Olkiewicz w środę #132. Gdzie są dzieciaki z dużych akademii?

Wśród 27 nazwisk, które znalazły się na liście powołań Michała Probierza znajdziemy 14 zawodników urodzonych w 1999 roku i później. To w teorii dzieciaki, które wychowały się już w innych piłkarskich czasach - gdy czyściło się korupcyjne bagno, a futbol zaczynał profesjonalizować, dopiero szykowali się do pierwszych lekcji w szkole podstawowej. Różni ich wiele, łączy jedno - praktycznie nikt nie występował w dużej akademii piłkarskiej przed ukończeniem dwunastego roku życia.

Młodzi zawodnicy podczas Pucharu Tymbarku
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Młodzi zawodnicy podczas Pucharu Tymbarku
  • Nie ma żadnych wątpliwości, że ogółem szkolenie piłkarskie w Polsce mocno się rozwinęło w stosunku do lat ubiegłych – akademie coraz rzadziej mierzą się z wyzwaniami infrastrukturalnymi czy budżetowymi, dostęp do wiedzy jest coraz łatwiejszy, a kompetencje trenerów czy pracowników akademii rozwija się nie tylko w Polsce, ale i na zagranicznych stażach w topowych akademiach.
  • Do najważniejszej krajowej drużyny przebijają się już jednak roczniki 2003 i 2004, w młodzieżówkach grają jeszcze młodsi, a wciąż wśród młodych talentów dominują ci, których wielkie akademie ściągają do siebie dopiero jako nastolatków – młodych, ale jednak nastolatków.
  • Wśród tysięcy problemów związanych ze szkoleniem w Polsce, ten nie jest ani największy, ani najbardziej pilny do rozwiązania – warto jednak w końcu zauważyć, jak rzadko polskim klubom udaje się przeprowadzić młodego człowieka przez wszystkie szczeble w akademii, a następnie zastanowić się, z czego to wynika.

Wiek obniżony, ale wciąż dość wysoki

Mateusz Kowalczyk, urodzony pod Warszawą, wychowany pod Warszawą, rozpoczynający karierę piłkarską w Ząbkach, w klubie, który nie może się równać nie tylko z Legią czy Polonią, ale i niektórymi prywatnymi podmiotami szkolącymi młodych futbolistów w regionie. A jednak, Kowalczyk spędził w Ząbkach ponad 10 lat, skąd wyciągnął go dopiero Łódzki Klub Sportowy. Kamil Piątkowski z Krosna wyjechał jako szesnastolatek. Bartosz Slisz mógł już się powoli zapisywać na kurs prawa jazdy, gdy z Rybnika zabrało go Zagłębie Lubin. Jakub Kiwior jeszcze jako 12-latek grał w Gromie Tychy, kolejne cztery lata spędził w GKS-ie. Jakuba Modera z Warty wyciągnięto jako 15-latka, Marcin Bułka pierwsze lekcje z przyrki już po zakończeniu edukacji wczesnoszkolnej pobierał jako zawodnik MDK Król Maciuś Club Płock i to nie jest żaden mój żart, ani hiperbola. To pewnie takie bardziej jaskrawe przykłady zawodników młodego pokolenia, ale szukając dalej i głębiej – wciąż z całej czternastki zawodników poniżej 25. roku życia tylko jeden Kacper Urbański trafił do dużej piłkarskiej akademii przed 10. urodzinami.

Urbański i pozostający gdzieś w orbicie zainteresowań Michała Probierza Jakub Kałuziński to zresztą dwaj przedstawiciele Lechii Gdańsk i jej systemu szkolenia – o tyle efektywnego, że może się pochwalić zdecydowaną nadreprezentacją w grupie “wyszkoleni od przedszkola” – a gdy dodamy do tego duetu jeszcze podobny przypadek starszego Przemysława Frankowskiego, mamy właściwie unikat na skalę kraju. To zresztą widać nawet po tak trywialnej sprawie jak miejsce urodzenia – tych trzech gdańszczan reprezentujących kolejne młodzieżowe drużyny Lechii wyróżnia się na tle wychowanków Lecha Poznań (urodzeni w Katowicach, Słupcy, Sulechowie czy Szczecinku) czy Legii Warszawa (przyszli na świat m.in. w Białej Podlaskiej czy Gorzowie Wielkopolskim). Nawet gdy na liście powołanych znajdziemy talenty zidentyfikowane bardzo wcześnie przez topowe akademie – nadal będą to w najlepszym razie dwunastolatkowie, czasem przytrafi się jakiś rodzynek wyciągnięty chwilę wcześniej.

