- Komfort bycia outsiderem, który każdym celnym strzałem pozytywnie zaskakuje swoich kibiców z jednej strony obniża bardzo próg wejścia do świata radości, z drugiej – przyzwyczaja do bólu.
- Ładnie na papierze brzmi stwierdzenie, że ucieszymy się z każdej zdobytej bramki, z każdego celnego strzału – gorzej, gdy nie nadchodzą ani gole, ani strzały, a rywal spycha coraz głębiej i głębiej.
- Szkotom jednak z meczu otwarcia, gdy na oczach całego świata totalnie skompromitowali się piłkarsko z Niemcami, zostanie ten jeden gol. Gol z kategorii “warto żyć”.
Kibicowanie outsiderom, czyli dopisek drobnym druczkiem
To wszystko brzmi tak prosto, tak cukierkowo, w dodatku zawsze przecież otwiera odpowiednie szufladki w głowie, napakowanej przede wszystkim interesującymi anomaliami, a nie szarą prozą życia. Jesteś słabym zespołem. Będziesz walczył z mocnymi. Oczekiwania rozłożone na podłodze, nawet nie trzeba przeskakiwać żadnej poprzeczki – wystarczy dumnie stać przez 2-3 rundy, a wtedy nawet po nokaucie będzie można zejść z wysoko uniesioną głową. Kibice zapewniają: ucieszy nas każdy gol, ucieszą nas walka, zaangażowanie oraz ofiarność. Eksperci też rozkładają parasol ochronny – ta drużyna osiągnie sukces, jeśli będzie potrafiła nawiązać równorzędną walkę, urwanie punktu stanie się świętem państwowym.
Gdy sytuacja wygląda tak, jak w powyższym opisie, podświadomość już rusza w daleką podróż – w przeszłość, czasem też w egzotyczne zakątki świata. Najświeższy wzorzec – no jasne, Puszcza Niepołomice w Ekstraklasie, oni od początku wiedzieli, że każdy punkt należy fetować, każdy tydzień w krajowej elicie to tydzień, który będzie jeszcze przez dekady wspominany jako “złota era niepołomickiego futbolu”. Tu zazwyczaj eksperci czy kibice stawiają kropkę, ale nie jest wielkim wyczynem odczytanie ich prawdziwych intencji. Po kropce najchętniej by dodali – “no i proszę, mimo że nie mieli żadnych oczekiwań, to się wzięli i utrzymali”.
Jasne, realizm nie pozwala na przypominanie Grecji w 2004 roku. Ale już taka Islandia? Jak jej kibice robili znaną z polskich trybun rakietę? O, albo właśnie Węgrzy, w chwili, gdy piszę te słowa, węgierska piłka twardo wita się z czymś, czego do tej pory nie znała – wita się z potężnym rozczarowaniem, bo po raz pierwszy od lat posiadała i oczekiwania, i nadzieję. Jak to się kończy- oglądaliśmy przez potężne fragmenty meczu ze Szwajcarią. A gdy byli nastawieni jako student przypadkowo zaproszony na bankiet organizowany na luksusowym jachcie? W 2020 zremisowali z Francją i Niemcami, odpadli już w fazie grupowej, ale dali swoim kibicom tony radości. Cztery lata wcześniej wygrali swoją grupę, remisując np. 3:3 z Portugalczykami, późniejszym triumfatorem.
Kibicowanie outsiderom, postawa typu: “będziemy fetować każdy udany wrzut z autu” budzi skojarzenia właśnie z takimi przygodami jak Węgrzy w 2016 czy 2020, jak Puszcza w 2023/24, jak Kostaryka w Katarze. I zaczynasz odczuwać nadzieję. Bierzesz swoją tartanową szkocką spódnicę, wrzucasz w plecak okulary przeciwsłoneczne i jedziesz świętować. A potem pojawia się dopisek drobnym druczkiem.
Czy dało się zagrać gorzej?
Dopisek drobnym druczkiem jest dość jasny – na każdego outisdera, który dzielnie postawił się mocarzowi, przypada przynajmniej kilkunastu takich, którzy kończą jak Szkoci w pierwszej połowie meczu z Niemcami. Klasyczna sytuacja, rzucasz wyzwanie losowi: jestem gotowy na wszystko, wiem, że raczej przegramy, jestem gotowy na ból i cierpienie. Trzydzieści minut później, gdy Niemcy oddają ósmy groźny strzał, a Musiala wygląda jak przyszły zdobywca Złotej Piłki, zwracasz losowi uwagę: panie, tyle to nie!
“Dla nas sama obecność na turnieju jest wielką frajdą” – mówią niektórzy.
Ale jak tu czerpać przyjemność z czegoś takiego? Jak czerpać przyjemność, gdy Niemcy zakładają hokejowy zamek, gdy grasz w dziesiątkę po bandyckim wejściu w nogi Gundogana, gdy w meczu otwarcia, który ogląda cały świat, prezentujesz się jak zlepek przypadkowych trampkarzy, a nie elita kontynentu. Po trzeciej bramce były naprawdę przykre przebitki na szkockich kibiców. Nie oczekiwaliśmy niczego, a i tak szkockim piłkarzom udało się nas rozczarować. Były tłumione łzy, rezygnacja, bezradnie rozłożone ręce. Świadomość, że rywal odpalił walec, a rodacy na murawie myślą już tylko o tym, by zostać zmielonym jak najszybciej i jak najmniej boleśnie.
