Olkiewicz w środę #120. Dlaczego skompromitujemy się na Euro i wcale nic nie szkodzi

Ani o centymetr nie przesunęły się moje przewidywania dotyczące przygody Polaków na Mistrzostwach Europy - właściwie od momentu, gdy okazało się że zwycięzca baraży zagra z Francją, Holandią i Austrią byłem pewien, że w najlepszym wypadku czeka nas atrakcyjna wycieczka - w najlepszym, bo przecież i awans nie był pewny. Dziś jednak - mimo nadchodzącej klęski - coraz bardziej dostrzegalne są też promyki nadziei na przyszłość.

Michał Probierz selekcjoner Reprezentacji Polski
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Michał Probierz selekcjoner Reprezentacji Polski
  • Michał Probierz zalicza świetne wejście do reprezentacji, żaden selekcjoner przed nim nie zaliczył tak długiej serii meczów bez porażki, natomiast szanse Polski w każdym z trzech spotkań Euro wciąż wydają się iluzoryczne.
  • Niezależnie od tego jak spiszemy się na turnieju – już teraz widać jednak, że Michał Probierz wykonał tytaniczną pracę wokół reprezentacji i zwyczajnie zasłużył na zaufanie, a może nawet wsparcie.
  • Punktem odniesienia dla reprezentacji Polski w 2024 roku nie powinny być zespoły z porównywalnym potencjałem czy nasz zespół z 2016 roku chociażby – punktem odniesienia powinna być końcówka kadry Santosa.

Reprezentacja Polski i minimum przyzwoitości

Zmiany wokół reprezentacji Polski są oczywiste, natomiast nigdy dość przypominania, z jakiego poziomu startował do swojego lotu Michał Probierz. Selekcjoner został wybrany przez Cezarego Kuleszę przy akompaniamencie narzekań, zarzutów o kolesiostwo, przy rozpamiętywaniu najsłabszych meczów Cracovii, przy omawianiu pamiętnej 3-dniowej przygody z Bruk-Betem Termaliką. Bardziej uzasadnionym, może nawet: oczywistym wyborem wydawał się Marek Papszun, świeżo po dokonaniu z Rakowem czegoś, co do tej pory wydawało się realne głównie w ramach nowej kariery w Football Managerze. Probierz zresztą od zawsze potrafił wkurzać i irytować, więc nie dziwi atmosfera przy rozpoczęciu przez niego pracy z Polską.

Szczególnie, że sama kadra nie była w lepszej sytuacji. Tak, Fernando Santos okazał się leniwym miłośnikiem ideałów wyznawanych przez generację Z. Trudno tu nawet mówić o jakimś work-life balance, skoro nawet ludzie blisko kadry wytykali, że tego “work” właściwie nie było. Natomiast piłkarze rozczarowywali na tyle długo – i na boisku, i poza nim – że nie dało się już zrzucić całej winy na weterana z Portugalii. Na kadrowiczów od afery premiowej nie dało się patrzeć. Na ich grę również. W ostatniej fazie nie dało sie śledzić nawet wyników tej antypatycznej zgrajki – bo wtopy z rywalami pokroju Mołdawii zwyczajnie nie miały prawa się zdarzyć.

Tylko u nas

Czy Probierz i reprezentacja ruszali wspólnie z dna? Nie, to trochę za duże słowo, zwłaszcza, że podobne sądy mogłyby rozwścieczyć futbolowych bogów (“my wam zaraz pokażemy, co to dno!”). Ale jednak – sytuacja była najgorsza od… Właśnie. Fornalika? Od Smudy? Zeszliśmy z poziomu średniej europejskiej półki, regularnie jeżdżącej na turnieje, do poziomu zespołu drżącego o awans na imprezę, gdzie jedzie pół kontynentu. Byliśmy na granicy, którą nazywam “minimum przyzwoitości”. Kadra wielokrotnie zjeżdżała poniżej tego minimum. I wtedy przyszedł pan Michał.

