Dmytro Dzierżyński kilka lat temu był zawodnikiem nieistniejącego już Dynama Wrocław, jedynego w Polsce klubu złożonego wyłącznie z Ukraińców. Drużyny już nie ma, a on wciąż mieszka w sercu Dolnego Śląska. W obliczu rosyjskiej agresji na jego ojczyznę ruszył na pomoc swoim rodakom.
- Dmytro Dzierżyński: jestem naprawdę podbudowany tym odzewem Polaków
- Założycielem Dynama Wrocław był Sergei Nedbailo, który obecnie mieszka w bombardowanym przez Rosjan Mikołajowie
- – Mamy tu pewność dnia jutrzejszego – mówi Dmytro Dzierżyński o życiu w Polsce
Co poczuł pan rankiem 24 lutego, gdy otworzył pan oczy?
Dmytro Dzierżyński: Budzik miałem nastawiony na 6 rano, ale dałem sobie jeszcze trochę czasu na rozbudzenie się. O 6:38 wziąłem do ręki telefon i zobaczyłem, że moja mama wysłała mi wiadomości. W jednej napisała: “już zaczęło się”, w drugiej: “słyszę wybuchy”. Od razu wszedłem na portal informacyjny. Przeczytałem wszystkie newsy, wypowiedzi Putina, oglądałem pierwsze zdjęcia. Z tego wszystkiego zapomniałem odpisać mamie i zapytać, jak ona się czuje. Szok i przerażenie totalne. Zaraz dostałem kolejną wiadomość od siostry żony, która też pisała o wybuchach i o tym, że chowają się w piwnicy. Dopiero potem zadzwoniłem do mamy i zapytałem, jak ona się czuje i co dzieje się w moim mieście (Humań – przyp. red.).
Co w tej chwili dzieje się z pana rodziną?
Część członków mojej rodziny zostało na miejscu, inni wyjechali. Namówiłem mamę, by wsiadła w jakiegoś busa i pojechała do granicy z Polską, a ja stamtąd ją odbiorę. Tak samo zrobiła siostra żony. Natomiast babcia i dziadek zostali na miejscu. Dojazd z ich domu do Wrocławia zająłby im 2-3 dni. Osoby w wieku 70 lat tego nie wytrzymają. Babcia powiedziała, że prędzej umrze w autobusie, niż dotrze do Wrocławia. Gdy słyszą alarm przeciwlotniczy, schodzą do piwnicy, gdzie jest zimno i wilgotno. I tak kilka razy dziennie po 2-3 godziny. Wychodzą stamtąd dopiero wtedy, gdy ogłoszą przez radio, że zagrożenie minęło.
Spodziewał się pan rosyjskiej agresji? Wiele osób twierdziło, że jednak do najgorszego nie dojdzie…
Tak naprawdę wojnę mamy od ośmiu lat. Natomiast ja nie mogę sobie wyobrazić, że w świecie mocno zmienionym przez pandemię COVID-19, w świecie, w którym dopiero co płonęła Australia, w centrum Europy rozpoczyna się wojna. Wręcz ciężko w to uwierzyć, nawet gdy oglądam zdjęcia ukazujące tę wojnę.
Trzy dni po rozpoczęciu inwazji opublikował pan post na Facebooku, w którym prosi pan swoich znajomych o pomoc dla swojego kraju. Jaki był odzew społeczeństwa?
Dostałem mnóstwo lajków, ale tak naprawdę odezwały się do mnie dwie osoby. Te osoby zrobiły paczki i mają mi je przekazać. Potem dwójka znajomych wspomogła trochę finansowo, bym mógł kupić niezbędne rzeczy, które chcę przekazać na granicy. Odwiedziłem też kilka fundacji. Jedna z nich dała mi ciepłe ubrania dla mężczyzn. Jest zima i trzeba przecież odziać tych ludzi, którzy uciekli z domów, nie zabierając ze sobą zbyt wielu ubrań. Sam też przeznaczyłem część pensji na pomoc. Zadzwoniłem i zapytałem, czego potrzeba, a potem to kupiłem. Na pewno ludzie w Polsce chcą pomagać, aczkolwiek myślę, że ja dla nich jestem osobą obcą. Oni wolą przekazywać te rzeczy właśnie fundacjom niż obcemu człowiekowi z Facebooka. Teraz razem ze szwagrem zabieramy te rzeczy, które nazbierałem i jedziemy na granicę.
Bardzo wielu ludzi zaangażowało się w pomoc Ukraińcom.
Ludzie są bardzo pomocni. Któregoś dnia o 15-16 odebrałem telefon, że wieczorem do Wrocławia przyjedzie para z Kijowa. Starsze małżeństwo. Wzięli ze sobą tylko dokumenty i małą walizkę. Zacząłem szukać dla nich miejsca. Już pierwsza osoba, do której się odezwałem, zaoferowała pomoc. Potem jeszcze kontaktowałem się z panem, który powiedział, że może przyjąć tych ludzi, a nawet może pojechać po nich na granicę, odebrać ich, kupić im niezbędne rzeczy. Pytałem, ile to wszystko będzie kosztować. Ale nikt nie chciał pieniędzy. Ostatecznie zamieszkali w akademiku we Wrocławiu, który został przystosowany dla uchodźców. Mogą tam liczyć na śniadanie, obiad, kolację, na pomoc prawnika czy lekarza. Na wrocławskim dworcu głównym są wolontariusze w kamizelkach. Wydają Ukraińcom jedzenie, wodę. Jestem naprawdę podbudowany tym odzewem Polaków.
