- Polski Związek Piłki Nożnej zabrał się za rozwiązywanie tematów odkładanych na “Świętego Nigdy” – zaawansowane są rozmowy na temat ewentualnej wyprowadzki ze Stadionu Narodowego, a niemalże pewne jest zmodyfikowanie pod dyktando klubów przepisu o młodzieżowcu w Ekstraklasie.
- Obie decyzje da się w dość sprawny sposób uzasadnić, można nawet dojść do wniosku, że obie są po prostu słuszne, natomiast trudno nie zauważyć, że całość jest podszyta niemal wyłącznie przedwyborczą polityką obecnych władz PZPN-u.
- Czy da się jednak krytykować PZPN za dopisywanie uzasadnień pod czysto polityczne decyzje, jeśli w identyczny sposób działa niemal wszystko w sporcie, od ministerstwa po spółki z udziałem Skarbu Państwa, sponsorujące sport?
PZPN bierze się za reformy – rychło w czas
Polski Związek Piłki Nożnej w ostatnich dniach ruszył do potężnej ofensywy programowej. Po trzech latach rządów Cezarego Kuleszy nieprawdopodobnego wręcz tempa nabrały projekty, które przeleżały w szafie całe miesiące, oczekując, aż ktoś się do nich w jakikolwiek sposób ustosunkuje. O zmianie albo wręcz konieczności usunięcia przepisu o młodzieżowcu rozprawiamy przecież tak naprawdę od momentu jego wprowadzenia. O tym, czy to dobrze, że Stadion Narodowy niemalże zawłaszczył sobie reprezentację Polski, pozbawiając resztę kraju możliwości obejrzenia na żywo Roberta Lewandowskiego w miejscu innym niż Warszawa, też debatuje się od lat. Miesiącami wlokła się sprawa inwestycji w centrum VAR-u, miesiącami trwały spory o to, co zrobić z siedzibą PZPN-u. I nagle związek zachowuje się, jakby wrócił z naprawdę dalekiej podróży. Ryszard Lwie Serce po powrocie z wyprawy do Ziemi Świętej. Nie było mnie parę lat, czas nadrobić stracony czas, dekret za dekretem, decyzja za decyzją, osobiste rozstrzyganie sporów, które pod nieobecność króla nawarstwiały się latami.
Zobacz także: Co ma zrobić Piast Gliwice? “Innych pieniędzy nie mają” (VIDEO)
Cezary Kulesza naprawdę wygląda jak Michael wracający z Sycylii do Nowego Jorku, albo wręcz jak Don Vito, który wstaje z łoża boleści, by naprawić błędy popełnione pod jego nieobecność przez niedoświadczonych i nieco narwanych braci Corleone. Aż chciałoby się zapytać – cóż było tą Wyspą Świętej Heleny, na której spędzał czas Cezary Kulesza, gdy nie był w stanie rozwiązywać doraźnych problemów wokół PZPN-u. Jakież to sprawy zatrzymały go na Sycylii tak długo, że zniecierpliwione kluby zaczęły w Jachrance szydzić o konieczności zmiany nazwy na PZPR?
Nie ma właściwie żadnych wątpliwości, że pociąg przyspieszył, bo za moment nadchodzą wybory maszynisty. Wszyscy byliśmy w pełni świadomi, że rok wyborczy w PZPN-ie zazwyczaj jest dość specyficzny – upływa działaczom na liczeniu szabel, na konstruowaniu koalicji wyborczych, na targowaniu się o posady, tytuły, doraźne korzyści, takie jak chociażby możliwość organizowania na własnym terenie różnych rozgrywek pod egidą PZPN-u. Natomiast zazwyczaj całość dzieje się trochę w cieniu, na co narzekał choćby Marek Koźmiński. Więcej spotkań w zacisznych salach VIP ekskluzywnych restauracji, niż debaty z konkretnymi pomysłami. Więcej zakulisowego lobbingu, niż próby ustalenia kierunku reform w tej jakże ważnej dla całej polskiej piłki organizacji. Kampania niby trwa, ale w praktyce wybory rozgrywają się na spotkaniach twarzą w twarz z delegatami, o których wiemy dokładnie tyle, ile chcą powiedzieć sami ludzie ze środowiska piłkarskiego.
