- We wtorkowy wieczór w Warszawie PZPN zorganizował wielką galę z okazji 105-lecia związku oraz 50-lecia medalu mistrzostw świata wywalczonego w RFN
- Gala była jak pokaz świecidełek – efektowna, pełna blichtru. Nie zabrakło ważnych ludzi i pytań, co było jej prawdziwym celem
- Jeśli pokazanie, jak potężny jest PZPN Cezarego Kuleszy – to się udało. Ale brakuje w tym wszystkim realnej debaty o stanie polskiej piłki
Pokaz siły
W pierwszym komunikacie, jaki przed kilkoma tygodniami dotarł do mediów, PZPN wspomniał o planowanej gali z okazji okrągłej, 105. rocznicy powstania związku. Słowo “okrągła” w tym przypadku stało się oczywiście powodem do żartów, więc w kolejnych przekazach raczej tego sformułowania już nie używano, na piedestale umieszczając inną rocznicę, która przypadkiem się nadarzyła – tym razem naprawdę okrągłą. Gala stała się okazją do podziękowania i upamiętnienia reprezentantów Polski, którzy równo 50 lat temu sięgnęli po medal na mistrzostwach świata w RFN. Pamiętanie o takich wydarzeniach jest oczywiście składową siły narodu, więc dobrze się stało, jednak pytanie, czy naprawdę o to tylko chodziło, nasuwa się samo.
- Zobacz także: Złota Piłka: zmiana na korzyść Lewandowskiego (VIDEO)
Uroczystość była jednym wielkim pokazem siły Cezarego Kuleszy. Nie do każdego prezesa pofatygowałby się sam prezydent Polski, który w czasie swojego długiego przemówienia wychwalał przeszłe i obecne sukcesy polskiej piłki. Narracyjnie dobrze się złożyło, bo powodem opóźnienia gali było wspólne oglądanie końcówki meczu Austria – Polska – tego, który zapewnił naszym piłkarkom pierwszy w historii awans na mistrzostwa Europy. Inna sprawa, że termin gali był wobec tego wybitnie niefortunny, bo mówienie, że władze PZPN w czasie największej chwili polskiej piłki kobiet w dziejach, znajdowały się na bankiecie, a nie na stadionie, nie będzie naciąganiem rzeczywistości.
Sukcesowi to jednak nie ujmuje. W podobnym tonie, co Andrzej Duda, przemawiał z przesłanego nagrania Gianni Infantino – stojący obok polskiej flagi i mówiący o fenomenalnym rozwoju futbolu nad Wisłą. Kurtuazja wylewała się także z ust obecnego osobiście na sali Aleksandra Ceferina. Wszystko wyglądało niezwykle okazale, ale przy inwestycji przynajmniej kilkuset tysięcy złotych – których potężna wielokrotność zalega na kontach PZPN – tak wyglądać musiało.
Jeśli ukrytą intencją prezesa było pokazanie potencjalnym wyborcom – a przecież nimi również była wypełniona aula – że PZPN ma się świetnie, to się udało. Ktoś może jednak zapytać, gdzie w tym wszystkim jest piłka. No chyba, że jedynym powodem gali było świętowanie, ale wrodzona podejrzliwość podpowiada inaczej.
Jak ryba w wodzie
Cezary Kulesza był w znakomitym nastroju, przemieszczał się po czerwonych dywanach, szukał i znajdował rozmówców, zatrzymywał się też przy dziennikarzach. Zdradził swoje przewidywania na losowanie eliminacji mistrzostw świata – jego zdaniem 13 grudnia Polsce zostanie przydzielona Dania i Macedonia Północna. Nie zdążył podać typów z dwóch najniższych koszyków, bo akurat zawołał go ktoś inny. Był jak ryba w wodzie. W swoim żywiole.
Był jak Cezary Kulesza w relacjach międzyludzkich. Trudno o wyższy wskaźnik.
