynają się odbijać nawet na frekwencji na Stadionie Narodowym. Ale czy to już czas na marsz żałobny?

Michał Probierz
Obserwuj nas w
fot. Piotr Front / Alamy Na zdjęciu: Michał Probierz
  • Abstrahując od wszystkiego – powinniśmy się cieszyć z sześciu punktów wywalczonych ze słabeuszami naszej grupy eliminacyjnej, a co więcej – zacząć się do tego rodzaju specyficznej radości przyzwyczajać.
  • Możemy szukać najróżniejszych winowajców obecnego stanu rzeczy, ale zdaje się, że po prostu nadchodzi prognozowany od wielu lat powrót do naszego właściwego miejsca w szeregu, jeśli chodzi o faktyczny potencjał piłkarski.
  • Jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że poziom futbolu reprezentacyjnego faktycznie wyrównał się w absurdalny wręcz sposób, co w tym momencie jest naszą bolączką, ale za moment może stać się naszą jedyną szansą.

Reprezentacja Polski – szlachta zubożała

Gdyby posegregować jakoś rodzaje bólu, zadawanego przez reprezentacje poszczególnych państw swoim kibicom, Polacy znaleźliby się w najmniejszej i jednocześnie najbardziej cuchnącej szufladzie. Gdzieś w rubryczce “mocarze” walałyby się notatki o Holendrach, którzy wprawdzie byli w strefie medalowej Euro 2024, ale w ostatnich dziesięciu latach opuścili dwa turnieje, a w kolejnym odpadli tuż po wychyleniu nosa z grupy, w starciu z Czechami. To były bolesne chwile, zwłaszcza dla narodu tak przekonanego o swojej piłkarskiej sile, ale jednak – to pewnie wciąż jedna z najwyższych szuflad w tym potężnym biurku. Na samym dole mamy krótkie aktówki ze spisanymi cierpieniami kibiców San Marino, Łotwy czy Wysp Owczych – pełne krótkich narzekań na kolejne serie meczów bez zwycięstwa, bez punktu, czasem bez strzelonego gola, albo wręcz bez oddanego celnego strzału. Boli, ale boli krótko i przede wszystkim od tak dawna, że wielu już nawet nie czuje dyskomfortu.

No i jest nasza szuflada, osobna, tylko dla naszej reprezentacji, może jeszcze jakichś Szwedów, może jakichś Norwegów czy Duńczyków. W tej szufladzie mamy ból związany z brakiem zaakceptowania upływającego czasu. Kibic polskiej reprezentacji przypomina dziadka, który właśnie po raz pierwszy w życiu przegrał siłowanie na rękę z własnym wnuczkiem. Trochę niedowierzanie. Trochę zaprzeczanie rzeczywistości, nie, to jakiś błąd, coś tu musi nie grać, może stół był czymś polany. Negacja, próba szybkiego rewanżu, teraz usiądę na poważnie, teraz bez żadnych forów. Niestety, to już nie jest kwestia forów. Nie decyduje nadwyrężony mięsień, nie da żadnego efektu zdjęcie bluzy, a nawet założenie rękawicy na siłownię. Wnuczek jest coraz mocniejszy. Dziadek coraz starszy.

Reprezentacja Polski jest coraz słabsza. Kibic reprezentacji Polski na razie jeszcze się łudzi, że to wina tego lub innego selekcjonera. Systemu gry. Doboru nazwisk. Na pewno trochę popracuję nad tą ręką, pochodzę na siłownię i znów zacznę ogrywać wnuczka. Niestety, szybki rzut oka na przynależność klubową naszych najmłodszych reprezentantów nie pozostawia wątpliwości – jesteśmy na prostej drodze, by z drugiego koszyka stać się czwartym. By z Dywizji A zlecieć od razu do Dywizji C. By zacząć z miejsca spłacanie tych niezłych dziesięciu lat, które okazały się zaciągnięte na kredyt.

Jeszcze nie do końca akceptujemy taką optykę, może jeszcze nie do końca w ogóle sobie zdajemy sprawę, ale sześć punktów z Litwą i Maltą to sukces. Nawet przy zaledwie trzech strzelonych golach, nawet przy takiej grze, jaką zaoferowali nam kadrowicze, nawet przy tej całej bryndzy, która towarzyszy nam od wielu miesięcy. Bo staliśmy się szlachtą zubożałą i jeśli jakieś wnioski wyciągamy z naszej przeszłości – zamiast marzyć z powrotem o pałacach i dworkach, czas się cieszyć, że w misce w ogóle jest jakakolwiek kasza.

