- Virgil van Dijk, który w piłce klubowej pozostaje jednym z najmocniejszych na świecie na swojej pozycji, z reprezentacją Holandii nie tylko niczego nie wygrał – rzadko nawet miał okazję o coś poważnego zagrać.
- Pokolenie holenderskich graczy urodzonych w latach 1990-1992 powoli ustępuje miejsca młodszym kolegom – część z nich zdołała się jeszcze załapać na największe sukcesy generacji Sneijdera czy Robbena, ale Virgila van Dijka w tej grupie nie było.
- We wczorajszym meczu przeciw Anglikom piłkarz Liverpoolu niczemu nie zawinił – to pół roku młodszy Stefan de Vrij dał się obrócić Olliemu Watkinsowi i uderzyć na bramkę w pierwszych sekundach doliczonego czasu. Ale to niewiele zmienia w ostatecznym rozrachunku – gdzie niewiele jest triumfów drużyn van Dijka, za to sporo kompromitacji z jego niemałym udziałem.
Przekleństwo zawodnika późno dojrzewającego
Miejmy to za sobą: tak, Virgilem van Dijkiem swego czasu kręcił Miroslav Radović i aż trudno było uwierzyć, że przed tym holenderskim stoperem aż tak wielka kariera zawodnicza. To był specyficzny czas dla samego van Dijka – Celtic dostawał potężny oklep od Legii Warszawa w eliminacjach Ligi Mistrzów, a działo się to ledwie kilka tygodni po świetnym występie Holendrów na Mistrzostwach Świata w 2014 roku, rozgrywanych w Brazylii. Van Dijk zapewne oglądał je w telewizji – był jeszcze przed debiutem w reprezentacyjnej koszulce, choć w meczu o trzecie miejsce blok defensywny tworzyli m.in. Bruno Martins Indi oraz Stefan de Vrij – obaj młodsi od van Dijka. Na brązowy medal mundialowy załapali się młodzi z Ajaksu – Daley Blind czy Joel Veltman. Swoje minuty od Louisa van Gaala dostał nawet młodziutki Memphis Depay. Pewnie każdy z tych dzieciaków urodzonych już w latach dziewięćdziesiątych liczył, że ten brąz to dopiero pierwszy krok na drodze do wielkich sukcesów, w które zawsze mierzył dumny holenderski futbol. Nie było podstaw do niepokoju – cenione krajowe akademie zapewniały drużynie regularny dopływ talentu, kolejni piłkarze w pomarańczowych koszulkach wyjeżdżali do najmocniejszych klubów kontynentu.
Ktoś złośliwy mógłby napisać: no ale niestety potem zadebiutował w kadrze Virgil van Dijk. I jakkolwiek przedziwnie to brzmi – nie da się uciec od tak nieuczciwego i tendencyjnego wobec van Dijka zestawienia.
Virgil van Dijk od początku był trochę inny – szkolenie przeszedł w Tilburgu, seniorskie wejście zaliczył w Groningen, potem wyjechał od razu do Szkocji, bez pośrednika w postaci cenionego holenderskiego klubu. Nigdy w swojej karierze nie przywdział koszulki Ajaksu, PSV czy Feyenoordu, rzadko grywał w naszpikowanych gwiazdami reprezentacjach młodzieżowych. Pewnie dlatego też zadebiutował tak późno, dopiero jako 24-latek, w eliminacjach do Mistrzostw Europy w 2016 roku. Trzecia ekipa świata z niedawnego mundialu ledwo przebrnęła przez Kazachstan. Chwilę później, już z van Dijkiem, przegrała z Czechami 2:3. Stoper jeszcze dobrze nie przyzwyczaił się do koloru pomarańczy, a Holandia z nim w składzie właśnie omijała pierwszy wielki turniej – i to właśnie Euro 2016, pierwsze w poszerzonym, 24-zespołowym składzie, gdy na turniej pojechało pół kontynentu.
Oczekiwania były niskie, ale bez przesady!
Miło byłoby napisać: z dzisiejszej perspektywy to wydaje się niemożliwe. Ale fakty są takie, że perspektywa nie ma znaczenia – Holandia właściwie od czasu Rinusa Michela, od piłkarskiego geniuszu Johana Cruyffa nie miała prawa lądować ani na moment poza najlepszą dwudziestką na kontynencie. Nie przy tym stopniu tradycji piłkarskich, nie przy tak skonstruowanym szkoleniu, nie przy takiej powszechnej miłości do piłki nożnej, zawłaszczającej każdy wolny kąt tego niewielkiego państwa. Brak Holandii na Euro 2016 był sensacją i do dzisiaj pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Ale co gorsza – dla Holandii i samego van Dijka – dwa lata później ominęły ich również Mistrzostwa Świata, eliminacje Holendrzy skończyli na trzecim miejscu, za Szwedami, którzy przeszli dalej różnicą goli. Zabrakło punktu – być może tego, który Holandia pogubiła już na początku, remisując właśnie z bezpośrednim przeciwnikiem do awansu. Van Dijk zagrał oczywiście pełne 90 minut, choć oddajmy – lecząc kontuzje ominęła go kompromitacja, 0:2 z Bułgarią.
W międzyczasie van Dijk odkręcił się już po starciu z Radoviciem i w 2018 roku stał się najdroższym obrońcą świata – transfer za 75 melonów do Liverpoolu niektórych przyprawiał o ból głowy, ale van Dijk razem z Kloppem szybko potwierdzili, że ani jeden funt nie został przy tej transakcji przepalony bez powodu.
