Niezaprzeczalne uroki wychodzenia z bagna (4)

Potężnie wyczerpujący dzień w pracy, pełen nieprzyjemnych obowiązków, dźwigania wielkich ciężarów, a całość w dodatku w akompaniamencie krzyków i kłótni wszystkich wokół, od kierownictwa po współpracowników. Mecz z Holandią nie był może jeszcze położeniem się na leżaku w wielkim ogrodzie, gdzie można zrelaksować się po takim dniu, ale miał w sobie sporo cech przyjemnej podróży w stronę domu - nawet jeśli to wciąż zatłoczony autobus.

Michał Probierz Ikona Stylu
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Michał Probierz Ikona Stylu
  • Reprezentacja Polski zgodnie z planem przegrała mecz z Holandią, ale zagrała zaskakująco dobre spotkanie – stworzyła sobie kilka okazji, długo utrzymywała remis i potrafiła niejednokrotnie zagrozić bramce Holendrów.
  • Oczywisty kontekst tego meczu to przyzwoita gra po wielu miesiącach totalnej apatii, ale równie ważne jest zestawienie starcia Probierza z mocnym rywalem na tle podobnych meczów jego poprzedników.
  • Jeśli utrzymamy kurs, mamy szansę stać się tą drużyną, która zawsze była “synem przyjaciółki twojej matki”, a potwierdzenie tej tezy mamy już w sferze symbolicznej – Michał Probierz stał się Herve Renardem pierwszych dni turnieju.

Dobre i cokolwiek, a więc jest dobrze

Tak, przegraliśmy mecz z reprezentacją Holandii. Tak, Oranje o wiele lepiej operowali piłką, nasza defensywa gubiła się przy każdym bardziej dynamicznym ataku rywala, znów parę razy ratował nas koci refleks Wojciecha Szczęsnego, parę razy niefrasobliwość samych Holendrów. Ich zwycięstwo jest zasłużone, a słowa Ronalda Koemana o tym, że po godzinie gry pomarańczowi powinni prowadzić 4:1 – w miarę prawdziwe. Los za to dość mocno ukarał Jana de Zeeuwa, który skompromitował się jako ekspert – jego słowa o tym, że Holendrzy mogliby nie wystawiać bramkarza zestarzały się bardzo źle, gdy w końcówce świetne interwencje Verbruggena uratowały Holendrom punkty.

Przewaga Holendrów była bowiem widoczna, ale po pierwsze – nie była miażdżąca. Po drugie zaś – w żaden sposób nie wpisywała się w scenariusz, który przewidywali niemal wszyscy – od bukmacherów czy ekspertów, po kibiców i Holandii, i Polski. Nie da się od tego uciec, choć próbowaliśmy zapomnieć wiele razy – punktem odniesienia przy meczach takich jak przeciw Holendrom muszą być podobne starcia z przeszłości. W tym pamiętne starcie z czasów kadencji Jerzego Brzęczka, gdy jedynym śladem naszej obecności na połowie Oranje był strzał Krzysztofa Piątka z 45. metrów. Wczoraj, gdy podobnie ukąsić próbował Salamon, wróciły flashbacki, ale tylko na chwilę – bo kolejne okazje Polaków rozwiały wątpliwości co do zmiany w mentalności naszych piłkarzy.

Już gol Buksy strzelony po stałym fragmencie – gdy nasz napastnik przeskoczył takich kozaków światowego futbolu jak van Dijk – był wykonaniem planu minimum. Chcieliśmy od meczu otwarcia tylko jednego – by kadra przywróciła kibicom uśmiech, choćby na sekundę. Tu dostaliśmy prowadzenie, ba, dostaliśmy jeszcze kolejne sytuacje, dostaliśmy emocje do końcowych sekund, a nawet uczucie odrobiny niedosytu – bo ten strzał Świderskiego mógł skończyć się golem. Wreszcie zagraliśmy tak, jak po prostu wypada grać na turniejach. Bez chowania się po krzakach, ale i bez trybu kamikaze. Uważnie, z poświęceniem, ale i z polotem, gdy była ku temu okazja – tu cieszy, że wreszcie chyba posiadamy w miarę młodych piłkarzy zdolnych do zakręcenia rulety czy zatańczenia nie tylko poza boiskiem, ale i na murawie.

Przeczytaj tekst Przemysława Langiera po meczu reprezentacji Polski prosto z Hamburga.