Ale jeśli ktoś oczekiwał w tym momencie informacji o nie najlepszym stanie prezesa w godzinach nocnych – będzie rozczarowany. Zresztą to nie pierwszy raz, bo gdy w marcu reprezentacja Michała Probierza wywalczyła w Cardiff awans na Euro 2024, mieliśmy okazję rozmawiać z prezesem związku trzy i pół godziny po zakończeniu tamtego spotkania. I był w stanie absolutnie nienaruszonym. Przylgnięta, ale też solidnie wypracowana, łatka osoby, która nie uchyla się od obowiązku wypicia czegoś mocniejszego, być może zmusza Kuleszę do zachowania standardów, które nie będą komentowane negatywnie. Wszak o ile wybory rozgrywają się głosami elitarnego, 120-osobowego środowiska działaczy, to te osoby nie są zawieszone w próżni i dochodzące do nich sygnały ze świata zewnętrznego są słyszalne.
Ze świata wewnętrznego natomiast sygnał – nawet jeśli podprogowy – był bardzo jasny – związek Cezarego Kuleszy prezentuje się zacnie. Jest finansowym kolosem, któremu sportowych sukcesów gratulują najważniejsi ludzie ze świata piłki i polskiej polityki. Brakuje w tym wszystkim realnej debaty na temat rozwoju, skuteczności szkolenia, wpływu poszczególnych przepisów – jak tego z młodzieżowcem – na dobro klubów, a nie stanu poparcia w tzw. terenie. Gala jednak nie jest od tego. Gala jest, by kusić świecidełkami.
Cezary Kulesza nie zabawił do rana, właściwie trudno powiedzieć, kiedy dokładnie zniknął. Ale do momentu, w którym był obecny, na pewno nie dał ani jednej okazji, by zrobić mu zdjęcie, które mogłoby odbić mu się czkawką.
Zbigniew Boniek ewakuował się najwcześniej
Do samego końca obecny był Michał Probierz. Rozmawiając z nim dało się wyczuć stuprocentową pewność pozostania na stanowisku – co nie jest żadną niespodzianką. Jeszcze krócej od Kuleszy zabawił natomiast Zbigniew Boniek. Choć to eufemizm, bo Boniek prawdopodobnie zabawił krócej od kogokolwiek.
– Zaprosili mnie, to przyszedłem, ale nie wiem, po co obchodzi się 105-lecie założenia PZPN – mówił z charakterystycznym dla siebie przekąsem jeszcze przed rozpoczęciem części oficjalnej. Zaproszenie dla jednego z najlepszych polskich piłkarzy w historii oraz osoby, która spośród wszystkich prezesów pełniła swoją funkcję najdłużej w XXI wieku, było absolutną koniecznością, nawet jeśli tajemnicą Poliszynela jest to, że obecne władze związku do rządów Bońka są nastawione konfrontacyjnie. Zresztą trudno mówić o tajemnicy, jeśli wiele zapytań o wpadki obecnego PZPN-u niemal zawsze w pewnym momencie spotykają się z kontrą, że “za Bońka też coś podobnego się działo”. Tak też było z tą galą – dopytując o nieco memiczne określenie “okrągłej, 105. rocznicy”, można było usłyszeć proste: czemu ludzie mieliby z tego kpić, skoro Boniek podobne również organizował?
Boniek na galę przyszedł, ale dość szybko się z niej ewakuował. Od chwili wejścia mówił, że nie czuje się tego dnia najlepiej, rozmawiał zachrypniętym głosem, wspominał o łamaniu w kościach. Prawdopodobnie nie czuł się na siłach, co się zdarza i o czym w ogóle byśmy nie wspominali, gdyby nie jeden fakt pozwalający przynajmniej na chwilę zastanowić się, czy na pewno choroba była jedyną przyczyną opuszczenia sali jeszcze przed końcem części oficjalnej. Gdy na specjalnie przygotowanym materiale filmowym wspominano sukcesy polskiej piłki, medale zdobywane na mundialach, lektor ani nie wypowiedział nazwiska Bońka, ani nie pokazano żadnej z jego bramek, bez których w 1982 roku Polska nie miałaby szans sięgnąć po brąz.
Może był to przypadek, może zwykłe niedopatrzenie. A może nie?
Komentarze