- Fernando Santos wydawał się dobrym wyborem, biorąc pod uwagę najpilniejszą potrzebę kadry – czyli potrzebę odbudowy autorytetu selekcjonera, również w oczach piłkarzy.
- Podobnie jak w przypadku kolejnych pomysłów na reformę szkolenia, okazało się, że nasze ruchy są zwyczajnie spóźnione.
- Nawet dziś potrafimy mniej więcej określić listę problemów, które należałoby pilnie rozwiązać w reprezentacji – natomiast wciąż do dobrego rozpoznania nie jesteśmy w stanie dołożyć jakiegokolwiek logicznego leczenia.
Wiecznie spóźnione reformy
Gdybyśmy mieli przenieść świat polskiej piłki do uniwersum medycznego, wyobrażam sobie to mniej więcej tak. Rok 2023. Hula już w pełni AI, dzięki skomplikowanym i drogim badaniom jesteśmy w stanie wyjątkowo celnie określać źródło naruszeń dobrostanu pacjenta, serie prześwietleń oraz innych badań diagnostycznych pozwalają nie tylko doskonale ukazać, gdzie leży problem, ale też błyskawicznie wprowadzić jego punktowe leczenie. Tymczasem na salę z pacjentem cierpiącym na ostre zapalenie płuc wchodzi wesolutki lekarz z fartuchem pozostałym po demobilu I wojny światowej i zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy medycznej zaleca: kokaina do każdego posiłku, za trzy dni wypisać ze szpitala.
To celowe przerysowanie, ale niestety widywałem to w polskiej piłce czy w reprezentacji Polski zdecydowanie zbyt często. Namierzamy problem, oczywiście bez specjalnego pośpiechu, bo czas nas nie goni. Identyfikujemy, weryfikujemy, potem staramy się ubrać tezę w słowa, niech to będzie: naszym młodzieżowym zespołom brakuje gry z rówieśnikami o takim samym poziomie, zbyt często dochodzi do meczów jednostronnych, które nie rozwijają ani tych lepszych, ani tym bardziej gorszych adeptów piłki nożnej. Przegryzamy się z tym problemem, spędzamy z nim kilka kolejnych nocy, powołujemy specjalne ciała doradcze, które mają się nad tą kwestią pochylić. Wreszcie ustalamy, że dobrze byłoby, żeby ci najlepsi grali ze sobą, może nawet w ramach jakichś centralnych rozgrywek. Ale zanim my zdążyliśmy sobie wypracować system logicznych sparingów w najmłodszych grupach wiekowych, zanim zdążyliśmy wpaść na to, gdzie tkwi problem, następnie rozpisać i zaimplementować jego rozwiązanie… Cóż, państwa pozostające w awangardzie szkolenia coraz mocniej odchodzą od prowadzenia regularnej akademii w najmłodszych grupach, a co dopiero liczenia im wyników czy dbania, by najlepsze zespoły grały z najlepszymi.
To nie jest sytuacja z czapy, to prawdziwa historia naszej piłki. Nasze tęgie głowy w federacji naprawdę zastanawiały się jak rozwiązać problem braku gry z zespołami równymi sobie w najmłodszych kategoriach i naprawdę akademie momentami podróżują po całej Polsce już od najmłodszych roczników w poszukiwaniu godnego rywala. Co więcej – i problem wydawał się realny, i rozwiązanie wyglądało logicznie. Natomiast w międzyczasie zmieniło się pokolenie, w międzyczasie zaktualizowana została wiedza dotycząca formowania psychiki dziecka, w międzyczasie niektóre wielkie uznane akademie w ogóle zrezygnowały z tworzenia najmłodszych grup, zalecając, by młody piłkarz pierwsze lata swoich treningów spędzał na lokalnym boisku, po prostu beztrosko bawiąc się piłką. I zostaliśmy z naszym systemem mocnej profesjonalizacji już od najmłodszych grup jak kultowy Himilsbach ze zdolnościami lingwistycznymi.
Pierdółka, ale dość dobrze obrazująca pewien schemat działania. Jesteśmy świadomi naszych braków, zwłaszcza na tle “zachodu”, staramy się je nadrabiać, ale zanim my do końca w ogóle zaplanujemy nasze inwestycje, część z nich traci na aktualności. Gdy Europa zachłysnęła się skautingiem młodzieżowym oraz rozbudowanymi systemami statystycznymi, my ocenialiśmy na nos. Gdy Europa zaczęła dostrzegać, że nie zawsze przeciągnięcie 13-latka o 200 kilometrów dalej jest dobrym pomysłem na jego optymalny rozwój – my właśnie odkrywamy piękne strony dobrze rozwiniętego i mocno doinwestowanego działu skautingu młodzieżowego, uzbrojonego w dużą bursę. Czasem idziemy tam, skąd inni już wracają. I oczywiście rzadko pytamy wracających: jak tam właściwie było? Jak było na tej górze, na szczycie, jakie tam są wyzwania, jak się z nimi mierzyć? Po co pytać, trzeba działać.