Ale dziś? Dziś widzimy niemal jak na dłoni całe bebechy polskiej piłki nożnej. Widzimy, że narzekania klubów, choćby na wspomnianym spotkaniu w Jachrance, wymusiły na PZPN-ie reakcję. Że kluby, coraz głośniej protestujące przeciw działaniom związku, coraz bardziej zjednoczone w swoich postulatach, stały się wyborczym zagrożeniem dla obecnych władz. Nagle, do tej pory głuchy na prośby i groźby, PZPN stał się partnerem, który momentalnie rozwiązuje problemy. Przeszkadza wam przepis o młodzieżowcu? Proszę bardzo, zmieniajmy, czym prędzej. Baronowie w różnych województwach chcieliby zobaczyć kadrę u siebie? A czemu nie, ten Narodowy i tak jest dosyć drogi. Całe szczęście, że nikt ze środowiska piłkarskiego nie zażądał do tej pory specjalnego koncertu Zenona Martyniuka zorganizowanego podczas meczu Ekstraklasy – jestem pewny, że PZPN już by rozstawiał scenę i sprowadzał akustyków. Fasada, za którą do tej pory rozgrywał się wyborczy spektakl, runęła w naprawdę efektowny sposób – a my możemy jak na dłoni zobaczyć, jak produkuje się te piłkarskie parówki. I jak prostą, wyborczą matematyką są czasem podszyte wszelkie szumnie zapowiadane reformy i usprawnienia.
Czy przepis o młodzieżowcy powinien zostać zniesiony?
14+ Votes
Może i kiełbasa wyborcza, ale smaczna
To, co w całej sytuacji jest najbardziej kuriozalne – decyzje PZPN-u, czy choćby debaty, które właśnie się toczą, są uzasadnione. Zdarzają się argumenty, przeciw którym trudno zaprotestować. Weźmy choćby kwestię tego nieszczęsnego Stadionu Narodowego. Wiadomość o możliwym wyniesieniu się z Warszawy nie została potraktowana jako zamach na świętość, jako podniesienie ręki na wielki symbol kadry, jaką jest ten wiecznie bulgoczący biało-czerwony garnuch nad brzegiem Wisły. Wręcz przeciwnie, sporo osób zauważyło, że to szansa na nieco inne zorganizowanie dopingu na meczach kadry, na zmianę atmosfery, towarzyszącej spotkaniom reprezentacji, na zabranie tej naprawdę wielkiej piłki w miejsca, gdzie bilety z dojazdem nie będą aż tak drogie. W sumie czemu ma zabraknąć Lewandowskiego na Górnym Śląsku w meczach o punkty? Nie zostało nam już wiele lat podziwiania jego kunsztu, czemu mają go nie zobaczyć wrocławianie, bez konieczności wybierania się w upierdliwą podróż do stolicy?
A że akurat u Henryka Kuli w okręgu, w Chorzowie, na Stadionie Śląskim? No tak wypadło, czysty przypadek. Oczywiście, osobna kwestia to przecież finanse. Stadion Narodowy już jest drogi, a może być jeszcze droższy. Dojazd do Warszawy już jest dość trudny, parkowanie w okolicach Stadionu to dramat, a przecież mieszkańców w stolicy raczej przybywa niż ubywa. Argumentów zresztą przybywało z każdą godziną po ujawnieniu przez dziennikarzy, że taki scenariusz jest brany pod uwagę. Znów jednak pozostaje ta wątpliwość – najpierw pojawiły się przesłanki za wyprowadzką? Czy najpierw pojawiła się potrzeba zadziałania, by baronowie przyjechali na zjazd wyborczy zadowoleni z decyzji, że część meczów kadry może trafić do ich okręgów?