Niby człowiek wiedział, ale się nie przygotował

Mam wrażenie, że co zgrupowanie toczymy tę samą dyskusję, kręcimy się wokół tych samych nazwisk i nawet staramy się uwierzyć, że faktycznie można było to wszystko umeblować lepiej. Memem i tradycją jest już chwalenie nieobecnego stopera – gdy grają Kiwior, Piątkowski i Bednarek, najmocniejsze akcje ma Dawidowicz, ale gdy gramy trójką Dawidowicz, Piątkowski i Kiwior, wówczas magicznie rosną reputacja i umiejętności Jana Bednarka. Właściwie w każdym elemencie boiska jest tak samo. Moder, Zieliński i Szymański? Ciekawe, jak by to funkcjonowało z Urbańskim. Albo z Boguszem. Albo nawet z Kapustką. A wahadła? Frankowski ma mocną pozycję w mocnym klubie, przy transferze przysłali po niego prywatny samolot. Zalewski to niezrównany drybler, ale przecież Kamiński też swoje potrafi. A Matty Cash, wymiatacz na swojej pozycji w Premier League? No musi grać, Probierz nie może sobie pozwolić na ignorowanie takiego diamenciku. Choć też pamiętajmy – Cash gra źle w kadrze, bo w klubie napastnicy są szybsi, a system bardziej kompaktowy, my go nie potrafimy w pełni wykorzystać, tak jak zresztą wcześniej nie potrafiliśmy z Zielińskim.

Fakty są takie, że dziadziejemy i nie ma w tym ani nic zaskakującego, ani nic złego. Było jasne, że pokolenie kozaków z Lewandowskim, Szczęsnym, Piszczkiem, Glikiem czy Krychowiakiem, którzy osiągali praktycznie bezprecedensowe sukcesy w piłce klubowej, w końcu się zestarzeje. Długo pocieszaliśmy się, że następcy nie będą gorsi, że przekazanie władzy Milikowi, Zielińskiemu czy Bednarkowi odbędzie się płynnie, a po tych rocznikach 1994-1996 przyjdą przecież jeszcze lepsi, jeszcze nowsi, jeszcze bardziej kompletni piłkarze urodzeni już w czasach, gdy Polska uporała się z korupcją i alkoholizmem wdzierającym się nawet do systemu szkolenia młodzieży. Dziś już mniej więcej widzimy, że pokolenie końcówki lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych było jak na polskie realia diabelnie mocne. A dwa kolejne są zauważalnie słabsze, przy czym widoków na ekspresową poprawę nie widać. Oczywiście, nie chcę się spierać z mądrzejszymi od siebie – być może inny selekcjoner byłby w stanie wycisnąć z tych dostępnych zawodników jeszcze więcej. Może skoro dużą częścią problemu jest “sfera mentalna”, to kilka procent jakości dodałby jakiś porządny psycholog, może nawet sam Michał Probierz nie blefuje, gdy przekonuje, że on widzi progres i ten progres będzie dostrzegalny też dla kibiców, z każdym meczem, z każdym punktem, niech no tylko wrócą Zieliński i Zalewski, a Urbański zacznie grać w Monzy.

Natomiast moim zdaniem po prostu płynnie przeszliśmy z fazy “młodzi Polacy masowo wyjeżdżają do klubów ze środka ligi włoskiej” do fazy “młodzi Polacy masowo wyjeżdżają do klubów ze środka tabeli ligi tureckiej”. Nie ma chyba na dwóch pierwszych ligowych szczeblach w Turcji klubu, który nie miałby w swojej kadrze polskiego wonderkida. Kozłowski, Szymański, Kałuziński, Piątkowski, Frankowski, nawet Piątek. Ach, no i Rakoczy oczywiście, nie zapominajmy o Rakoczym. Ja szanuję ligę turecką, jak każdą inną. Ale niestety, mam wrażenie, że na tym polu doszło do najbardziej widowiskowej katastrofy. I to nie jest tak, że Polacy oszaleli na punkcie Antalyi i Belek. Po prostu tylko tam się jakoś nam wiedzie. Najmocniejsze kluby? Wiadomo, odpadają, tam trudno jest się przebić, więc każdy młody Polak zaznacza – nie idę do RB Lipsk, wiem, że jest za wcześnie, najpierw spędzę trochę czasu w RB Salzburg. Nie porywam się od razu na Lyon czy Marsylię, najpierw przesiadka w lidze belgijskiej, dopiero Ligue 1. Nie chcę grzać ławy w Juventusie, właściwie to nawet wolę Spezię.