Gdy prymusi pod względem szkolenia motywowali, do jak najszerszego wychowywania przez piłkę uliczną, u nas część trenerów była zapatrzona w dobieranie odpowiednich obciążeń – czyli np. odradzanie piłkarzom “występów” na orliku. Nawet ostatnio, w Grudziądzu, jeden z trenerów chciał zawiesić piłkarza, którego spotkał na boisku “po godzinach pracy”. To w sumie żadna hańba, ot, spostrzeżenie – wiele naszych sposobów na rozwiązywanie problemów to metody, których stosowanie w topowych akademiach byłoby już zapewne archaizmem.
Realny problem, kiepskie rozwiązanie
Ha, jest słowo archaizm, więc nieubłaganie zbliża się moment, gdy na scenie musi się zjawić Fernando Santos. Nasz (wciąż?) selekcjoner stanowił moim zdaniem naprawdę dobrą odpowiedź na naprawdę realny problem. Dziś, wczoraj, w ostatnich tygodniach, można to było mówić z pewnym przekąsem i ironią: Cezaremu Kuleszy zależało na nazwisku na tyle dużym, żeby uzyskać przywilej posiadania wszystkiego głęboko w nosie. Prezes chciał, żeby wszyscy się odczepili, więc jego jedynym kryterium była reputacja, doniosłość, wrażenie, jakie nominacja zrobi na całej reszcie świata, zwłaszcza tej reszcie skupionej w piłkarskiej banieczce w Polsce. To pewnie jest częściowo prawda, natomiast moim zdaniem – należy wrócić do głównego problemu kadry u schyłkowego Michniewicza. A poza wszystkimi problemami czysto piłkarskimi, apogeum sięgnęło też podważanie autorytetu selekcjonera. Z dzisiejszej perspektywy łatwo to wyśmiać, ale… nie do końca.
Czyż największym zarzutem obecnie – zarzutem formułowanym nawet przez kapitana – nie jest czasem brak osobowości w kadrze, brak wyraźnych liderów, brak ludzi, którzy wzięliby na siebie odpowiedzialność, którzy dysponowaliby odwagą, konieczną do inspirowania działań całej drużyny? No jest, wszyscy załamujemy ręce, czemu trafiła nam się grupa piłkarzy tak jednolitych pod względem braku odwagi, pewności siebie, gotowości do chwytania za ster w sztormie. Ale… czy my ich tego nie nauczyliśmy? Spójrzmy, jak wyglądała tak naprawdę ich odpowiedzialność w ostatnich latach. Za Jerzego Brzęczka odpowiedzialność była do granic rozmyta – nawet najsłabszy zawodnik, który do kadry trafił przypadkiem, a umiejętnościami bardziej pasował do amatorskiego grania, niż poziomu reprezentacyjnego mógł się skrzywić i ponarzekać najbliższemu dziennikarzowi: ech, bo ten Brzęczek to jest taki ananas, no nie uwierzycie, kochani. I wina lądowała w ogródku selekcjonera, czasem zresztą dość zasłużenie. Natomiast co do zasady – piłkarze nie byli za nic odpowiedzialni, bo przecież z tym trenerem się nie da. Za Sousy? Trochę podobnie, z tą różnicą, że piłkarze wraz z Sousą po prostu zaczęli czarować, że zamiast wyników istotniejszy jest styl. Znów, odpowiedzialność zdjęta, bo przecież mimo odpadnięcia już w fazie grupowej po porażkach ze Słowacją i Szwecją, gra wyglądała nieźle. Czyste papcie, odpowiedzialności brak. Za Michniewicza schemat się powtórzył – co dobrego, to piłkarze. Co złego, to trener. Wszystko by się na pewno udało naszym kochanym Orzełkom, gdyby nie rzucał im kłód pod nogi ten cwaniaczek w okularach. Branie na siebie – najpierw odpowiedzialności, a potem ewentualnie winy za niepowodzenia? O nie, to nie dla pana reprezentanta, on się do tego zwyczajnie nie może poczuwać.
Myślę że nie byłem w tej kwestii osamotniony, albo napiszę nawet więcej: nie byliśmy w tej kwestii osamotnieni razem z prezesem Cezarym Kuleszą. I ja, i prawdopodobnie pan prezes, i pewnie jeszcze wielu innych fanów reprezentacji Polski chciało trenera przede wszystkim odpornego na ewentualną spychologię piłkarzy. Uważałem w momencie zatrudnienia Fernando Santosa i chyba nawet uważam tak nadal, że to był jeden z najgłębszych problemów mentalnych całej drużyny. Przekonanie, że zawsze winowajca jest gdzie indziej, gdzieś na górze, czasem ewentualnie zupełnie na zewnątrz. Santosa nie dało się wmanewrować w odpowiedzialność za ewentualne wtopy – bo to nie ten charakter CV, nie ten rozmiar kapelusza. Wydawało mi się, że to jest odpowiedni trener, by rozniecić w drużynie właśnie ten kluczowy ogień: ogień odpowiedzialności. Świadomość, że nie da się ukryć przed krytyką za trenerem, związkiem, za tym czy innym nielubianym kolegą. Że po raz pierwszy od Nawałki, trener nie jest pierwszy do odstrzału, nie jest pierwszy do rozjechania medialnym walcem. Niestety, znów się spóźniliśmy.
