Gianni Brera lubił powtarzać, że mecz idealny powinien skończyć się wynikiem 0:0. Bzdura. Mecz idealny to taki, który wykracza poza futbol i który da się opowiedzieć poprzez jego historie. Mecz idealny właśnie skończył się wynikiem 1:1 i pięcioma przestrzelonymi rzutami karnymi.
Nic tak pięknie nie opowiada historii jak futbol. Można analizować taktykę, zastanawiać się, czy zmiany Roberto Manciniego naprawiły Włochom mecz, czy też uciekł on spod topora dokonując złych wyborów pierwotnych, ale po co? O tym finale dałoby się opowiedzieć bez zagłębianie się w niuanse taktyczne, ale nie da się mówić o nim bez opowiedzenia o Federico Chiesie, który zaczynał Euro jako rezerwowy, by mecz po meczu zbudować pozycję jednej z najważniejszych postaci w zespole, a gdy wszedł na szczyt hierarchii, doznał kontuzji eliminującej go z dalszej gry. Albo o Giorgio Chiellinim – po wprowadzeniu VAR-u obrońcy najbardziej poszkodowanym ze wszystkich na świecie, którego postawa przed mistrzostwami była z tego powodu wielkim znakiem zapytania, a który w końcówce dogrywki w finale wykonał wślizg perfekcyjny, wybijając piłkę przez nogi rywala w sytuacji beznadziejnej. Można opowiedzieć też o genie porażki Juventusu, który w XXI wieku przegrał każdy finał Ligi Mistrzów, ale gdy jego piłkarze zagrali w finale mistrzostw Europy, jeden z nich był najlepszy na boisku, drugi strzelił gola dającego dogrywkę i później wykorzystał rzut karny, a trzeci – po sezonie, w którym wieszano na nim psy – wytrzymał swoją próbę z jedenastu metrów w chwili, gdy napięcie było najwyższe, a margines błędu żaden. Albo o angielskim trenerze, którego od 25 lat prześladuje spudłowany rzut karny i który w 120. minucie finału wprowadza dwóch piłkarzy tylko, by wykorzystali swoją próbę, a oni obaj nie trafiają do bramki.
Wiele razy zastanawiamy się, co nazwalibyśmy finałem marzeń. Dla mnie to taki, który opowiada takie historie, że gdyby nakręcić o nich film familijny, zalatywałby tandetą na maratoński dystans. Bo piłka to coś znacznie więcej niż sport, nawet znacznie więcej niż sprawa narodowa. Piłki nie da się pojąć bez zrozumienia, jaką radość wywołuje u milionów. Rolę piłkarza często sprowadza się do skórokopa, zazwyczaj średnio inteligentnego, bez spojrzenia na to, ile dzięki niemu osób choć na moment dostaje przekonanie, że stało się właśnie częścią czegoś wielkiego.
***
Niezłą historią też jest to, że kilka dni przed finałem Euro, Antonio Conte napisał dla „La Gazzetta dello Sport” swój komentarz po dotychczasowych meczach. Skrytykował mówienie, że Hiszpanie byli w półfinale lepsi od Włochów, bo – jego zdaniem – opierało się to jedynie na posiadaniu piłki, a jeśli nie stwarzasz z tego wielu sytuacji, po ostatnim gwizdku będziesz mógł się chwalić co najwyżej statystyką. Zupełnie przypadkiem zdefiniował grę Italii w pierwszej połowie finału z Anglią. Włosi mieli 61 proc. posiadania piłki i realnie ani raz nie zagrozili bramce rywali.
Conte nazwał też Włochów drużyną idealną, ale na chłodno ich braki można było wskazać dość łatwo. Giovanni di Lorenzo już od kilku meczów udowadniał, że znajduje się o poziom niżej od swoich kolegów z wyjściowej jedenastki, a Emerson Palmieri pierwsze boiskowe minuty w 2021 roku złapał dopiero na Euro. Ciro Immobile ciałem obcym w zespole był od dobrych dwóch tygodni. I co gorsza, wszystko, co mogło się nie udać, nie udało się. Di Lorenzo tylko w pierwszym kwadransie nie upilnował „swojego” piłkarza (na którego w dodatku dwie-trzy sekundy wcześniej spojrzał rzekomo kontrolując jego pozycję!), co skończyło się golem, podczas zwyczajnego przyjmowania piłki wybił ją na rzut rożny, a jedyne ofensywne w tym okresie wejście zakończył stratą dającą Anglikom szansę na kontrę. Emerson im bardziej próbował się upodobnić do Leonardo Spinazzoli, tym gorszy efekt to przynosiło, a ofensywna gra Włochów na dobre rozkręciła się dopiero, gdy Immobile zszedł z boiska, a Mancini zaczął kombinować z ustawieniem z fałszywym napastnikiem (co już w pierwszej minucie po zmianie stworzyło Lorenzo Insigne okazję na strzał z bliska).
W dodatku Anglicy zdobyli bramkę po akcji charakterystycznej dla Antonio Conte – w której asystę zaliczył jeden wahadłowy, a drugi wykończył jego dośrodkowanie strzałem do siatki.
***
Długo wydawało się, że – o zgrozo – czekają nas lata słuchania o piłce, która wróciła do domu (ileż można?!), jednak finał wygrała drużyna zdecydowanie bardziej zdeterminowana. Przed rozpoczęciem meczu napisałem na Twitterze kilka punktów, jak on będzie wyglądał. Trafiłem z tymi dwoma: „Anglicy znają swoją siłę na bokach, Włosi mają tam swoje słabsze punkty. Więc tamtędy” oraz „Włosi: b. ważny Chiesa, często niewidoczny dla kolegów, dziś z kluczową rolą”. Kompletnie przestrzeliłem z ostatnim: „Im bliżej końca, tym większa przewaga Anglii”. Byłem przekonany, że nakręceni własnym stadionem oraz naturalną umiejętnością rozkręcania się wraz z biegiem meczu, zdominują końcówkę. Widzieliśmy rzeczy odwrotne. Symptomatyczny był obrazek ze 117. minuty, gdy Włosi – kawał czasu po stracie Federico Chiesy, co przecież powinno pozytywnie wpłynąć na mentalność Anglików – ustawili atak pozycyjny na połowie rywali tak głęboko, że Giorgio Chiellini znalazł się w nim na 35. metrze od bramki Pickforda. Dumni Synowie Albionu widząc tak otwartą Italię nawet nie spróbowali załatwić spraw przed rzutami karnymi.
***
Była jeszcze jedna historia. O Roberto Mancinim, który po półfinale z Hiszpanią mógł sporo poczytać o sobie, że jego rywal taktycznie go ograł (wyłączając spojrzenie na wynik po karnych), by w grze o złoto samemu zdeklasować szkoleniowca dokonującego w drodze do finału wyłącznie dobrych wyborów. Jeśli logika piłki polega na braku logiki i najlepszy turniej w historii powinien się skończyć najgorszym możliwym finałem, cieszmy się, że tej logiki zabrakło.
Komentarze