Szkoci grali fatalnie, Niemcy grali rewelacyjnie, ale najważniejsze z mojej perspektywy było obserwowanie, jak zmienia się optyka. Jak przedmeczowe “będziemy się cieszyć każdą chwilą” zmienia się w “chcielibyśmy zaproponować, by mecz trwał tylko 60 minut”. Obserwowałem to, bo – nie ma co ukrywać – mam na tym polu gigantyczne doświadczenie. Na dwa tygodnie przed wyjazdem ŁKS-u na stadion lidera, Jagiellonii Białystok, zapewniałem kolegów i każdego, kto pytał – dostaniemy w łeb, bardzo mocno, kilkoma golami. Jechałem ze świadomością tego wyroku. Siadałem na sektorze gości z wiedzą, że to się nie uda. Chciałem po prostu dobrze się bawić na jednym z ostatnich wyjazdów w Ekstraklasie.
Przy 0:4 jeszcze udawałem przed sobą, że przyjemnością był sam pobyt w Ekstraklasie, jak padł ten ostatecznie nieuznany gol na 7:0, pomyślałem, że już nigdy nie będę kozaczył, że “jestem gotowy na cierpienie”.
Goals worth living
Czułem więc ze Szkotami unikalną więź. Oni nie tyle nie zagrozili bramce Neuera, oni właściwie nie dali powodu, by Neuer brał udział w meczu. Współczynnik goli oczekiwanych Szkotów przez pełne 90 minut nie drgnął, ale i jak miał drgnąć, skoro Szkoci z rzadka opuszczali własne pole karne, a w kategorii cudu należało traktować każde przejście na połowę rywala. Czy na początku, jeszcze po jedenastu, czy już później, gdy Niemcy atakowali z przewagą jednego gracza – Szkocja nie istniała poza ofiarnymi interwencjami we własnym polu bramkowym. 77 do 9 – tak wyglądał rezultat w rubryczce “dangerous attacks” na Flashscorze, a mamy wszyscy porównanie z polskich muraw – czasem jako “dangerous” zaliczane jest przekroczenie linii środkowej z piłką.
Momentami trudno nie było odczuwać niemal fizycznego bólu – gdy Rudiger wyznaczał linię obrony w miejscu, gdzie zazwyczaj operuje rozgrywający. Gdy każdy, ale to dosłownie każdy zawodnik ofensywny Niemców musiał zaliczyć przynajmniej dwa, trzy udane dryblingi między szkockimi przeszkodami. Gdy ta dominacja – fizyczna, szybkościowa, taktyczna, pod względem umiejętności technicznych – była tak przeogromna, tak dobitna, tak brutalna.
Rany, Szkoci przez 90 minut nie oddali celnego strzału na bramkę. Ogółem uderzyli raz, ale niecelnie. To była ta wielka frajda? To była ta czysta przyjemność z samej obecności na turnieju? No właśnie. Okazało się, że nawet w takim meczu, nawet w takich okolicznościach, futbol czasem zostawia jakiś ogarek dla diabła.
Swojak Rudigera. Niepotrzebny, w sytuacji, która nawet nie pachniała golem. Swojak, który niczego nie daje w kontekście ewentualnego awansu, który nie zmienia o centymetr wydźwięku całego meczu, w którym Niemcy po prostu rozsmarowali Szkocję na murawie. Ale ujęcie na trybuny nie pozostawiało żadnych wątpliwości.
To po to oni tu przyjechali. To o tym mówili, gdy przekonywali, że liczy się każda dobra chwila, każdy pozytywny moment. Ta eksplozja radości z gola, który niczego nie zmieniał i niczego nie dawał, to esencja kibicowania outsiderowi. To jest gol Antoniego Młynarczyka na 2:4 na dalekim wyjeździe w Szczecinie. To jest bramka Panamy na 1:6 z Anglią. To jest dobre dziesięć minut przeciw liderowi A-klasy, gdy jesteś drużyną walczącą o utrzymanie w tej lidze.
Są na świecie wyjadacze, którzy potrafią się karmić takimi momentami przez długie lata, by wspomnieć tego słynnego gościa, który prowadzi konto reprezentacji San Marino na Twitterze. Są tacy, którzy musieli się tego uczyć bardzo długo – by wspomnieć kibiców wielkich marek, które na jakimś etapie historii klubu spadły z ligi czy zbankrutowały.
Oglądając wybuch radości Szkotów zastanawiałem się tylko nad jednym: czy my się tak samo ucieszymy po golu na 1:5 z Holandią? Czy na razie nasza akceptacja dla roli outsidera jest tylko pozą?
Pierwszy odcinek mundialowego bloga Jakuba Olkiewicza znajdziesz tutaj.
Komentarze