Ulga to może złe słowo, ale faktycznie – wydaje się, że powolutku udajemy się w stronę ciepłego domu po okresie mroźnego wygnania kadry. Jasne, to nie jest tak, że nie miała momentów reprezentacja Sousy, Brzęczka, Michniewicza czy nawet Santosa. W poszczególnych pojedynczych meczach mogliśmy odczuwać podobną nadzieję, że to co złe, jest już daleko za nami. Ale każdy z poprzednich selekcjonerów nie gwarantował nie tylko regularności, ale nawet konsekwentnego progresu. Michał Probierz? Na razie to wciąż jedynie początek, ale kadra wygląda i zachowuje się coraz lepiej. Rozpoczynając na tym, że potrafimy wykręcić w xG zbliżony wynik do Holendrów, kończąc na tym, że Salamon wychodzi do wywiadu i wprost mówi o tym, co zrobił dobrze, a za co musi przeprosić.

Małe kroki, duża podróż

Część – ale to naprawdę niewielka część – przekonuje, że to znamienne dla Polaków, że znowu bardziej cieszy nas piękna porażka niż, na przykład, wymęczony remis. Natomiast jak zwykle decydują konteksty. Narzekanie na styl meczów przeciw Austrii za Brzęczka czy przeciw Meksykowi za Michniewicza wynikał z przekonania, że potencjał ofensywny tej kadry pozwala na więcej kreatywności, więcej swobody i luzu. Narzekanie na wyniki jest naturalne, ale za Sousy dochodził aspekt czarowania rzeczywistości – byliśmy tak spragnieni ofensywnej gry, że totalnie nie zauważaliśmy: porażki ze Słowacją czy Szwecją to zwyczajnie gra zdecydowanie poniżej naszych ówczesnych możliwości.

Wydaje się, że kibice – generalnie – są dość świadomi pozycji, w której jest Polska na piłkarskiej mapie świata. I po dotychczasowych spotkaniach kadencji Michała Probierza można wysnuć odważny wniosek: zbliżamy się do tego miejsca, w którym zwyczajnie chcemy być. Mecze ze zdecydowanie słabszymi rywalami? 5:1 z Estonią proszę bardzo, tak to powinno wyglądać, jest odbezpieczenie blokady, a potem już tylko klepiemy, ile wlezie. Mecze z rywalem o bardzo podobnym potencjale? Remisy z Czechami czy Walią, a przecież biorąc pod uwagę, że kadra się rozwija – są realne przesłanki, by sądzić, że z czasem zaczniemy takie spotkania wygrywać. Po części było to widać w mniej istotnych meczach towarzyskich przed Euro, dużym sprawdzianem będą zapewne nadchodzące boje w eliminacjach mundialowych. No i wreszcie ta najcięższa kategoria. Rywale pokroju Holandii.

Mecze z nimi powinny wyglądać tak, jak ten wczorajszy – z tej samej kategorii możemy wyjąć też remisy z Anglią czy Hiszpanią. Tak powinniśmy rozgrywać tego typu mecze, bo w każdym z nich rywal przeważał i zasługiwał na zwycięstwo, ale ostatecznie albo remisował, albo wygrywał w bólach.

Dlaczego to tak ważne? Oczywiście jest na to zdecydowanie za wcześnie, ale Michał Probierz ma wyjątkową szansę połączyć rzeczy, za które chwalony był Czesław Michniewicz, z tymi, za które aplauz zbierał Paulo Sousa. Ta sztuka jest wybitnie trudna, bo też najtrudniej jest zbudować drużynę elastyczną, gotową do totalnej zmiany nastawienia i sposobu gry w zależności od rywala. Ale czy podczas tych dziewięciu spotkań Probierza w charakterze selekcjonera nie zaczynamy dostrzegać właśnie takiej elastyczności? Grać odważnie z najlepszymi jak słoneczna drużynka Sousy. Ale baraże wygrywać jak Michniewicz. Brzmi jak plan, brzmi jak… Cóż, powrót do lat Adama Nawałki.

Syn przyjaciółki twojej mamy

Sam wczoraj się zastanawiałem – czy nie przesadzamy? Czy to nie jest tak, że zaświecił nam w oczy gol Buksy i teraz będziemy na siłę wychwalać każdą pierdołę związaną z reprezentacją Polski? Wiele razy już widzieliśmy u nas nieco przedwczesną pompkę, by wspomnieć choćby pamiętnego Sousę, w memach przedstawianego wręcz jako apostoł dobrego futbolu, który przybył do Polski, by odnowić oblicze piłki nożnej, tej piłki nożnej. Ale kurczę, wystarczy rzut oka na zagraniczne media czy portale, by zobaczyć, że i inni widzą w nas pewną przemianę.

