Przez dwa lata pracy Jerzego Brzęczka wręcz go błagałem o wyrobienie reprezentacji znośnego do oglądania stylu. Teraz, gdy na niewiele pół roku przed mistrzostwami Europy jego kadra dała się zdominować Ukrainie, ale przy bardzo dużej dozie szczęścia wygrała 2:0 mówię: styl gry akurat w tym meczu był kompletnie nieistotny, a Brzęczek, jak to ostatnio bywa, może po nim zanotować więcej plusów niż minusów. I nie ma tu sprzeczności.
Podstawową różnicą między trenerem klubowym, a reprezentacyjnym jest mnogość ról tego drugiego. Jego pracę można podzielić na dwa etapy – treningowy, na którym nakreślana jest wizja taktyczna, plan na przeciwnika i docelowa droga do przebycia, oraz ten drugi – selekcyjny. Dlatego właśnie Brzęczek obrywał po fatalnych, choć wygranych meczach eliminacyjnych – od składu, którego trzon był żelazny, wymagaliśmy czegoś więcej niż oddania jednego strzału na spotkanie, który siłą woli jakoś wturla się do siatki. Każdy z nas wiedział, że przy potencjale naszych piłkarzy rzeczą urągającą godności jest radość z brzydkich zwycięstw nad Łotwą, czy Macedonią Północną i otwieranie szampanów po awansie z grupy, z której nie dało się nie wyjść (bo które dwie drużyny z zestawu: Austria, Izrael, Macedonia, Słowenia, Łotwa mogły nas wyprzedzić, by nie mówić o naszej totalnej kompromitacji?). I dlatego Brzęczek po słabej grze z Ukrainą nie zasługuje choćby na jedno słowo krytyki.
Bo mecz z Ukrainą był wybitnie selekcyjny, a z ewentualnym świetnym stylem, który w tym konkretnym przypadku był przecież niemożliwy do osiągnięcia, zostalibyśmy jak Himilsbach z angielskim. Reprezentacja Polski nigdy już nie zagra w takim składzie personalnym jak w środę, więc dużo ważniejsze od zespołu były jednostki. Brzęczek szukał odpowiedzi na pytania: czy Robert Gumny, Paweł Bochniewicz i Przemysław Płacheta to już poziom reprezentacyjny? Czy Jacek Góralski dbający o tyły zabezpieczy je na tyle skutecznie, by Mateuszem Klichem można było grać nieco wyżej? Czy Piotr Zieliński, który nie sprawdza się na pozycji zwanej “dziesiątką”, da nam więcej na lewym skrzydle? Który z pary napastników Milik – Piątek powinien być naszym snajperem numer dwa w razie przymusowej absencji Roberta Lewandowskiego lub przy konieczności przejścia na taktykę 4-4-2?
Oglądając bardzo pobieżnie środowe spotkanie można było umierać z nudów, ale Brzęczek minuta po minucie znajdował odpowiedzi na każde z tych pytań. Co ważniejsze – niemal w komplecie odpowiedzi pozytywne. Żaden z testowanych wczoraj graczy nie wskoczy do podstawowej jedenastki na Euro, bo ich pozycje są zbyt silnie obsadzone, ale przynajmniej Gumny i Płacheta wysłali sygnał, że w razie konieczności można na nich liczyć. Potwierdziło się także coś, o czym raczej wiedzieliśmy, a teraz nie mamy już żadnych wątpliwości – postacią absolutnie dla tej drużyny kluczową jest Kamil Glik, który może grać w tracącym bramki na potęgę Benevento, może zbierać niższe noty w Serie A od Sebastiana Walukiewicza, ale gdy zagra obok niego, winduje możliwości tego ostatniego o dwa poziomy wyżej. Walukiewicz miesiąc temu z Włochami otarł się o perfekcję, a mając za partnera Pawła Bochniewicza, sam wyglądał dość niepewnie. To po jego stratach Ukraińcy mieli rzut karny, a w drugiej połowie doskonałą sytuację, w której znów pomogło nam szczęście.
Brzęczek mecz po meczu buduje 23-osobową kadrę, w której nie będzie miejsca dla osób od tworzenia atmosfery, bo każdy, kto pojedzie na Euro, wcześniej da dowody swojej przydatności na boisku. Adam Nawałka w Rosji miał 15 piłkarzy, na których mógł liczyć. Zmienia się bardzo dużo – jeszcze dwa lata temu Brzęczek grał towarzysko z Czechami jak o życie i przegrał wystawiając najmocniejszy możliwy skład i dokonując w czasie spotkania tylko 50 proc. możliwych zmian, teraz kolejny raz wygrywa dając nie tyle szanse dublerom, co sobie na ich pozyskanie. Sam trener też wygląda na spokojniejszego, przestał widzieć wrogów tam, gdzie ich nie ma, na konferencjach odpowiada rzeczowo i wbrew pozorom mało sztampowo, hasła o “przeskakiwaniu w głowie” Piotra Zielińskiego lub “trzech piłkarzach z Championship”, które tak naprawdę podważało umiejętności dwóch jego kluczowych zawodników, stały się już przeszłością. Siłę tej reprezentacji oraz taktyczne pomysły Brzęczka zweryfikują Włosi i Holendrzy, ale trudno nie dostrzec drogi, jaką w ostatnim czasie przeszedł selekcjoner. – Jesteśmy świadomi swoich słabości i wiemy, ile błędów popełniliśmy z Ukrainą. Niektóre straty były irytujące. Ale sztuką jest wygrać z lepszym przeciwnikiem i na pewno się z tego cieszymy – mówił po środowej grze ten sam człowiek, który dwa miesiące wcześniej przed kamerami przyznał, iż jest zadowolony z przesuwania formacji w spotkaniu, którego jakieś 88 minut spędziliśmy na własnej połowie.
Przez dwa lata narzekaliśmy, że nie widać ręki trenera, a jeśli kadra wygrywa, to raczej nie dzięki niemu, a wbrew. Dziś, choć czy to dobrze, okaże się wkrótce, rękę Brzęczka widać wyraźnie – obrońcy mają grać krótko bez wybijania na aferę, drużyna ma potrafić płynnie zmieniać system z 4-2-3-1 na 4-1-3-2, 4-1-4-1 i 4-4-2 (w meczu z Ukrainą po cichu Brzęczek przemycił aż trzy z nich!), a każda pozycja ma być zabezpieczona dwoma lub nawet trzema zawodnikami. Oczywiście to żaden gwarant wyniku, bo piłka jest bardzo specyficznym sportem, nawet sensowne rozwiązania często nie wypalają.
Ale dobrze ten sens widzieć.
Komentarze