Mając na sztandarach hasło „we care about football” dobrze by było chociaż zachowywać pozory dbania w pierwszej kolejności o piłkę nożną. Najwidoczniej UEFA nie wyszła z takiego założenia, bo o ile Euro 2020 dzięki postawie drużyn jakościowo jest najlepszym turniejem piłkarskim w historii, o tyle to, co dzieje się wokół turnieju przypomina jedynie dbanie o interesy kosztem innych.
- To już oficjalna informacja – kibice Danii, Włoch i Hiszpanii nie zobaczą meczów swoich drużyn z trybun Wembley
- W ten sposób kolejny raz hasło o troszczeniu się o futbol zostało ośmieszone przez jego twórcę
- Nie milkną także echa przyznania współorganizacji Euro 2020 Azerbejdżanowi. Zupełnie przypadkiem taka decyzja zapadła rok po tym, jak jednym z partnerów UEFA została tamtejszy potentat rynku naftowego, mimo geograficznego położeniu tego kraju, reżimowi łamiącemu ludzi oraz stadionowi o standardzie, do którego nie przywykliśmy podczas wielkich imprez
Kilka miesięcy temu Europa obudziła się w nowej rzeczywistości. Dwanaście zadłużonych po uszy klubów ogłosiło powstanie Superligi w teorii mającej zapewnić kibicom jeszcze więcej supermeczów, w praktyce – zabetonować rywalizację, rozbić fundamenty, na których powinien opierać się sport i uzupełnić konta tych, którym wydawało się, że znaleźli sposób, jak odwrócić proces spalania pieniędzy. Po stronie dobra i wartości stanęła wówczas UEFA. Przynajmniej w teorii, bo tak nas przekonywał Aleksander Ceferin. Nie trzeba było jednak posiadać prześwietlającego spojrzenia, by dojść do wniosku, że to nie jest – a przynajmniej nie w pierwszym rzędzie – „care about football”, a „care about money” przeciwko „care about much more money”.
Nie ma nic złego w zarabianiu pieniędzy, ale…
Nie da się robić piłki nożnej bez pieniędzy i populizmem byłoby oskarżanie UEFA, że stara się je generować. Dlatego nie ma być to tekst o złej federacji, która z zarabiania uczyniła jeden z priorytetów, bo karcenie jej za to przypominałoby wypominanie pracownikowi wykonującemu swoją pracę marzeń, że chce zarabiać za to pieniądze. Problem pojawia się wtedy, gdy ktoś chce to robić bez patrzenia na wartości, których w oficjalnych broszurach się broni.
Niespełna trzy miesiące temu UEFA została zmuszona do zabijania superligowych zakusów i ogłoszenia, iż od teraz będzie się wsłuchiwać w głosy kibiców. Próbując kupienia sobie ich przychylności skończyła się w momencie, w którym okazało się, że nie na wszystkich można zarobić. Dlatego półfinały i finał Euro 2020 odbędą się bez fanów, o których federacja rzekomo tak walczy, chyba że mówimy o VIP-ach i tzw. „rodzinie UEFA”, która tak na dobrą sprawę nie jest zdefiniowana. Gdyby spytać federację, jak nią zostać, bynajmniej nie usłyszy się w odpowiedzi, że wystarczy kochać futbol, bo tę rodzinę UEFA akurat wybiera patrząc na grubość jej portfela.
Walka o przepisy
Brytyjskie przepisy związane z pandemią koronawirusa są obecnie jednymi z najbardziej restrykcyjnych na świecie. Przed podróżą na Wyspy, każdy musi wykonać test na obecność COVID-19 oraz zarezerwować i zapłacić z góry za kolejne dwa testy wykonane już w Zjednoczonym Królestwie w drugim i ósmym dniu pobytu, a po przyjeździe odbyć obowiązkową dziesięciodniową kwarantannę bez możliwości jej skrócenia (i samemu wykonać wymaz pod kątem ewentualnego zakażenia we wspomnianym wyżej terminie). To w praktyce uniemożliwia kibicom z Danii, Włoch i Hiszpanii pojawienie się na stadionie, chyba że sukces swojej reprezentacji przewidzieli już wcześniej i kosztem meczów 1/8 i 1/4 finału przebywają w Londynie od dłuższego czasu.
