Mecze z Bośnią, czyli gdy Kręcina pilnował, a Smuda nie rozpoznał piłkarza

Sebastian Mila fetuje gola. Prawie wszyscy piłkarz
Obserwuj nas w
fot. PressFocus Na zdjęciu: Sebastian Mila fetuje gola. Prawie wszyscy piłkarz

Były buteleczki wódki przywożone w bagażu i pilnujący działaczy Zdzisław Kręcina, Leo Beenhakker wpadający do siedziby PZPN z wściekłością i Franciszek Smuda, który dopiero w samolocie zorientował się, jak wygląda powołany przez niego piłkarz. Ale był też wyjazd w cieniu ogromnej tragedii rodzinnej. Tak wyglądała codzienność zimowych zgrupowań reprezentacji Polski, które długo były jedyną okazją, by Biało-Czerwoni zagrali z Bośnią i Hercegowiną.

Czytaj dalej…

Właśnie z takimi zgrupowaniami – na które dolatywali wyłącznie nasi ligowcy, często nie doskakujący do bycia choćby przeciętnymi piłkarzami – może kojarzyć się kibicom mecz z Bośniakami. Dopóki prezesem PZPN nie został Zbigniew Boniek, wojaże na Cypr, Maltę i do Turcji były rokrocznie wpisane na czerwono w kalendarz reprezentacji. PZPN-owi to pasowało, zarobił parę groszy, zdarzali się też trenerzy, jak Jerzy Engel i Paweł Janas, którzy sami zabiegali o wyjazd z ekstraklasową kadrą, ale prawda była taka, że na trybunch zasiadało po 20 kibiców, a większe emocje budziło pójście do sklepu. To w takich spotkaniach szansę na wyjście w pierwszym składzie reprezentacji otrzymali m.in. Tomasz Lisowski, Piotrowie Kuklis i Madejski, albo Mariusz Pawelec. Ale przynajmniej Biało-Czerwoni nabili sobie całkiem przyzwoity bilans przeciwko Bośni i Hercegowinie.

Bywało poważnie

– Potrzebowaliśmy tych zgrupowań, by rozgrywać mecze towarzyskie w momencie, gdy nic nie dzieje się w piłce. Atmosfera była słaba, ale selekcjonerzy bardzo zabiegali o organizację takich wyjazdów. W Polsce takie zgrupowania wtedy nie były możliwe, nie mieliśmy odpowiednich obiektów, poza tym zimy były dużo surowsze niż dziś. PZPN też był zadowolony, miał dochody z praw telewizyjnych. Wtedy spełniało to swoją rolę, dziś nie ma na to czasu – wspomina tamte czasy Michał Listkiewicz.

– Nikomu z nas nie przyszło do głowy traktowanie takich zgrupowań niepoważnie. Ja na nie przyjechałem z kadry młodzieżowej i możliwość debiutu w seniorach była dla mnie czymś wyjątkowym. Nie miało dla mnie znaczenia z kim gram i gdzie gram, było to coś – dodaje Sebastian Mila, który swój pierwszy mecz dla Biało-Czerwonych rozegrał właśnie na zimowym zgrupowaniu (przeciwko Macedonii), a gdy w późniejszej części kariery wrócił po pięciu latach do kadry, stało się to zimą w Turcji. Rywalem wtedy była Bośnia i Hercegowina, a selekcjonerem Franciszek Smuda.

– Oczywiście na takim przeglądzie ligowców miałem poczucie, że nie jestem jeszcze pełnoprawnym piłkarzem kadry, ale w głowie kołatała się myśl, że dobry występ może sprawić, że będę powoływany na poważniejsze zgrupowania. Z takim nastawieniem wyszedłem na tej długiej przerwie na mecz z Bośnią i faktycznie podziałało, bo w lutym otrzymałem już powołanie do kadry na otwarcie Stadionu Narodowego z Portugalią (0:0) i wszedłem na końcówkę – dodaje.

Listkiewicz: – Za mojej kadencji trenerzy Engel i Janas wręcz naciskali, by organizować te wyjazdy. Pamiętam, że bardzo pilnowali, by nie było zbytniego rozprężenia. Nie było miejsca na robienie sobie jaj, bo zasady były jasne – nie traktujesz poważnie kadry, to z niej wylatujesz. Tym bardziej, że te mecze w ligowych składach były zgłaszane jako oficjalne, więc wliczały się do rankingu FIFA.

Bywało mniej poważnie

Leo Beenhakker wpadł do PZPN-u niemal z pianą na ustach. – Ale jak z trzecim składem Bośni? Po co? Przecież dopiero co rok temu kazaliście mi jechać do Emiratów grać jakiś śmieszny mecz i prosiłem: nigdy więcej! Załatwiajcie mi poważnych przeciwników, a nie rezerwy rezerw! – Holender nie podzielał zdania Engela i Janasa, zdecydowanie nie był zachwycony koniecznością lotu na Riwierę Turecką w 2007 roku. Ale PZPN się uwziął na te zgrupowania, trzeba było grać. Beenhakker i tak miał szczęście – wygrał 1:0, a w kadrze znalazło się kilka ciekawych nazwisk: Michał Pazdan, Jakub Wawrzyniak, Paweł Brożek, Radosław Majewski.

Ten ostatni akurat debiutował. – Zapamiętałbym, gdyby Leo olewczo podchodził do tamtego wyjazdu, ale to był jednak profesjonalista i nawet jeśli coś mu nie pasowało, nam nie pozwolił tego odczuć. Choć nie miał nic przeciwko, byśmy wyskoczyli na grupowe piwko po meczu, bo tak się złożyło, że akurat miałem wtedy urodziny – mówi “Maja”. On nie stawiał, bo – jak wyznaje – “wtedy jeszcze nie miał hajsu”.