Michał Probierz, czyli polska solidność

Probierz skorzystał na tym, że nie był Santosem. Ale najbardziej skorzystał na swojej autentyczności, swoim pomyśle i – co tu dużo kryć – na swojej pracowitości. Był kontrastem dla Santosa pod każdym względem – zapraszał debiutantów, wtykał nos w każdy kąt, w poszukiwaniu nowych koncepcji dla kadry. Nie ograniczył się do selekcji typu “transfermarkt.de, uszereguj od najdroższego, filtr: Polacy”, a momentami tak postrzegaliśmy pracę Santosa. Szukał rozwiązań taktycznych, które zamaskują nasze wady, a wyeksponują zalety. Obdarował zaufaniem szereg piłkarzy nieoczywistych – a oni już dziś zaczynają się spłacać swoimi występami.

Oczywiście, Probierz nie jest cudotwórcą, przecież sam też już z Mołdawią pogubił punkty. Ale jednak – praca, którą wykonał, daje jasne efekty na boisku. Wahadła wreszcie funkcjonują tak, jak wyobrażali sobie eksperci, kreślący to rozwiązanie na taktycznej planszy. Drużyna zaczyna przypominać zespół, a nie tylko zbitek przypadkowych ludzi w jednakowych koszulkach. Brzmi jak z “Futbol futbolu”, ale do takiej sytuacji doprowadził nas Santos i cała atmosfera wokół kadry – każdy, nawet laik, widział, jak męczą się na boisku poszczególni zawodnicy, jak ta cała reprezentacyjna piłka jest dla nich gehenną. Nie mam wątpliwości – namierzenie, gdzie tkwiły największe problemy, a następnie konsekwentna praca nad ich wyeliminowaniem – to rzeczy, które Probierz zrobił. One nie spadły mu z Nieba, nie wydarzyły się same, szczęśliwym zrządzeniem losu. Jak piłkarze przestali w końcu się chować za plecami rywali, patrzeć na siebie spode łba, machać na siebie rękami i truchtać przy powrotach, to nie dlatego, że coś im się przestawiło w głowie. Dlatego, że ktoś z nimi nad tym pracował.

Nie jestem insajderem, nie znam poszczególnych metod, widziałem raptem jedną odprawę Probierza w przerwie meczu, gdy krzyczał z pasją w kierunku zawodników: “Trener w was wierzy!’. Natomiast pamiętam go z ŁKS-u i z opowieści ówczesnych zawodników ŁKS-u. Uwielbiał dokręcać wszystko do ostatniej śrubeczki. Może dlatego powołuje i gra zawodnikami, których Santos nie znał. Może dlatego piłkarze patrzą na jego działania i zwyczajnie ufają, że to ma sens? A przecież cała boiskowa postawa bierze się w dużej mierze z tego, czy wykonawcy ufają, że warto umierać za pomysłodawcę.

Tu – napiszę na razie ostrożnie – zaczynam dostrzegać zalążki takiej sytuacji. Zaczynam dostrzegać żołnierzy Probierza, odważnych i pewnych swoich umiejętności. A przecież to właściwie cywilizacyjny skok w stosunku do tego, co oferowali nam wcześniej.

Michał Probierz, czyli powtórzyć losowanie

Do pełni szczęścia brakuje jednego -powtórzenia losowania grup. Ujmijmy to tak: Polska nawet w szczytowym okresie tego tysiąclecia, za Adama Nawałki, miałaby ciężary w tak skonstruowanej grupie. Francja ma tak naprawdę cztery składy: wyjściowy garnitur, rezerwowi, najwięksi pominięci przy powołaniach oraz kontuzjowani. Zdaje się, że każdy z tych czterech składów byłby faworytem meczu z Polską (tak, łącznie z kontuzjowanymi). Holandia? W całej historii wygraliśmy z nimi trzy razy, z czego ostatnio na miesiąc przed pierwszą pielgrzymką Jana Pawła II do Polski.

