Powrót z Petersburga miał być prosty. Rano wraz z ekipą Przeglądu Sportowego i Onetu na lotnisko taksówką, wczesnym popołudniem lot do Kaliningradu, gdzie czekałby już fotograf Piotrek Kucza mający lot kilka chwil przed nami. Stamtąd jego samochodem do Gdańska. Łatwe? Może, ale z całego planu nie udało się nic, a przez granicę przedostałem się prawie pół doby później niż zakładałem, w dodatku pieszo. Wielkie turnieje kojarzą się wam z arcydokładnym przygotowaniem logistycznym, ale i tak najskuteczniejsza bywa partyzantka.
EuroDziennik to cykl tekstów z miejsca zdarzeń podczas mistrzostw Europy i przygotowań do nich. Zdjęcia, boki, podróże, stadiony. Nie zawsze o piłce, ale z piłką w tle. Codziennie przed południem, dziś wyjątkowo po.
Nic nie generuje takich partyzanckich historii, co mistrzostwa. Przed finałem Euro 2012 spałem w jakiejś kijowskiej szkole, podczas mundialu w Brazylii zgubiłem się o 2 w nocy pośrodku niczego w drodze między Rio a Sao Paulo (pisałem o tym tutaj), a we Francji w korku pod Paryżem jakiś facet podszedł do taksówki, którą jechała moja narzeczona (odwiedziła mnie tam) i jak gdyby nigdy nic, w samo południe dokonał rozboju. Wszystko da się zaplanować, ale z planów – jak to mówi powiedzenie – to się Pan Bóg śmieje.
Po meczu ze Słowacją pierwszy raz zaśmiał się w drodze na lotnisko. Możesz mieć dograny każdy szczegół i wyjechać z zapasem czasu, ale nie wymyślisz, że kierowca o bliskowschodnich rysach twarzy źle wycyrkluje obrót kierownicą, przez co uderzy w bramkę wjazdową i słupek przy niej. I że później zrobi ci o to awanturę. Choć właściwie do teraz nie wiemy, o co tam chodziło. Szlabanu nie zerwał, trochę wgniótł przód samochodu, ale to wystarczyło, by człowiek kompletnie odleciał. Jakby to zdarzenie miało skończyć jego życie. Najpierw zaczął gdzieś dzwonić, jednocześnie mówiąc, że mamy siedzieć w samochodzie. Robert Błoński, który mówi po rosyjsku, próbował ustalić z naszym mistrzem kierownicy, jaki my mamy związek z całą sprawą i dlaczego nie możemy iść, skoro jesteśmy już rzut beretem od lotniska (a nie mogliśmy tak po prostu – w bagażniku były nasze walizki). Taksówkarz nie reagował, tylko nerwowo krzyczał do telefonu. Raz coś, że musi do nas wezwać inną taksówkę, która podwiezie nas pod terminal, bo inaczej nie ukończy tego kursu (?), innym, że zasłanialiśmy mu szybę i odpowiemy za to (?). Na początku byliśmy spokojni, nawet gotowi na współpracę, bo człowiek był ewidentnie zestresowany, ale czas się wydłużał. Wreszcie przyszedł czas, że już nie mogliśmy czekać na dalszy rozwój wypadków, niemal siłą wyrwaliśmy walizki i pobiegliśmy w kierunku terminala.
Przy odprawie bezpieczeństwa – jak to w dowolnym miejscu w Petersburgu – kolejki. Tam wszystko stanęło, bo człowieka przede mną postanowili gruntownie sprawdzić. Prześwietlali mu bagaż z dziesięć razy, musiał włączać i wyłączać komputer, mówienie, że zaczęło się robić nerwowo to eufemizm. Straciliśmy kolejne kilkanaście minut. Bramka zamykała się o 12:50, ale sytuacja wydawała się być w miarę pod kontrolą – przecież jej nie zamkną bez wywołania ostrzegawczo naszych nazwisk.
A jednak zamkną.
Dotarliśmy o 12:58. Widzieliśmy ten samolot. Widzieliśmy ludzi wsiadających do niego, ale pracownica połączyła się z kimś i padło zdanie jak wyrok: – Nie mogę was już przepuścić.
– Dlaczego? Samolot wciąż jest na ziemi. Ludzie wciąż do niego wsiadają!
– Przykro mi, takie są procedury. Nie jestem w stanie teraz zorganizować autobusu dla was.
– Jestem pewien, że pani może coś zrobić.
– Mogłam. Trzymałam dla was bramkę do 12:56.
– To tylko dwie minuty przed naszym przyjściem!
