Gdyby Euro 2020 rozegrano tak, jak sugeruje nazwa, zacząłbym (i skończyłbym) ten cykl już dawno temu. Równo rok temu w głowie miałbym lot do Dublina, mecze na Aviva Stadium, treningi kadry w Portmarnock, no i nie ukrywajmy – wizyty w Irish Pubach i odkrywanie miasta po godzinach. Ale zmieniło się właściwie wszystko – rok, baza reprezentacji, nawet kraj, w którym zagramy dwa razy. Stałą jest to, że i tak ruszam na ten turniej, a w cyklu, o którym piszę, nie będę chciał rozbudzać piłkarskiej gorączki – o to zadbają wszyscy wokół – ale przybliżyć wam Euro 2020 od kuchni. Pokazać zdjęcia, filmy i kulisy. Mam nadzieję, że będziemy się razem dobrze bawić.
EuroDziennik to codzienny cykl tekstów z miejsca zdarzeń. Nie zawsze o piłce, ale z piłką w tle.
Wśród myśli, które najczęściej mnie prześladują, jest ta, że dziennikarz sportowy to najmniej potrzebna praca świata. Świat nie mógłby istnieć bez tych wszystkich zawodów, na które patrzenie z góry – niesprawiedliwie rzecz jasna – stało się społeczną normą: kasjerki, śmieciarza, sprzątaczki, ale bez nas – pismaków, którzy kiedyś zajawili się na to, że piłka wpada do bramki – by sobie poradził. Jeśli jakimś cudem ktokolwiek by za nami zapłakał, to i tak przez chwilę, a później wziąłby się za naprawdę ważne sprawy. Tyle, że chyba nie ma co popadać w skrajności. W kilku miejscach widziałem obrazki, które każą myśleć odrobinę inaczej. Widziałem ludzi, którzy w sekundę zmieniali swój nastrój z grobowego w euforię. Tłum, dla którego życie na moment stało się lepsze. Lub gorsze. I takimi obrazkami – choć nie tylko, bo kulisy są dużo szersze – chcę się tu dzielić.
Bo mecz, jak wiadomo, odkąd Michał Kołodziejczyk i Anita Werner wydali doskonałą książkę, to tylko pretekst. Euro 2020 jest moją czwartą wielką imprezą piłkarską, a na każdej udało mi się spotkać ludzi, którym wcale niedaleko od spojrzenia na futbol oczami Billa Shankly’ego – jak na sprawę ważniejszą od życia i śmierci.
Mecz to też pretekst do przeżycia przygody. Najlepszą miałem w Brazylii, gdy wybrałem się w nocną, siedmiogodzinną podróż autobusową z Rio de Janeiro do Sao Paulo. Pamiętam, że nie byłem zachwycony z miejsca, jakie mi przypadło – obok siedział facet, który z zaskakującą regularnością parskał śmiechem do telefonu, przy okazji mnie szturchając. Mniej więcej w połowie drogi kierowca zrobił planową przerwę na stacji benzynowej znajdującej się dosłownie w buszu, pośrodku niczego. Trzydzieści minut dla siebie, więc wracając po dwudziestu nie spodziewałem się problemów. Niestety wysiadając wcześniej nie zwróciłem uwagi, że na ogromnym parkingu zatrzymało się wtedy jakichś 30 autobusów. Wszystkie identyczne, należące do państwowego przewoźnika. Znalazłem taki z kartką „Sao Paulo” za szybą, ale po wejściu, na miejscu obok nie zastałem kogoś innego, na pewno nie mojego parskającego kolegi. Wzrok ludzi wokół też sugerował, by lepiej wysiąść. Wtedy było już dobrze po planowym czasie na przerwę, druga w nocy, brazylijski busz, włączył się element paniki. Na szczęście wbrew moim wyobrażeniom, brazylijscy kierowcy po każdym postoju liczą pasażerów, a w razie nieobecności któregoś – szukają. Tak trafiliśmy na siebie. Dobrze było dowiedzieć się, że lokalnym zwyczajem na kartce za szybą wcale nie umieszczali miejsca destynacji, a startu. Tak, czy inaczej, miałem ochotę wyściskać mojego irytującego współpasażera, a od tego momentu przed podróżą robiłem zdjęcia tablic rejestracyjnych.
„Bad decisions make good stories” – jak z okładki swojej książki przemawia Grzegorz Szamotulski.
Moim pierwszym było Euro 2012. Dość nietypowe, bo po akredytację można było podjechać rowerem zamiast tłuc się na drugi koniec świata. Ale i tak była okazja ruszyć w 14-godzinną podróż samochodem do Kijowa na finał. Na ukraińską drogówkę wystarczyło hasło „my od Platiniego” i pokazanie wspomnianej akredytacji.
Później była Brazylia i łączenie wynajętego domu w Sao Paulo z mieszkaniem „bez meldunku” u innych dziennikarzy w Rio. Ceną było spanie na półmetrowej kanapie z koniecznością podkładania krzesła pod nogi. Zdarzyło się wspólne, wraz z Tomkiem Ćwiąkałą, nadawanie korespondencji z gabinetu dentystycznego w Santosie. A także oglądanie w jednej z brazylijskich fawel historycznego 1:7 Canarinhos z Niemcami. Skończyło się darmowym grillem – wystarczyło powiedzieć, że kibicujemy Brazylii.
Co ciekawe, ludzie w barze słysząc, że jesteśmy z Polski, byli przekonani, że to równoznaczne z byciem Niemcem – wszak cała Europa traktowana jest w Brazylii jako Niemcy. Nawet inna fawela – Complexo do Alemao – czyli kompleks Niemca, swoją nazwę zawdzięcza pierwotnemu właścicielowi, Polakowi oczywiście.
We Francji w 2016 roku na każdym rogu widziałem żołnierzy z karabinem, a sam też uległem psychozie strachu, gdy w metrze koło mnie ewidentnie pod koszulką miał coś obwiązane wokół pasa. Pośpiesznie zacząłem iść w kierunku drzwi wyjściowych i odliczać sekundy do stacji, gdy okazało się, że była to saszetka. Strach nie był oczywiście czymś odosobnionym i dziwnym. Z Leszkiem Milewskim z Weszło po meczu Hiszpania – Turcja urządziliśmy sobie 11-kilometrowy nocny spacer Promenadą Anglików w Nicei. To właśnie w tym miejscu zaraz po Euro kierowca ciężarówki wjechał w tłum.
Ale były też i miłe chwile. W umówionym w Evian wywiadzie Lukas Podolski zapewnił mnie, że lada moment wyląduje w Górniku Zabrze.
Każdy wyjazd miał swoją historię i swoje momenty godne zapisania w dzienniku. Dlatego go właśnie tworzę. W każdym miejscu można znaleźć dobry kadr, by zrobić zdjęcie i się nim podzielić. UEFA sprawiła, że w czasie jednej podróży kilka razy będę zmieniał strefę klimatyczną i zobaczę – licząc z przesiadkami – Opalenicę, Poznań, Gdańsk, Kaliningrad, Sankt Petersburg, Alicante, Sewillę, Barcelonę i ewentualnie inne miejsca, w których każą nam grać. No to zaczynamy!
Bo nawet jak nie wierzycie w te głupoty Shankly’ego, to jednak – idąc za innym klasykiem – piłka to i tak najważniejsza ze wszystkich nieważnych rzeczy, prawda?
Komentarze