To z jednej strony nieźle świadczy o rozwoju akademii największych klubów pod kątem skautingu młodzieżowego oraz sposobu prowadzenia kariery zawodników w kluczowym momencie, gdy ze złotych chłopców robią się srebrni młodzieńcy (w dalszej kolejności brązowi seniorzy, ale ten temat na razie zostawmy). Polskie kluby nie mają już większych problemów, by namierzyć dzieciaka zdradzającego duży talent pod koniec szkoły podstawowej, nie wspominając już o liceum. Turnieje młodzieżowe są obstawione, hitowe mecze w danym roczniku mają liczną publiczność złożoną nie tylko z rodziców grających zawodników, ale też skautów, menedżerów, dyrektorów akademii. Co więcej – całkiem solidnie zaczyna wychodzić nawet ten drugi krok. Młody piłkarz trafia do Lecha Poznań i z roku na rok się rozwija, nabiera umiejętności, zyskuje pewność siebie, z czasem miejsce w seniorskiej piłce. Można oczywiście narzekać, że tych talentów wciąż jest za mało, że kluby praktycznie nie dostarczają klasy średniej, która byłaby w stanie wygryźć z rodzimych lig zastępy cudzoziemskich wyrobników. Natomiast trzeba pamiętać – żyjemy w czasach rekordowych transferów Kozłowskiego, Modera, Szymańskiego, Kownackiego, Skórasia. Progres jest zauważalny, progres jest wyczuwalny nawet jeśli chodzi o budowanie pewnej marki na zagranicznych rynkach. Jasne, Lech nie jest jeszcze Dinamem Zagrzeb a Legia Warszawa Crveną Zvezdą Belgrad. Natomiast obiekty Lecha we Wronkach, Popowie i Poznaniu oraz Legia Training Center w Książenicach już zbliżają się do tych, którzy byli nam podawani jako wzorzec.

Jest jednak druga strona. Każdy z największych klubów w Polsce afiszuje się ze szkoleniem od najmłodszych lat, od przedszkola. Setki, może i tysiące dzieciaków w Poznaniu, Warszawie, ale i Krakowie czy Wrocławiu idzie do swojej lokalnej dużej akademii jeszcze zanim pójdzie do podstawówki. Rzesze 6-latków i 7-latków rokrocznie rozpoczynają swoją sportową edukację w najdoskonalszych polskich akademiach, z najlepszymi polskimi trenerami, według najlepszych polskich wzorców na najlepszych polskich murawach.

Więc gdzie są wychowankowie Lecha z Poznania, Legii z Warszawy, Śląska z Wrocławia? Tacy, którzy nie zostali wyciągnięci z mniejszego miasteczka czy nawet wiejskiego klubu jako 12-latkowie z 5-letnim doświadczeniem na piłkarskich boiskach?

Tylko u nas

Poczucie straconego czasu

Marek Wawrzynowski z Wirtualnej Polski, który również dość dogłębnie badał ten temat wyliczył, że średnio reprezentant Polski trafia do dużej akademii między 14. a 15. rokiem życia, a w dyskusji pod jego tweetem równie ciekawą rzecz zauważył prezes Kabla Kraków, Maciej Zięba. Według jego wyliczeń, wśród czterech krakowskich klubów w kategorii A1, na 124 zawodników tylko 11 (!) było wychowankami, a blisko 40% trafiło do klubów spoza Krakowa. Zresztą, z którejkolwiek strony te dane ugryźć – wnioski będą podobne. Z każdym sezonem, z każdą kategorią wiekową, ubywa tych, którzy w klubie znaleźli się już w klasach 1-3, którzy w teorii najwcześniej zaczęli odbierać w teorii najlepsze możliwe piłkarskie wykształcenie. Ktoś powie, że to naturalny proces, że talenty rodzą się wszędzie, że dlatego z czasem całkiem przyzwoity materiał, niech będzie – miedź, zostaje zastąpiona importowanym srebrem, a może i złotem. Ale te liczby, właściwie absurdalne, nakazują jednak nieco głębszy namysł. Skoro takie miasto jak Warszawa, taki klub jak Legia, gdzie występują najlepsi 7-latkowie z tej gigantycznej aglomeracji, potem najlepsi 8-latkowie i 9-latkowie, przeprowadziła w ostatnich latach do kadry narodowej jednego Patryka Pedę – coś musi być nie tak. Bo o ile zrozumiały jest wniosek, że talenty rodzą się również poza Warszawą czy Poznaniem, to trzeba zapytać – a naprawdę nie rodzą się w Poznaniu czy w Warszawie?