Rok później z podobnego zgrupowania Majewski wrócił na wózku. – To był mój pierwszy kontakt z takim sprzętem. Pamiętam, że cieszyłem się z fajnego boiska, że będzie można sobie coś pokopać, a skończyło się kontuzją. Do samolotu musieli mnie wieźć, bo sam nie byłem w stanie dojść, skończyło się kilkoma tygodniami przerwy. Sporo czasu minęło, niektóre wspomnienia mi się zacierają, ale człowiek musiał zdawać sobie sprawę, że tych najważniejszych piłkarzy tam nie ma. Co nie zmienia faktu, że dla takich młodych chłopaków gra w kadrze była fajnym doświadczeniem.

Beenhakker tych meczów jednak naprawdę nie lubił, zresztą nie był jedynym, który traktował je mało poważnie. W 2011 roku Polska znów miała grać z Bośnią, a kadrę ligowców kompletował Franciszek Smuda. Powołani piłkarze byli dla niego na tyle anonimowi, że niektórych pierwszy raz zobaczył dopiero w samolocie. Arkadiuszowi Piechowi powiedział wprost: – Gdybym wiedział, że jesteś taki mały, nie zabrałbym cię.

Mila: – Z trenerem Smudą na tych zgrupowaniach w ogóle bywały zabawne historie. Mieliśmy wtedy przed Bośnią odprawę i pojawił się problem: kto ma być kapitanem w kadrze pełnej żółtodziobów. Trener wymyślił, że ten, który ma najwięcej meczów w reprezentacji. Sprawdzamy i wyszło, że ja. Smuda pomyślał chwilę, po czym dał opaskę Grześkowi Wojtkowiakowi.

Oczywiście do samolotu nie wsiadali sami piłkarze, bo wyjazd był atrakcyjny też dla działaczy, może nawet dla nich zwłaszcza.

Listkiewicz: – Mogło się wydawać, że takie wyjazdy były dla nas doskonałą okazją, by “iść w tango”, ale akurat wtedy naprawdę niewiele się działo. Przede wszystkim było nas mało, wypady na miasto były, ale kończyły się grzecznie. Cypr, Malta i Turcja kuszą nocnym życiem, ale ja nigdy nie byłem “alkoholowym” zawodnikiem, wódka wtedy nie lała się strumieniami. Choć faktycznie w pokojach bywało różnie, przywiezione flaszeczki to oni ze sobą mieli. Dbał o to Zdzisiu Kręcina. Prosiłem go, by trzymał kolegów w ryzach, żeby towarzystwo się nie rozlazło. Na zimowych zgrupowaniach zawsze udawało się przestrzegać tego savoir vivre’u, w przeciwieństwie do meczów o punkty. Po meczu z Austrią w Wiedniu za Pawła Janasa mieliśmy nocleg w Bratysławie. Wielu kolegów nie wytrzymało tempa, jeden z naszych działaczy w miasto ruszył w stroju Adama, owinięty jedynie w kołdrę. Był obciach, nie dotarł na mecz, autokar odjechał bez niego, a on nago szukał drogi do hotelu.

Przy czym dodaje: – To nie dotyczyło tylko Polaków. Podobne problemy mieliśmy z naszymi gośćmi, gdy przyjeżdżali na mecze do nas. Regularnie przeceniali swoje możliwości w starciu z polską wódką. Żeby to raz zbierać trzeba było ich do wyjścia, czy szukać pogubionych paszportów…

Wyjazd w cieniu tragedii

Nie zawsze jednak było wesoło. Dla Michała Listkiewicza jeden z takich zimowych wylotów jest związany z osobistym dramatem.

– W 2002 na Cyprze zastała mnie informacja o zamordowaniu mojej mamy. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że gdybym był na miejscu, wszystko potoczyłoby się wtedy inaczej. Przy okazji wyszły charaktery ludzi. Na przykład Włodzimierz Lubański, który był na tym zgrupowaniu z nami jako gość, zachował się cudownie. Pamiętam, że miał wracać do Polski kilka godzin później, ale oddał mi swój bilet lotniczy. Przy okazji wiele dowiedziałem się o innych ludziach. Dwóch-trzech z nich zachowało się haniebnie – mówi.

I wyjaśnia: – Nie chcę wskazywać nazwisk, ale w chwili, gdy byłem w kompletnej rozsypce, słyszałem od nich: trzeba było siedzieć na miejscu, matki pilnować. Zero empatii. Przemądrzali się, kłamali, że wiedzieli o sprawie już wcześniej, tylko dla mojego dobra nie chcieli mi mówić. Nie mogli wiedzieć, bo z całej sytuacji miałem niemal relację “na żywo” – byłem na telefonie z naszym kierowcą, którego poprosiłem, by podskoczył do mieszkania i to on odkrył, co się stało, przekazał mi z miejsca zdarzenia. Jechałem z ambasadorem Cypru na mecz i zamarłem. Dostałem wtedy lekcję życia.

Inne czasy

Dziś już wszystko wygląda inaczej – zimowych zgrupowań nie ma i nic nie zapowiada, że wrócą. Nie zdobędziemy już Pucharu Króla Tajlandii, nie pokonamy trzeciego składu Bośni. Zamiast tego musimy się zadowolić meczami Ligi Narodów. W terminach, w których wtedy graliśmy, dziś normalnie toczy się liga bądź kończy okres przygotowawczy.

Czy to dobrze, że komuś tamte zimowe eskapady przeszkadzały? No cóż… Zdecydowanie tak.

Komentarze