Z Austrią w teorii moglibyśmy powalczyć pod pewnymi warunkami, w pewnych konkretnych momentach naszej drużyny, ale to już tzw. plan maksimum. A dzisiaj?
Przypomnijmy – dopiero co pokarała nas Albania, dopiero co męczyliśmy się niemiłosiernie z Mołdawią, skończyliśmy grupę za pogrążonymi w kolejnych kryzysach Czechami. Michał Probierz sporo zmienił, reprezentacja wykonała wielki postęp, paru piłkarzy wygląda naprawdę świetnie, by wspomnieć Urbańskiego, Modera, Kiwiora czy Szczęsnego. Ale nawet bez urazów Roberta Lewandowskiego i Karola Świderskiego, ba, nawet z Glikiem w topowej formie i zdrowym Arkiem Milikiem w dyspozycji z meczu z Niemcami – byłoby ciężko, zwyczajnie. Obecnie przeszliśmy po prostu z pozycji: “zawsze groźny wyjazd do Tirany” do półki, na której powinniśmy być. Czyli: słabych raczej obijemy, z mocnymi najpewniej przerżniemy. Teraz mamy w grupie mocnych, ale przecież za rogiem są kolejne eliminacje, w których – przynajmniej sądząc po ostatnich tygodniach – nie będziemy chłopcem do bicia i największym rozczarowaniem całej strefy UEFA.

Nie jest fatalnie. I to powód do optymizmu

Jeśli prześledzimy sobie historię naszej reprezentacji w nieco szerszym ujęciu – sukcesem są te okresy, gdy bez żadnego problemu pokonujemy wyraźnie słabszych rywali, a równorzędną walkę podejmujemy z tymi, którzy posiadają podobny potencjał. Niezależnie od selekcjonera, jakości pokolenia czy aktualnej formy – z tymi gigantami kontynentu zazwyczaj nie mieliśmy szans. Nawet gdy osiągaliśmy pewne sukcesy – jak pokonanie Niemców czy Portugalii – to zazwyczaj działo się to z daleka od strefy medalowej wielkiej imprezy. Nawet ten największy sukces, jakim był ćwierćfinał Euro 2016 – w gruncie rzeczy pokonaliśmy dwóch równorzędnych rywali, czyli Ukrainę i Szwajcarię. Tyle wystarczyło.

Wydaje mi się, że Michał Probierz jest na dobrej drodze, by kadra znów taka była. Po prostu średnia. Od dekad nie byliśmy mocni, silni, nigdy nie byliśmy potężni. Za to przez lata miewaliśmy momenty, gdy spadaliśmy do poziomu słabych, mizernych. Nie udało się dobić do poziomu beznadziejnych, ale parę razy byliśmy blisko – również za Santosa, gdy przez moment pachniało czwartym miejscem w grupie. W byciu średnim nie ma nic złego – taka Szwajcaria prawie nigdy nie wyściubia nosa poza 1/8 finału, a jednak bywają sezony, gdy Szwajcarom zazdrościmy.

Zwycięstwa w meczach towarzyskich nie mają większego znaczenia, Walia w barażu też nie została rozbita w puch, my awans na Euro wymęczyliśmy jak ten uczeń, co poprawia oceny na ostatniej długiej przerwie tuż przed wypisaniem świadectw. Ale takie spotkania z takimi wynikami to powrót do ciepłej wody. Powrót do buły posmarowanej masłem. Powrót do bycia Zagłębiem Lubin europejskich reprezentacji – a taki jest chyba nasz rzeczywisty potencjał.

Te ostatnie miesiące z kadrą Michała Probierza to za mało, by wierzyć w jakikolwiek sukces na Euro 2024. Ale te ostatnie miesiące z Michałem Probierzem to akurat tyle, by uwierzyć, że wracamy na swoje miejsce. Że czasem zaszalejemy i urwiemy punkty jakimś gigantom, czasami powinie nam się noga i dostaniemy bęcki od kogoś na równym poziomie. Ale przynajmniej regularnie, co zgrupowanie, będziemy osiągać to minimum przyzwoitości. Będziemy robić to, co powinniśmy robić – pokonywać kiepszczaków, równo walczyć ze średniakami.

Z perspektywy miejsca, w którym byliśmy jeszcze parę miesięcy temu, z perspektywy spuścizny, którą pozostawił Probierzowi Santos… To gigantyczny sukces. I tego sukcesu nie przyćmią nawet nadchodzące trzy porażki.

Jak na torze wyścigowym – nie porównuj swojego wyniku z kolegą, który biegnie obok. Porównuj ze swoim czasem sprzed miesiąca, sprzed pół roku. Polska biegnie coraz szybciej. Albo raczej – Polska po prostu biegnie. I to już duża odmiana po okresie, gdy leżała rzucona gdzieś między wakacyjne książki, obok hamaka Fernando Santosa na plaży w Lizbonie.

Komentarze