Tak, trzeba być wobec 33-latka sprawiedliwym – w klubie jednak coś wygrał. Być może jedna Liga Mistrzów i jeden tytuł mistrza Anglii to trochę mało, jak na cały kult, jakim otoczony został Liverpool Kloppa, ale pamiętajmy, że konkurencja też w tym okresie była rekordowo silna – by wspomnieć choćby wyścig z Manchesterem City. Ale w reprezentacji do żadnych przełomów nie dochodziło.
Progresem był z pewnością awans na duże turnieje – po siedmiu latach przerwy Holandia zameldowała się na Mistrzostwach Europy w 2021 roku. Van Dijk jednak leczył zerwane więzadło krzyżowe, a jego ekipa bez niego dostała w puzon już w 1/8 finału, przegrywając 0:2 z Czechami.
Mistrzostwa Europy 2016 – bez nich. Mistrzostwa Świata 2018 – bez nich. Mistrzostwa Europy 2020, grane rok później – 1/8 finału po porażce z Czechami. Nie brzmi jak wykuwanie się legendy jednego z najlepszych stoperów w historii holenderskiego futbolu.
Oszczędne gospodarowanie radością
Wczorajszy występ był przyzwoity, choć zdaje się, że van Dijk mógł zrobić więcej, by utrudnić interwencję Pickfordowi po swoim strzale przy jednym z dośrodkowań. Nie chodzi jednak o czepianie się i robienie z niego kozła ofiarnego, chodzi o wskazanie tej drastycznej dysproporcji, między tym, kim van Dijk faktycznie jest – a jest jednym z najlepszych piłkarzy pokolenia, który absolutnie wymiata na swojej pozycji – a listą sukcesów w barwach reprezentacji Holandii. Ten półfinał to bezsprzecznie największe osiągnięcie w jego reprezentacyjnej karierze i nie da się tego zagadać nawet listą rywali, których musiał pokonać na drodze do TOP 4. Rumunia, Turcja, wcześniej Polska i remis z Francją – nie brzmi jak ścieżka zdrowia. Ale ścieżką zdrowia nie były też eliminacje do Euro 2016 czy mundialu dwa lata później.
To jednak wciąż zaledwie półfinał. Młokosy, które dopiero wchodzą w swój piłkarski prime – jak Simons, Malen, Veerman czy Brobbey – mogą liczyć na to, że wszystko, co najlepsze, jest jeszcze przed nimi. Rówieśnicy van Dijka w większości załapali się jeszcze na sukces z 2014 roku. Czarna dziura z kadencji van Dijka dotyczy więc przede wszystkim van Dijka. Jeden półfinał na dwa turnieje, które w ogóle Holandia ominęła – w CV kogoś takiego jak wart 75 milionów stoper wygląda to jak żart.
A przecież jest jeszcze ta niezabliźniona rana z Kataru. Ćwierćfinał przeciw Argentynie, naprawdę szalony mecz – Holandia strzela kontaktowego gola w samej końcówce, do dogrywki doprowadza Wout Weghorst w jedenastej (!) minucie doliczonego czasu gry. Wynik 2:2 utrzymuje się do rzutów karnych, do pierwszego podchodzi van Dijk. Szalony Emiliano Martinez zaczyna swoje czary – van Dijk przegrywa pojedynek, Holandia parę uderzeń później przegrywa mecz, kończąc swój mundialowy sen na ćwierćfinale.
Krzysztof Warzycha na sterydach
Polskich przykładów znajdziemy dziesiątki, może nawet setki – również z uwagi na tradycyjną bylejakość naszych kolejnych zespołów. Piotr Zieliński bardzo długo olśniewał w Napoli i irytował w koszulce z Orłem Białym. Obecnie Sebastian Szymański nie potrafi przełożyć swojej dyspozycji z piłki klubowej na murawy reprezentacyjnych gier. Wcześniej ten problem w pewnym stopniu dotykał Roberta Lewandowskiego, a cofając się nazwisko po nazwisku doszlibyśmy pewnie aż do Krzysztofa Warzychy – 3 gole w meczach o punkty dla Polski, 244 gole w lidze greckiej, 26 goli w europejskich pucharach w tym 9 w Lidze Mistrzów oraz Pucharze Europy. Jeden w półfinale Ligi Mistrzów, przeciwko Ajaksowi Amsterdam z van der Sarem między słupkami.
Ale w międzynarodowym futbolu? Im dłużej myślę o van Dijku, tym bardziej skłaniam się, że to Krzysztof Warzycha, ale mocniej. Wystarczy zapytać dowolnego gracza EAFC24 – van Dijk jest tam chyba najsilniejszym stoperem, który ma już kilka, a może nawet kilkanaście kart specjalnych. Wystarczy zapytać fanatyka Liverpoolu – van Dijk już jest niekwestionowaną legendą The Reds. Można też przyłożyć ucho do gabinetów księgowych w mieście Beatlesów – rzadko się zdarza, by zawodnik wart 75 milionów spłacił się z nawiązką. Holender z Liverpoolu zapewne będzie punktem odniesienia jeszcze przez długie lata dla każdego wysokiego, dobrze wyszkolonego technicznie stopera, który czasami wciela się w rolę pierwszego rozgrywającego. Będą do niego przyrównywani kolejni holenderscy obrońcy, ale też każdy stoper Liverpoolu. Van Dijk na zawsze stanie się pewną marką, brandem, który ma globalną rozpoznawalność i reputację.
Natomiast na razie wciąż jest kapitanem, liderem i jednym z najważniejszych zawodników kadry, która od brązowego medalu w 2014 roku opuściła dwa duże turnieje i tylko raz znalazła się w półfinałach. Jeśli kogoś wczoraj było wybitnie żal – to właśnie van Dijka. I faktycznie jedyną nadzieją pozostaje to, że Pepe podzieli się z nim swoimi preparatami na wieczną młodość – przynajmniej przed mundialem w 2026 roku i Euro 2028.
Komentarze