Czy odczuwa pan żal, że zachód, choć wprowadza sankcje wobec Rosji, to jednak nie robi nic więcej, by przerwać wojnę?
Rozumiem, dlaczego NATO nie zamyka przestrzeni powietrznej nad Ukrainą. To oznaczałoby III wojnę światową, a tego nikt nie chce. A z drugiej strony, co będzie, gdy na Ukrainie zabraknie ludzi do walki? Na tym będzie koniec? Trzymam się z daleka od polityki. Po prostu jestem dumny z naszych polityków, z naszych chłopaków. Oddaję swoje pieniądze, czas i sen na to, by im jakkolwiek pomóc. Ale nie rozumiem w tym wszystkim dozowania tych sankcji. Czy jak już Rosja zdobędzie Kijów, to wtedy zostaną wprowadzone nowe? Sankcje cofną Rosję do lat 90., gdy sprzedawano kiełbasę spod lady, a auto z zachodu będzie kosztowało tyle co mieszkanie. Ale to wszystko przyjdzie później. Pytanie: czy później będzie też Ukraina?
Piłka nożna nie jest teraz najważniejsza. Trudno w zasadzie o niej myśleć. Ale czy gdzieś jest jeszcze w Was chęć reaktywacji Dynama Wrocław? Zwłaszcza, że teraz Ukraińcy nie będą wliczać się do limitu graczy spoza Unii Europejskiej.
Sercem klubu był trener i prezes Sergei Nedbailo. Przeprowadził się do Polski z rodziną, szukając lepszego życia. Otrzymał wizę i zorientował się, że może tu zostać na dłużej, wyrabiając kartę stałego pobytu. Otworzył firmę w branży IT, zatrudnił ludzi, chciał spełniać wszystkie warunki, płacić podatki. Niestety, zaczęły się piętrzyć problemy z dokumentami. W efekcie musiał wyjechać z Polski. W międzyczasie nie pozwolono nam zagrać w B-klasie. Sergei stwierdził, że dla tego lepszego życia nie chce mieć tylu problemów. Wrócił więc do swojego miasta, Mikołajowa. Był świetnym trenerem, ukończył kilka kursów szkoleniowych. Graliśmy w C-klasie, a trenowaliśmy jakbyśmy byli w A-klasie lub okręgówce. Tylko dzięki temu facetowi Dynamo Wrocław trzymało się. Gdy musieliśmy grać bez niego przez ostatnie kilka kolejek, to już nie było to samo, mimo że on dał naszemu kapitanowi wytyczne i to on musiał prowadzić treningi podczas jego nieobecności. Staraliśmy sobie radzić, ale bez Sergeia nie poszło.
Mikołajów to miasto ciężko doświadczone podczas trwającej rosyjskiej agresji. Co dzieje się teraz z waszym prezesem i trenerem?
Mieszka na Ukrainie i prowadzi swój biznes. A przynajmniej do 24 lutego tak było. Kontakt wygląda w ten sposób, że piszę do znajomych SMS-y, w których pytam, czy wszystko jest ok. Jeśli odpiszą, że tak, to już dalej nie pytam, bo każdy ma inne rzeczy na głowie. Najważniejsze, że żyje i jest zdrowy, i że z rodziną jest w porządku. Jak to wszystko się skończy, będzie można zdzwonić się i porozmawiać.
Mówi pan dobrze po polsku. Jak trafił pan do Wrocławia?
To był 2013 lub 2014 rok. Chciałem iść na studia. Miałem do wyboru Kijów, Odessę lub spróbować wyjazdu za granicę. Z moją ówczesną dziewczyną, a obecnie żoną stwierdziliśmy, że podejmiemy wyzwanie i przyjedziemy do Polski. Żona studiowała na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, a ja w Wyższej Szkole Bankowej. Po zakończeniu nauki pracowałem przy organizacji praktyk dla studentów z Ukrainy w Polsce i studentów z Polski w Holandii. Żona natomiast zaczęła pracować w branży kosmetycznej. Teraz mamy swoją firmę kosmetyczną. Ja z kolei teraz zajmuje się pośrednictwem pracy. Nawet nie rozważaliśmy opcji powrotu. Chcieliśmy zostać. Stąd można bezproblemowo dotrzeć w każde miejsce Europy. Do Paryża da się polecieć za 100 zł, do Barcelony za 200 zł. Gdy miałem 16 lat nie mogłem nawet marzyć, że odwiedzę Paryż. Mamy tu pewność dnia jutrzejszego. Można sobie przekalkulować i kupić mieszkanie, otworzyć biznes czy kupić samochód. Życie jest tu łatwiejsze.
Rozmawiał Dominik Górecki
Komentarze