Spóźniliśmy się z dwóch powodów. Pierwszy – bo ci piłkarze potrzebują już nie tylko gościa, który nimi potrząśnie, potrzebują gościa, który ich zwyczajnie wymieni. Na kogokolwiek, na słabszego piłkarsko, na młodszego, na nieznanego – byle uzbrojonego w jeden potężny atut: brak uwikłania w obecny stan reprezentacji Polski. Ale drugi powód naszego spóźnienia jest prozaiczny. Fernando Santos zwyczajnie się zestarzał. Znów mieliśmy świetny pomysł, świetny plan, ale wdrożyliśmy go akurat w chwili, gdy sympatyczny trener z Portugalii postanowił rozpocząć odcinanie kuponów od swojej minionej sławy. Taki popis lenistwa, lekceważącego podejścia do obowiązków, do pracodawcy i do swoich podopiecznych wreszcie, to coś, czego nikt nie mógł się spodziewać. Zresztą: to też kolejna z bezkresnej listy nauczek dla miłośników futbolu. Czasem liczby, InStaty, WyScouty, wywiady środowiskowe i setka innych czynników nie wystarczą. Bo trzeba jeszcze oszacować, czy 68-latkowi jeszcze będzie się chciało, czy już raczej nie… Ktoś, kto miał wreszcie zmusić piłkarzy do wzięcia odpowiedzialności zaliczył tak fatalną kadencję, że w gruncie rzeczy kadrowiczom znowu udało się uciec przed ostrzem krytyki. Oczywiście, nikt nie bierze ich pod ochronę, oberwali w mediach, oberwali od ekspertów. Ale znów zastanawiamy się – a może gdyby mieli trenera, który interesuje się losem swojego zespołu, byłoby inaczej?
Natomiast – ustaliliśmy już, że jesteśmy często spóźnieni, że mamy dobre recepty, ale takie do zastosowania dobre kilka, czasem kilkanaście lat temu. Ustaliliśmy, że problemem jest brak odpowiedzialności i że niezłym pomysłem wydawał się trener, na którego trudno zgonić porażki. Co teraz?
Co teraz, gdy okazało się, że jednak Fernando Santos, przy całej bylejakości kadry, może zostać uznanym za jednego z głównych winowajców? Zwalniamy go i zatrudniamy kolejnego trenera. Czyli innymi słowy – po raz czwarty potwierdzamy zawodnikom, że są absolutnie nietykalni, a kolejni trenerzy to tylko skromne kwiatki u kożucha samych reprezentantów. Zostawiamy go? Jak? Jak zostawić gościa, który najpierw nie wie, kim jest Wszołek, potem nie wie, na jakiej gra pozycji, a ostatecznie ratuje nim wynik już w pierwszej przerwie na zgrupowaniu?
– Sprawa jest poważna. Sprawa jest trudna dzisiaj do rozwiązania. Sprawa wymaga pewnej analizy i naprawdę cięcia oraz zdecydowanych rozwiązań – powiedział Mateusz Borek w Kanale Sportowym. Pozostaje mi się tylko pod tym podpisać, bo zwyczajnie nie potrafię wskazać jakichkolwiek recept. Fernando Santos nie powinien dłużej “pracować” dla PZPN-u, ale jego zwolnienie to kolejny dowód słabości, kolejny dowód, że piłkarze mogą pozostać bezkarni. Połączyć zmianę selekcjonera z rewolucją kadrową? Okej, ale czy mamy w ogóle tylu młodych? I co w przypadku serii spektakularnych porażek? Wracamy do zgranych kart, czy dalej próbujemy? Walczymy jeszcze w ogóle o Euro, zwłaszcza w drodze barażowej, czy jednak zakładamy, że ta kampania jest już stracona i czas myśleć o przyszłości? Innymi słowy: czy kolejny trener znów nie zacznie bez Krychowiaka czy Grosickiego, by następnie ratować się nimi już w przerwie ewentualnego meczu z Estonią?
Na żadne z pytań nie mam gotowej odpowiedzi. A nawet gdybym miał – pewnie po czasie okazała by się spóźniona. Bo nasz futbol ogółem ma w sobie sporo z Krychowiaka. Głównie spóźnione interwencje oraz niezliczone głupie żółte kartki.
Komentarze