Zacząłem zresztą od sytuacji złożonej, gdzie obie strony mają sporo logicznych argumentów w samym przedmiocie sporu. Stadion Narodowy jest drogi, ale też daje potężne możliwości zarabiania, zwłaszcza na lożach. Daje potężny prestiż, daje możliwość organizacji całego weekendu meczowego w sposób godny najważniejszych spotkań na świecie – Warszawa nie ma się przecież czego wstydzić przy największych europejskich stolicach, całe zaplecze Stadionu Narodowego nie ma najmniejszych powodów, by odczuwać kompleksy przed stadionami goszczącymi finały europejskich pucharów. Do tego faktycznie reprezentacja ma swój dom, na którym może czuć się swojsko – jak zdradził Onet, Fernando Santos zorganizował sobie nawet własną kanciapę-palarnię, tak bardzo zadomowił się w stolicy. Położenie Warszawy na mapie Polski też sporo ułatwia – na upartego i gdańszczanin, i mieszkaniec Przemyśla raczej udźwignie ciężar oraz cenę wyprawy na Narodowy. Inaczej byłoby w przypadku stadionu w Gdańsku czy właśnie na Górnym Śląsku – gdzie trzeba byłoby głośno rozmawiać o wykluczeniu komunikacyjnym, jeśli nie kibiców z Suwalszczyzny (w przypadku gry w Chorzowie), to tych z Przemyśla (gdybyśmy grali nad morzem).
Nie chcę zabierać głosu w sporze, pokazuję jedynie, że sytuacja została postawiona na głowie. Najpierw ze względów politycznych rozważa się jakąś decyzję, a dopiero później dopisuje do niej uzasadnienia. Jeszcze mocniej widać to przecież na przykładzie przepisu o młodzieżowcu. Tutaj zwolennicy wymuszania przepisami gry młodych Polaków w Ekstraklasie mają jeszcze bardziej przekonujące argumenty. Choćby ten koronny – jeśli wymuszamy na klubach tak podstawowe rzeczy jak płacenie pieniędzy zatrudnionym pracownikom, to naturalne, że powinniśmy na nich wymuszać również inne logiczne ruchy, jak choćby oferowanie większej liczby minut młodym utalentowanym zawodnikom. Muszę przyznać, to mnie przekonuje najmocniej – byłbym w pełni za uwolnieniem od wszelkich nakazów i zakazów, gdyby liga składała się z klubów pokroju Lecha. Ale składa się również z takich kasztanów, którzy sami z siebie nigdy nie wykonają najmniejszej pracy w celu osiągnięcia długofalowych zysków – zamiast tego wiecznie będą grać na szybki i łatwy zysk.
Argumentów za pozostawieniem tego przepisu jest zresztą więcej. Zachwalają go choćby trenerzy reprezentacji młodzieżowych, którzy siłą rzeczy dostają piłkarzy w miarę regularnie występujących w seniorskiej piłce, zamiast starych koni grających ciągle w juniorskich ligach U-19 czy U-17. Bez wątpienia więcej osób dostaje szansę, szansa zazwyczaj pojawia się też dużo wcześniej, jest mniej uzależniona od aktualnej sytuacji klubu. Można tak wymieniać długo, bo przepis jest z nami od tak dawna, że zebrało się parę tzw. “success story”. Oczywiście, swoje racje mają też krytycy, zwracający uwagę zwłaszcza na fakt, że część młodzieżowców, którzy mogliby spokojnie grać w I lidze teraz siedzi na trybunach ekstraklasowych klubów w charakterze awaryjnego zastępstwa dla podstawowych małolatów. Trudno zbić argument finansowy – robienie z młodzieżowców jednocześnie towaru deficytowego, ale i wymaganego przez prawo windowało ceny za zdolnych dzieciaków do niewiarygodnych poziomów – totalnie nieprzystających do ich rzeczywistego sportowego wpływu na klub. Możemy też oczywiście wejść na poletko trenerów i psychologów, a następnie zapytać, czy to nie jest demoralizujące, gdy zamiast walki o swoje miejsce dostajesz je w prezencie, pod nos, owinięte czerwoną kokardką. To już jednak absolutne detale.
Znów – kluczowe wydaje się opieranie decyzji nie na argumentach, analizach, dokumentach i opiniach. Nie na latach doświadczeń z jednej strony trenerów czy selekcjonerów, z drugiej prezesów i dyrektorów sportowych. Nie na wyliczeniach liczby minut gry młodzieżowców w poszczególnych klubach, nie na analizie ich karier. Opieranie decyzji odbywa się na podstawie “a, bo kluby mogą odwalić numer podczas głosowania”. Uzasadnienia decyzji pisane są post factum, w zależności od tego, co podyktowała polityka. Argumenty za utrzymaniem przepisu, które padały na spotkaniach kilkanaście tygodni temu, dzisiaj są przekreślane – często przez te same osoby, reprezentujące związkową wierchuszkę.