Słusznie, rozsądnie, nie chcemy spadać z wysokiego konia, wsiadamy najpierw na średniego. I – cóż – spadamy ze średniego. I naprawdę, nie chodzi teraz o licytowanie się, że przecież wciąż da się uskładać jedenastu dobrze grających w piłkę, że wciąż Lewandowski, wciąż Zalewski, że przecież Ekstraklasa jest piętnastą ligą Europy, a jacyś Polacy jednak w niej grają. Ogółem – jesteśmy zubożała szlachta i tyle. Możemy się licytować, czy już zamieniliśmy nasz ekskluzywny pałac na ciasną klitkę w bloku, czy jeszcze na razie stać nas na jakiś stylowy domek pod miastem. Ale musimy się zgodzić, że ekskluzywny pałac jest już przeszłością, dość zamierzchłą i bardzo trudną do powtórzenia.

Liga Konferencji – najwierniejsza sztama Polski

Poza tym – świat reprezentacyjnego futbolu też się zmienia. Pozwólcie, że zacznę od tendencyjnych liczb. W poniedziałkowym meczu Polski z Maltą, wyjściowa jedenastka Maltańczyków była warta według Transfemarktu ok. 10 milionów euro. Ta sama reprezentacja Malty w 2016 roku w przegranym starciu ze Słoweńcami była warta trochę ponad 2 miliony euro. Litwini w piątek? Ponad 11,5 miliona euro, Litwini podczas zremisowanego sparingu z Polską w 2016 roku – 5 milionów euro. Zresztą, swoje robi przynależność klubowa – dziś zerkasz w naprawdę dowolną kadrę świata i dostrzegasz znajome kluby, czasem nawet znajome twarze. Hej, ten Litwin nie rywalizuje czasem z Linettym o minuty? Kurczę, czy ten sympatyczny Łotysz nie jest czasem kolegą klubowym naszego wielkiego talentu? Ech, po co to strzelanie, skoro w sumie można wywołać przypadek najbardziej działający na wyobraźnię. Chwicza Kwaracchelia to najlepsze podsumowanie kierunku zmian w piłce, jeśli chodzi o narodowość. Róże mogą wyrosnąć na dowolnym betonie.

Bo i ten beton się zmienia. Ostatnio przy Lidze Konferencji Europy ta dyskusja była wyjątkowo ożywiona. Czy ma sens trzeci puchar europejski, dla tych wszystkich przegrywów, którzy nie potrafią nawiązać walki z Sevillami i Ajaksami tego świata, przypisanymi do Ligi Europy? No ma sens, bo dziś klubów ze stadionami, infrastrukturą i generalnie piłką nożną na poziomie europejskim nie jest trzydzieści (jak w latach osiemdziesiątych) czy pięćdziesiąt (jak dziesięć lat temu), tylko pewnie około osiemdziesięciu czy stu. Tak jak nieludzkie byłoby zamykanie bram Ligi Mistrzów przed Realem czy Barceloną, ograniczając Champions League wyłącznie do zdobywców mistrzostwa kraju, tak i coraz trudniejsze było odmawianie prawa do międzynarodowej rywalizacji zespołom, które były na nią gotowe – ale jednak nieco za słabe na Ligę Mistrzów czy Ligę Europy.