Problem moim zdaniem istnieje – można go spokojnie zacząć nazywać, albo chociaż opisywać. Największe polskie akademie dysponują potężną bazą dzieci, które są do ich wyłącznej dyspozycji pomiędzy 6. a 12. rokiem życia. Innymi słowy – największe polskie akademie mają pięć, może sześć lat, by z udziałem wszystkich swoich narzędzi, by korzystając z całej swojej potęgi infrastrukturalnej, organizacyjnej oraz szkoleniowej, wyszkolić poznaniaka lepszego od jego rówieśnika z Gorzowa czy Kleczewa. Nie czepiam się tu naturalnie Lecha, bo przecież temat dotyczy też łódzkich, krakowskich, wrocławskich czy szczecińskich klubów, a tak naprawdę każdej większej akademii, może poza wspomnianą Lechią. Żebyśmy dobrze zrozumieli, o czym mowa – to okres, w którym dzieciaki rozwijają się najbardziej dynamicznie, w którym trenerzy są w stanie wykształcić najwięcej nawyków ruchowych, sprawić, że młody będzie poprawnie biegał, dobrze się wspinał, trzymał równowagę i zwinnie pokonywał przeszkody. Piłkarskie kwestie mogą nawet być nieco z tyłu, choć wszyscy specjaliści od szkolenia jak mantrę powtarzają, że to wtedy młody piłkarz łapie bakcyla na całe życie. Mamy tego małego gagatka i… tracimy z nim czas.

Jak to inaczej nazwać, jeśli istnieje tak drastyczna powtarzalność w marnotrawieniu ich potencjału? Tak, trudno to nazwać inaczej – jeśli przez kilka, może nawet kilkanaście lat, niemal wszyscy 7-latkowie powierzający swoje piłkarskie wyszkolenie dużym akademiom kończą poza światem wielkiej piłki, to trzeba przestać traktować to w kategorii przypadku.

POLECAMY TAKŻE

Od kiedy i jak?

Tu właściwie kończą się dostępne namacalne dowody i dane – nie mam wyrzutów sumienia, tym razem to nie jest moje lenistwo przy zbieraniu i liczeniu wieku poszczególnych zawodników, ale po prostu obiektywne przeszkody w ustaleniu przyczyn. Możemy jedynie spekulować na bazie dowodów anegdotycznych, na bazie własnych przeczuć i odczuć, na bazie porównywania sytuacji w piłce nożnej z licznymi sytuacjami życiowymi.

Może chodzi o wypalenie? To pierwszy i pewnie najpoważniejszy trop. Podczas gdy wielu przyszłych reprezentantów Polski jeszcze w trzeciej czy czwartej klasie biegało za piłką bez ładu i składu gdzieś na wiejskim boisku za stodołą, ich miejscy rówieśnicy jeździli klimatyzowanym autokarem na bardzo poważny mecz w bardzo poważnym turnieju rozgrywanym 150 kilometrów dalej. Gdy tamci martwili się, czy będzie z kim pokopać po szkole, ci w akademiach po cichu do codziennej modlitwy dodawali: “i żeby mnie trener powołał na ten mecz”. Dzieciaki w akademiach niemal od wejścia trafiają na presję – bo wiedzą, że na ich miejsce czyha kilkunastu rówieśników. Co pół roku trzeba walczyć, żeby nie wypaść przez sito selekcyjne, co tydzień trzeba walczyć, by być powołanym na prestiżowy turniej, by wygrać bardzo ważny mecz z lokalnym rywalem i tak dalej. Dzieciaki idą do czwartej klasy i mają już powoli dość tej wiecznej napinki – podczas gdy ich rówieśnicy dopiero się rozkręcają, dopiero dokładają do “zabawy w piłkę” aspekt “nauki piłki”.