Chciałbym w tym miejscu się oburzyć, krzyknąć: “hola, tak nie może być, PZPN do wymiany, tak nie można działać”. Potem jeszcze chwile podrapałbym się po potylicy, przypomniał sobie to idealnie pasujące słowo i dorzucił: “czas na rządy technokratów“. Ale przecież PZPN to nie jest samotna wyspa na Pacyfiku.
Tak już po prostu jest
Nowy podział pieniędzy zaproponowany przez Ministerstwo Sportu w teorii ma premiować tych, którzy szkolą najlepiej. A przecież szkolą nie związki sportowe, jak na przykład ten przebrzydły PZPN, ale poszczególne kluby – zwłaszcza te, które odnoszą sukcesy w rozgrywkach młodzieżowych. Tak w skrócie wygląda dominujące motto ministra sportu, Sławomira Nitrasa, na okres swojego panowania nad polskim sportem. Trzeba odebrać związkom, a dać klubom, i to mocnym klubom. Eksperci w dziedzinie szkolenia łapią się za głowy – przecież to premiowanie najbogatszych, którzy w dużej mierze żerują na naszej pracy, zabierają nam najzdolniejszych, wyszkolonych przez nas dzieciaków, rzucając marne ochłapy, a i to nie zawsze. Nauczyciele dodają: czyli największe szanse na najgrubsze przelewy z ministerstwa mają drużyny najwyższych i najstarszych – styczniowe dzieciaki z wysokimi rodzicami mogą wygrać dla swoich klubów pieniądze, grudniowe kurduple mogą sprawić, że klub zbankrutuje. Hiperbola, ale przecież do tego sprowadzają się decyzje ministerstwa sportu. Jasne, tutaj też znaleźlibyśmy (mocno na siłę) jakieś argumenty faktycznie uzasadniające zmiany w zasadach podziału pieniędzy przez ministerstwo.
Ale przecież to znów byłoby dopisywanie do tezy. Każdy, kto uważnie obserwował liczbę fotografii Kamila Bortniczuka, byłego ministra sportu w rządzie Prawa i Sprawiedliwości oraz Cezarego Kuleszy, domyślał się, że nowy minister sportu te fotografie odpowiednio wyceni. To się oczywiście stało, co dość bezceremonialnie podsumował Zbigniew Boniek – PZPN wszystko robił “po pisowsku”, to teraz po prostu za to płaci. Albo raczej – przez to ministerstwo sportu nie chce PZPN-owi płacić, a przynajmniej nie w taki sposób, jak “za starej władzy”. Można się łudzić, że decyzje dotyczące przepływów finansowych są podyktowane logicznymi przesłankami, konsensusem środowiska trenerskiego i klubowego, że stoi za nimi cała teczka szczegółowych badań. Ale prościej jest stanąć w prawdzie – nielubiani dostają po uszach, uzasadnienie się dopisze później.
Czy inaczej jest w spółkach z udziałem Skarbu Państwa? Czemu wcześniej dla PGE była atrakcyjna Stal Mielec, a obecnie jest siatkarska drużyna z Warszawy? Czemu niektóre z tych spółek ruszyły na pomoc akurat Pogoni Szczecin, a nie np. Resovii Rzeszów?
Bardzo chciałbym się mylić, ale mam wrażenie, że na wszystkich poziomach w sporcie najpierw pojawia się polityka. Ta duża, globalna, ale i ta mała, gdzieś w obitej boazerią salce konferencyjnej okręgowego związku piłkarskiego w Ludowie Małym. Na poziomie relacji, wzajemnych urazów i sympatii, na podstawie szarpanin o wpływy i władzę podejmowane są decyzje, do których dopiero później dorabia się całą wielopoziomową argumentację. W piłce czy szerzej: w sporcie to właściwie niegroźne – ot, parę mniejszych klubów zbankrutuje, paru sportowców będzie miało nieco dłuższą drogę do pokonania. Najmocniej obawiam się, że w taki sposób działa nie tylko sport, nie tylko PZPN, nie tylko ministerstwo sportu.
A to już bardzo, bardzo niedobrze.
Komentarze