Co turniej faza grupowa to prawdziwa esencja – to tutaj mieszają się gwiazdy klasy światowej z piłkarzami, którzy grają gdzieś po stodołach na końcu świata, licząc, że kiedyś uda im się wejść na większą scenę. To wtedy właśnie świat poznaje nowych bohaterów, to właśnie wtedy Gary Lineker wychwala Bartosza Kapustkę, a Russell Crowe staje się sezonowcem biało-czerwonych. To wtedy świat zachwyca się Laszlo Kleinheislerem, by potem zapomnieć o nim na cztery lata, to wtedy po każdym zakątku świata wędruje viralowy filmik z Herve Renardem, motywującym reprezentantów Arabii Saudyjskiej do dalszego wysiłku w meczu z Argentyną.

Ostatnie lata to były nasze tęskne spojrzenia w kierunku tych “heroes of the day”. Żaden z nich nie doszedł nigdy do finału, żaden nie przymierzał medali, ale jednak – na jakiś czas każdy z nich stawał się idolem, na krótką chwilę każdy z nich zgarniał tę wielką scenę dla siebie, wprawiając jednocześnie w euforię wszystkich kibiców. W 2016 roku mieliśmy zadatki na taką kapelę – i do dziś to najmilej wspominana rzecz w całej polskiej piłce XXI wieku. Dwa lata później patrzyliśmy już tylko bezradnie na to jak mężnie Iran oraz Maroko trzymają w szachu faworyzowanych Hiszpanów i Portugalczyków, w ostatniej kolejce remisując z potęgami po dramatycznych końcówkach obu spotkań. W pocovidowym turnieju Mistrzostw Europy marzyliśmy, by kiedyś doczekać się takiej bandy jak ta węgierska, która w grupie śmierci postraszyła praktycznie każdego z trzech wielkich faworytów.

No i Katar. Tak, wyszliśmy z grupy, tak, udało się ubłagać Argentyńczyków, żeby już więcej nie strzelali. Ale niech rzuci kamieniem, kto nie patrzył tęskno w stronę tych reprezentacji, które może i osiągnęły mniej – ale zostawiły po sobie o wiele przyjemniejsze wspomnienia. Nie chcę już tu grzebać w świeżych ranach, przypominać o tym, że mecz z Meksykiem został okrzyknięty najnudniejszym na całej imprezie, ale pamiętam wtedy tych romantyków i idealistów, którzy pokazywali palcem – a spójrzcie jak Samurajowie pięknie z Niemcami walczą, i wcale nie muszą nawet prosić o litosć.

Dziś? Dziś stylówa i klasa Michała Probierza lata po zagranicznych fanpage’ach, Polacy są chwaleni przez kibiców, którzy spodziewali się że bez Lewandowskiego będziemy totalnym outsiderem bez szans na choćby gola w całej fazie grupowej. Zaprezentowaliśmy się o niebo lepiej niż Szkoci przeciw Niemcom, niż Chorwaci przeciw Hiszpanom, a nawet – co jest już naprawdę dużym zaskoczeniem – niż Węgrzy w meczu ze Szwajcarami.

Tak, wystarczyło zrobić dosłownie cokolwiek, by pozytywnie zaskoczyć polskich kibiców. Ale kadra zaczyna po prostu wyglądać godnie – zarówno z bliska, jak i z oddali, z doskoku, na ekranie smartfonów londyńskich czy paryskich dziennikarzy. To dowód drogi, jaką przeszedł Michał Probierz na przestrzeni ostatnich 9 spotkań. Ale przede wszystkim gigantyczna obietnica, że to dopiero początek odzyskiwania twarzy, odzyskiwania utraconej reputacji i zaufania.

Wychodzenie z bagna ma swój urok, podnoszenie się, nawet niezgrabne, z totalnego dna potrafi zrobić wrażenie na postronnych. Ten etap przeżywaliśmy wczoraj – widzieliśmy jak kompletnie zapuszczony i przerysowany gruchot wyjeżdża powoli z garażu. Ktoś wstawił nowy silnik, ktoś sprawił, że zapłon znów działa. Teraz trudniejszy etap. Trzeba to auto umyć, ogarnąć, wprowadzić na trasę, a jak Bóg da – może i kogoś wyprzedzić.

Byle nie wrzucić wstecznego. W tym zatęchłym garażu spędziliśmy już zbyt wiele tygodni.

Komentarze