Kiedyś starałem się to zobrazować możliwie jak najbardziej malowniczo – jak w końcówce lat dziewięćdziesiątych łódzkie kluby jeździły do Azerbejdżanu, to bały się, że samolot się rozleci, albo lotnisko się rozleci, że stadion już właściwie się rozleciał w przeszłości, ale nikt tego nawet nie zauważył. Piłkarze tam mieli grać w dwóch różnych butach, koszulki robili sobie sami na drutach, a obiekty klubowe najbardziej oblegane były w niedzielę, gdy opanowywała je giełda samochodów. Hiperbolizuję, ale anegdoty polskich piłkarzy z tego okresu nie pozostawiają wątpliwości – bywało bardzo egzotycznie. Dziś? Dziś Baku ma m.in. stadion na 70 tysięcy widzów i Azersun Arenę zbudowaną dla Karabachu, wraz z kompleksem boisk treningowych. Nie, nie zamierzam przekonywać, że Malta zainwestowała w szkolenie i dlatego teraz jest w stanie nawiązać równorzędną walkę z Polską. Ale coraz mniej na mapie świata białych plam futbolowych, miejsc, gdzie ta plaga nie wcisnęła swoich zielonych macek. Boiska treningowe buduje się wszędzie, a wychodzą na nie trenerzy, którzy mają dostęp do najświeższej wiedzy zgromadzonej na całym świecie.

A tak, dlaczego mielibyśmy to ignorować? Wyobrażam sobie, że w 1999 roku ormiański trener młodzieży mógł się czegoś wartościowego dowiedzieć głównie w momencie przyjazdu jakiegoś zagranicznego fachowca. Dziś? Wystarczy trochę poszperać, a może odnaleźć gotowe zestawy ćwiczeń z najmocniejszych europejskich akademii. Dostęp do wiedzy jest kolosalny. Infrastruktura treningowa poprawiła się wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną – a gdzie jeszcze się nie poprawiła, tam już wkrótce przyjedzie zdobywać w ten sposób głosy i uznanie lokalnej społeczności ten czy inny działacz UEFA lub FIFA. To właściwie wystarczy, by zbudować w miarę logiczną bazę. Jasne, nie wystarczy na urwanie punktów Polsce czy nawet strzelenie gola. Ale wystarczy na to, by być gotowym do twardego postawienia się absolutnie każdemu.

Czarnogóra pokonała Wyspy Owcze 1:0 po golu w szóstej minucie doliczonego czasu. Litwa urwała punkty Finlandii. Szwedzi w kwalifikacjach do ostatniego Euro dostali 0:3 od Azerbejdżanu, Luksemburg zajął trzecie miejsce w swojej grupie eliminacyjnej. Przepaść pod względem potencjału, jaka dzieliła do niedawna średniaków od słabeuszy została skutecznie zasypana. Nadal broni się przepaść, która dzieli mocarzy od średniaków, ale…

Tu jest właśnie nasza szansa. Poziom się wyrównuje, nawet najmniejsi są w stanie mężnie opierać się atakom faworytów. W chwili, gdy piszę te słowa, Brazylia spada na piąte miejsce w swojej grupie eliminacyjnej, Boliwia wyprzedza już Peru, a Chile zamykają tabelę. Niespodzianek powinno być więcej i więcej. Jako pełnoprawny średniak czasem będzie to oznaczało, że przerżnęliśmy u siebie z Armenią, ale kto wie, może czasem nawet urwiemy punkty Austrii czy Szwajcarii. I przyzwyczajajmy się, że innego końca reprezentacji nie będzie, że po prostu takie są koleje losu państw jak my. Przez ostatnie parę lat ekipy z naszej półki mogły nam zazdrościć Lewandowskiego, szczelnie zapełnionego Stadionu Narodowego, 250 tysięcy chętnych na obejrzenie meczu Polski z Portugalią. Teraz wracamy do szeregu. Jeszcze trochę pewnie poboli, ale przecież każdy zdaje sobie sprawę – przywykniemy. Przywykliśmy nawet po sukcesach lat osiemdziesiątych, gdy banicja trwała szesnaście lat…

Komentarze

Na temat “Innego końca reprezentacji Polski nie będzie. Olkiewicz w środę #161

Panie Jakubie.
Czy istnieje możliwość podjęcia jakiegoś działania polegającego na próbie odwrócenia pewnego trendu językowego. W naszej nomenklaturze wszelkie wstępne rozgrywki to zawsze są ELIMINACJE. A wszędzie indziej to KWALIFIKACJE.
Jeżeli podchodzimy do wszelkich gier jako do eliminacji to morale kibica na dzień dobry biorą w łeb, mówiąc wprost. A gdybyście Państwo jako pierwsi – z Panem na czele – podjęli próbę odwrócenia/zmiany tego zwyczaju?