Tu zresztą kolejny aspekt, chyba trochę niedoceniany – czas. Gdy Łęgowski jako 12-latek śmigał cały czas na treningi i mecze w rodzinnej Brodnicy, którą trudno porównać do Chicago, niektóre talenty z Warszawy musiały się przebijać na treningi godzinami. Odhaczmy tutaj obowiązkowy dla każdego tekstu o szkoleniu młodzieży element – cytat z Johana Cruyffa. “Trenowałem 3-4 godziny w tygodniu w klubie i 3-4 godziny dziennie na ulicy, jak myślisz, gdzie nauczyłem się grać?”. Tak, banał. Tak, truizm. Ale naprawdę odczuwalny jest z perspektywy rodzica i… dziecka właśnie. Czy stoisz łącznie półtorej godziny w korkach, by godzinę potrenować? Czy jednak rzucasz piłkę przez balkon i odbierasz umorusane dziecko cztery godziny później? Jedziesz na wypasiony sparing pomiędzy 8-latkami z Poznania i Krakowa? Czy jednak cały dzień łupiesz ze starszymi dzieciakami na szkolnym boisku? Te godziny w poszczególnych dniach tygodnia, te stracone w podróżach nie robią różnicy na poziomie tygodnia czy miesiąca. Ale przecież mówimy o całym okresie od naboru siedmioletniego bajtla do dwunastoletniego młodzieńca. Lepiej rywalizować godzinę z najlepszymi, czy trzy godziny z każdym, kto się nawinie? Nie znam odpowiedzi, ale po paru latach oglądania tego z bliska – zaczynam się jej domyślać.

Dalej są pewnie bardziej techniczne aspekty. Szkolenie piłkarzy pod zespół – już od najmłodszych lat. Gra podankami, szybki powrót do obrony, dyscyplina, niewiele szaleństwa. Wszystko niby bez presji, nie ma wyników, nie ma tabel, ale mimo że masz dopiero 9 lat, przecież dobrze wiesz, że po trzeciej stracie piłki wejdzie Wojtuś. A po szóstej na następny turniej pojedzie Ignaś. W tym czasie poza akademią do grania wchodzi jeden z rodziców, żeby było trochę więcej śmiechu, trening się kończy, a orlik furczy od meczu rodzice na dzieciaków właściwie do zachodu słońca. W akademii? Masz godzinę i 15 minut, to znaczy, że masz godzinę i 15 minut, potem w auto i do domu – boiska są przecież rozpisane właściwie co do minuty.

Ktoś z akademii mógłby zripostować – pierdoły. Dzieciakom w miastach po prostu szybko się nudzi, mają więcej rozrywek, rodzice cisną na dodatkowe lekcje matematyki i angielskiego, a młody dostaje na komunię konsolę i jest po dzieciaku. Tu jednak pojawia się pytanie – a co wy, trenerzy, zrobiliście, żeby młody od konsoli wolał boisko? Przecież waszym zadaniem jest nie tylko szkolić piłkarza, waszym zadaniem jest zaszczepiać w piłkarzu nawyki, które zostaną z nim na całe życie. Tak, pilnujecie, żeby zamiast coli mieli w bidonach wodę, ale czy pilnujecie, by po powrocie z akademii wyszli jeszcze pod trzepak poćwiczyć odmyk i wymyk? Trenerzy w akademii to przecież dla dzieciaków największe autorytety – jak powiesz młodemu, że ma skakać na skakance, to postrąca wszystkie szklanki, ale to zrobi. Ile razy trenerzy najmłodszych roczników poruszają takie tematy, w jaki sposób, czy potrafią to zrobić skutecznie? Te statystki Marka Wawrzynowskiego czy historia reprezentantów Polski pokazują, że niespecjalnie.

Jestem świadomy, że to żaden problem w kontekście wielu innych kłopotów polskiej piłki i polskiego szkolenia. Ale patrząc na listę powołanych, gdzie znów brakuje dzieciaków rozpoczynających swoją przygodę z piłką od dużej akademii na początku szkoły podstawowej po prostu żałuję straconego czasu, żałuję straconego potencjału, żałuję tych gagatków, którzy wygrywali wszystkie Champions Ultra Super Turbo Cupy, a potem zniknęli. Nie wiem, co się dla nich wszystkich da zrobić. Natomiast trochę za nimi tęsknię. Na Euro 2024 pojechało dwóch warszawiaków, 33-letni Wojciech Szczęsny i jeszcze starszy Robert Lewandowski. Z Krakowa załapał się Adam Buksa, z Poznania Bereszyński i Salamon, z Łodzi i Wrocławia nie było nikogo. Pięć największych polskich miast, łącznie prawie 5 milionów mieszkańców i jeden reprezentant przed trzydziestką.

Gdzie są te dzieci?

Komentarze

Na temat “Olkiewicz w środę #132. Gdzie są dzieciaki z dużych akademii?

Mieszkam w Zagrzebiu. Klubików jest tutaj dużo, moźna zapisać dziecko od najmłodzsych lat, ale czesto mowi sie wprost – najlepiej od 8. roku zycia, przed tem polecam sie wszystko inne – gimnastyka, judo, pływanie, cokolwiek, ale na piłke przyjdzie czas, sa sporty bardziej rozwojowe.