Polska rozpocznie mistrzostwa Europy meczem ze Słowacją w Sankt Petersburgu, po czym zagra w Sewilli z Hiszpanią, a następnie wróci do Sankt Petersburga na starcie ze Szwecją. Zmiana pierwotnych gospodarzy – Dublina i Bilbao – oznacza, że zamiast i tak sporych odległości między stadionami (łączna długość lotów ok 3400 km), trzeba będzie pokonać jeszcze większe (ok. 9000 km). Do tego dojdą trasy z bazy treningowej, która już nie będzie się znajdować w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od stadionu. Obok nas tylko jedna drużyna – Szwajcaria – będzie zmuszona do przebycia takich odległości w fazie grupowej mistrzostw.
Sport znów na drugim planie
Właściwie od momentu, gdy UEFA zadecydowała, że Euro 2020 zostanie rozegrane na terenie całej Europy, kibice zastanawiali się nad sensem tego rozwiązania. Różne strefy czasowe, różne strefy klimatyczne i ogromne odległości, jakie muszą pokonywać finaliści to nic, co można powiązać ze sportem samym w sobie. UEFA pozostawała jednak głucha na głosy rozsądku i nie wykorzystała szansy do zmian, jaką nieoczekiwanie otrzymała w zeszłym roku. O bezsensowności rozgrywania turnieju w tym formacie mówił nawet Zbigniew Boniek, ostatnio wybrany wiceprezydentem europejskiej federacji.
– Wydaje mi się, że wróci jeszcze temat Euro rozgrywanego w jednym kraju. To byłaby bezpieczniejsza opcja, ale to tylko moje prywatne zdanie i nie chcę na ten temat głośno się wypowiadać – mówił w marcu 2020 roku prezes PZPN, gdy jasne się stało, że koronawirus storpeduje turniej. Później jednak zmienił front i wielokrotnie powtarzał, iż przeniesienie mistrzostw do jednego kraju jest zbyt kosztowną inicjatywą, wręcz niemożliwą do zrealizowania.
Nie powtórzyć losu Chorwatów
Przejrzeliśmy historię wielkich turniejów i tylko raz się zdarzyło, by finaliści musieli pokonywać tak gigantyczne odległości, jak w tym roku zrobią to Polska i Szwajcaria. Działo się to podczas mistrzostw świata 2014 w Brazylii, a pechowcami okazali się Chorwaci. Turniej rozpoczęli meczem w Sao Paulo z Brazylią, później przenieśli się do Manaus na mecz z Kamerunem, by następnie polecieć do Recife i zagrać z Meksykiem. W sumie pokonali trochę mniej niż 9000 km, ale i tak wystarczająco dużo, by w starciu z ostatnim rywalem wyglądać fatalnie. Być może był to przypadek i nie można wyciągać wniosków, że głównym czynnikiem wpływającym na porażkę były podróże, ale jednak przegrali 1:3, a wszystkie bramki stracili pomiędzy 71., a 82. minutą.
Nawet w Rosji, gdzie odleglości między stadionami również były gigantyczne, nie zdarzyło się, by któraś drużyna latała tak dużo. Euro 2020 rozsiane po całym kontynencie otworzyło jednak furtkę do bicia rekordów. Po piątkowej oficjalnej zmianie gospodarzy, Polacy dołączyli do Szwajcarów, którzy już wcześniej musieli zaakceptować wiele godzin w powietrzu. Helweci turniej zaczną w Baku, później zagrają w Rzymie i wrócą do Azerbejdżanu.
Oprócz Polski i Szwajcarii, jeszcze dwa zespoły będą musiały pokonać odległość 4500 km między stadionem, a stadionem. Z tą różnicą, że nie będą musiały udawać się w drogę powrotną. Szwedzi turniej zaczną w Sewilli, a po locie do Sankt Petersburga, będą mogli w nim zostać, bo dwa kolejne mecze rozegrają właśnie na Gazprom Arenie (zatem do gry z Biało-Czerwonymi przystąpią bez trudów podróży). Podobnie będzie wyglądać droga Walijczyków, którzy z Rzymu przeniosą się do Baku na dwa kolejne spotkania.
Gdzie baza
Oficjalnie nie wiadomo, gdzie zatrzyma się reprezentacja Polski na czas turnieju. Prawdopodobnie będzie to Sopot i treningi na obiektach Lechii Gdańsk, natomiast Maciej Sawicki jeszcze rano wymieniał inne możliwe lokalizacje – Niemcy, Austrię i Szwajcarię. Ostateczną decyzję poznamy na dniach.
Komentarze