Tu może pojawić się pytanie – ale co UEFA ma wspólnego z przepisami, które ustanawia przecież brytyjski rząd, a nie piłkarska federacja? Z samymi przepisami niewiele, ale z wpływem na to, gdzie odbędą się półfinały i finał – już całkiem sporo. W połowie czerwca futbolowa centrala wysłała do brytyjskich władz zapytanie o możliwość zmiany przepisów pod groźbą odebrania Londynowi organizacji najważniejszych spotkań Euro 2020. Te miałaby przenieść do Budapesztu. Kompromisem okazało się utworzenie dla VIP-ów, działaczy UEFA i FIFA, polityków, nadawców, dziennikarzy i sponsorów bańki, będąc w której unika się kwarantanny. Zwykły kibic stał się niepotrzebny i niegodny starania się, by mecze odbyły się w innym miejscu Europy, skoro zadowolona kibica najważniejszego. Rodzinę UEFA.
Po grać w Europie
Gracja, z jaką UEFA porusza się pośród własnych sztandarów, jest na swój sposób urocza. W 2017 roku na jaw wyszła warta ponad 2 mld euro (bo mniej więcej taka kwota miała zostać wyprana) afera, która przedstawiła Azerbejdżan w fatalnym świetle. Skandal odbił się szerokim echem, bo sięgnął znacznie bliższych nam instytucji. Okazało się, że 13 członków Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy przyjmowało prezenty lub łapówki od rządu Azerbejdżanu i zostało wydalonych z organizacji powstałej w celu „promowania demokracji oraz ochrony praw człowieka i praworządności w Europie”. Wszystko było związane z próbą wygładzenia przygotowywanego raportu na temat zinstytucjonalizowanej korupcji i tłumienia sprzeciwów w Azerbejdżanie. W rankingach wolności prasy ten kraj plasował się wówczas na 166. miejscu, najniżej w Europie. Według instytucji Reporterzy bez Granic, rządzący od 2003 roku prezydent Ilham Alijew jest w trakcie nieustannej wojny z mediami próbującymi patrzeć mu na ręce, a „niezależni dziennikarze i blogerzy trafiają do więzienia z absurdalnych powodów, jeśli najpierw nie ulegną nękaniu, pobiciu, szantażowi lub łapówkom”. Niedługo później UEFA przyznała Baku prawo organizacji finału Ligi Europy 2019, nie przejmując się, że kłóci się to z wartościami, jakie sama rzekomo wyznaje. Na jej nieszczęście, prawo gry w finale wywalczył Arsenal z Henrichem Mchitarjanem w składzie, który jako obywatel Armenii mógł się czuć w Azerbejdżanie zagrożony i mimo iż był absolutnie kluczowym piłkarzem Kanonierów, klub nie zabrał go na pokład samolotu (choć teoretycznie azerskie władze zrobiły dla niego wyjątek i pozwoliły wjechać mu na teren swojego kraju – rodacy Mchitarjana nie mają na to szans).
O tym, że Baku stanie się jedną z aren Euro 2020, UEFA zdecydowała wcześniej – już w 2014 roku. Rok wcześniej SOCAR – azerska państwowa spółka naftowa – została jednym z partnerów UEFA.
Wobec tego „we care about football” musiało zejść na dalszy plan i na znaczeniu straciło, że tamtejszy stadion jest daleko od standardów, do których przyzwyczaiły wielkie turnieje, trybuny od płyty boiska oddalone o jakie sto metrów ze względu na lekkoatletyczną bieżnię, a w Europie dużo lepsze obiekty można liczyć w dziesiątkach. Władze Azerbejdżanu dostały kolejny raz paliwo do wewnętrznego siania propagandy sukcesu oraz zewnętrznego wybielania się w oczach obserwatorów. A piłka – którą UEFA tak bardzo chce odgrodzić od polityki – doskonale służy takim celom. Podczas transmisji z Baku przez pandemię to i tak się nie udało (trybuny były bardziej puste, niż gdziekolwiek indziej), ale ten model znamy także z innych rozgrywek. Gdy o Superpuchar Włoch grano w Arabii Saudyjskiej, niemal co chwilę realizator pokazywał zbliżenia na kobiety siedzące na trybunach (wcześniej ich udział w wydarzeniach sportowych był zakazany), by świat zobaczył normalność kraju, w którym „rzekomo” prawa przedstawicielek tej płci nie istnieją.
O przyznaniu współorganizacji Euro 2020 Azerbejdżanowi UEFA decydowała za rządów Michela Platiniego. Finał Ligi Europy przyznano już w erze Aleksandra Ceferina. Pewne wartości w centrali są zatem niezmienne.
Komentarze