– Dziś są jeszcze odloty do Kaliningradu. Idźcie i kupcie nowe bilety. NiC WIĘCEJ NIE MOGĘ DLA WAS ZROBIĆ.
I poszła.
Pierwsze, co zrobiliśmy, to telefon do firmy. Raczej zabraknie nas na popołudniowym treningu kadry w Gdańsku 🙂 Drugie – zakup biletu. Lotem o 13:15 nie polecimy, ale jest jeszcze o 19. Marta, dziewczyna ode mnie z firmy, kupuje dla mnie, „Błonka” w tym czasie dzwoni do FotoPyKa. To złoty człowiek, poczeka na nas w Kaliningradzie te prawie sześć godzin dłużej (!). Przeglądowcy biorą się za kupowanie biletów, ale okazuje się, że… musiałem kupić ostatni lub jeden z ostatnich. Odrobinę wcześniejszy lot (trasa Petersburg – Kaliningrad jest obsługiwana kilka razy dziennie) kosztuje 5000 zł. Późniejszy jest o północy. Nie ma wyjścia, trzeba kupić ten nocny. Szybki telefon do FotoPyKa, że zabierze tylko mnie, a reszta poczeka na poranny PKS, ale Piotrek, bohater, który przez niedopatrzenie nie założył tego dnia peleryny, proponuje, że poczeka (!).
Ekipa z Przeglądu ucieka zatem na miasto. Mnie się nie opłaca, więc spędzam uroczy dzień bawiąc się w Toma Hanksa, testując perfumy w duty free oraz pijąc piwo za 30 zł. Nowy plan jest jasny – kolejne godziny na lotnisku, później lot i dla odmiany kolejne godziny na lotnisku, a po nich nocna jazda do Gdańska. Ale wiecie, jak to jest z planami i toczącą się fortuną…
Lot o 19 po opóźnieniu staje się lotem o 20. Przed 19 z nudów wrzucam tweeta o upływających godzinach na lotnisku. Zauważa go Szczepan Janus, kolega, który był na meczu ze Słowacją, założyciel kanału Tour de Sport na YouTubie (polecam, facet jeździ po ligach Wietnamu i innej Kambodży robiąc kapitalne materiały). Pisze do mnie prywatną wiadomość, spotykamy się. Ma samolot z kumplami o 19:45, ale wcześniej słucha mojej opowieści.
– My jedziemy z Kaliningradu do Krakowa, ale w razie czego możemy jechać przez Gdańsk – jego słowa sprawiły, że oczy zaczęły mi błyszczeć.
Ale byłoby za prosto, musi być bardziej filmowo. Ekipa Szczepana robi zbyt późny check-in, przez co nadziewa się na overbooking (linie sprzedają więcej miejsc, niż jest na pokładzie, spóźnialscy mają pecha, choć najczęściej otrzymują za to jakąś rekompensatę i bezpłatne przebukowanie biletów na najbliższy lot). Plany znów rozsypują mi się na kawałki, ale cała sytuacja podsuwa pomysł: może znajdę kogoś z Gdańska w moim samolocie i akurat będzie miał wolne miejsce w samochodzie? Takich jak Szczepan musi być więcej.
W czasie lotu zagaduję jakichś Polaków na fotelu za mną – pudło, są z Łodzi. Ale mówią, że poznali kibiców z Gdańska i że na pewno też tu gdzieś są. Wskazują, podchodzę – bingo! Mogę jechać!
Na ziemi okazuje się, że sytuacja wygląda nieco inaczej – Bartek i Kuba mają transport od granicy z Rosją. Do niej – jakieś 80 km – musimy dostać się sami. I tu miła niespodzianka. W czasie, gdy w Polsce taki kurs taksówką kosztowałby czterocyfrową sumę, pan Siergiej weźmie nas za 1600 rubli (ok. 90 zł). Granicę przekraczam na piechotę z chłopakami z samolotu, zaliczając na niej tradycyjny przystanek w strefie bezcłowej. O ile samochody są gruntownie sprawdzane i trzeba sobie do trasy doliczyć dwie godziny, o tyle „mrówki” przechodzą płynnie. Za granicą wsiadamy w czekające na nas BMW i jedziemy do Trójmiasta, bym dotarł do hotelu z zaledwie ośmiogodzinnym spóźnieniem.
***
Budząc się we wtorek w Petersburgu na ogromnym, choć niespowodowanym alkoholem, kacu, zakładałem kolejny rutynowy dzień w podróży. Rutyna jest dobra, ale we wspomnieniach nudna. Czasem lepiej granicę pokonać pieszo jako „mrówka” i podpisać się pod hasłem „bad choices make good stories”.
Nigdy nie jest tak źle, by nie dało się tego naprawić prowizorką.
Komentarze