Był wielki sukces, ale i zgrzyt zaraz po nim. Co przez ostatnie tygodnie działo się w głowie Czesława Michniewicza?
- Czesław Michniewicz najpierw przed kamerami TVP Sport odpalił ogień w kierunku Jacka Kurowskiego, a później jeszcze dorzucił podpałkę w Kanale Sportowym
- Niezależnie od tego, jak ocenimy emocjonalną reakcję selekcjonera, nie da się nie zauważyć tytanicznej pracy, jaką wykonał
- Sam Michniewicz mówił o “małej taktyce” przed meczem ze Szwecją. Dlatego warto zwrócić uwagę na “małe zdania” w jego wypowiedziach
Akcja i reakcja
Abstrahując od prawdopodobnie źle odczytanych intencji Jacka Kurowskiego – nie widziałem złych ani teraz, ani przed miesiącem w wywiadzie udzielonym mu w TVP Sport – Czesławowi Michniewiczowi nie jest potrzebna wojna. Kurowski, mam wrażeniem oberwał rykoszetem. Ale zanim zaczniemy strzelać do selekcjonera, warto popatrzyć na kontekst najszerzej jak się da. Nawet, gdy nie wygląda to politycznie poprawnie i przywołuje myśli o 2012 roku, gdy Franciszek Smuda, jedna z ostatnich osób mogąca być autorytetem w kwestii dobrego smaku, podobno też stworzył listę z nazwiskami krytykujących go dziennikarzy. Tylko po to, by odczytać ją na konferencji po awansie do fazy pucharowej Euro. Wtedy “nie pykło”, w przeciwieństwie do teraz. Michniewicz przez dwa miesiące zbierał siłę, by oddać dwukrotnie mocniej. Pewnie niepotrzebnie, bo jeszcze nie było trenera, który zyskał na konflikcie z mediami – tu co prawda tylko z ich częścią – ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie zareagowałby jakkolwiek na błoto rzucane w jego kierunku.
Mam wiele powodów, mógłbym nawet wskazać ich konkretną, trzycyfrową liczbę, by zastanawiać się, czy przeszłość Michniewicza nie powinna nabruździć w jego teraźniejszości. Tyle, że jest dość potężny dystans między zastanowieniem się, a ferowaniem wyroków. Tych ostatnich przez lata było całkiem sporo, a po 31 stycznia nastąpiła niespotykana wcześniej intensyfikacja. Nie chcę być adwokatem Michniewicza, wiem, jak niekorzystnie wygląda sprawa 711 połączeń, choć narzuca mi się jedno, mniej popularne od wątpliwości co do uczciwości selekcjonera. Wątpliwości co do jego winy. W aferze korupcyjnej skazano ponad 500 osób. Wiele z nich na podstawie zeznań innych skazanych. Skoro zastanawiamy się, jak to możliwe, że Michniewicz – jak sam twierdzi – bez złych intencji był zamieszany w rekordową liczbę telefonów z szefem piłkarskiej mafii, czemu nie zastanowimy się, jak to jest, że nikt go nie wsypał? Akurat jego.
Dlaczego to Michniewicz miałby mieć immunitet? Dlaczego akurat na Michniewicza nikt nie postanowił donieść?
Jeśli dojdziemy do wniosku, że Michniewicz może być niewinny, nie tylko w świetle prawa, ale faktycznie – a zwyczajnie uczciwe jest branie takiej ewentualności pod uwagę – warto zastanowić się nad źródłem reakcji Michniewicza. Nie mówię, że to dobrze, że selekcjonerowi rozwiązał się język, pewnie nie. Ale on obiecywał awans na mundial, nie chrześcijańską postawę nastawiania drugiego policzka, gdy ktoś bije w pierwszy.
Szwedzi tam, gdzie my byliśmy po Kopenhadze
Ponad pięciuset osobom udowodniono winę, a Michniewiczowi nie pomimo prób prokuratorów i części dziennikarzy. Od 18 lat. Może to naiwne, ale dla mnie wystarczające, by przyjąć prośbę selekcjonera i oceniać go wyłącznie przez pryzmat sportu. Więc oceniam.
Dzień przed meczem ze Szwecją znajomy dziennikarz ze Sztokholmu spytał mnie o przewidywany skład Polaków, a ja nie tylko miałem problem wskazać, kto będzie biegał po lewej stronie boiska, ale nie byłem pewien nawet, w jakim ustawieniu zagramy. Raz Michniewicz mówił o bazie z trzema stoperami, innym razem, że bierze pod uwagę nawet klasyczne 4-4-2. Mogło wybiec dwóch napastników, albo sam Robert Lewandowski z przodu, ale ze wsparciem dwójki piłkarzy bezpośrednio za naszymi plecami. To nie były wątpliwości, jak u Paulo Sousy, który na początku swojej kadencji część składu – przynajmniej tak to wyglądało – losował, podobnie jak taktykę (na najważniejszy mecz ze Słowacją wyszliśmy w ustawieniu, jakiego nigdy wcześniej i później nie sprawdzał). Sousa strzelał na oślep, a Michniewicz rozpuszczał mgłę, w której Szwedzi mieli się pogubić, podobnie jak pogubili się dziennikarze. Robił to, na czym kompletnie nie zależało Szwedom – budował nieprzewidywalność. Zaraz po wtorkowym meczu wypalił na konferencji, że wolał dostać w finale Skandynawów niż Czechów, bo ci pierwsi nie są go w stanie niczym zaskoczyć. Są przewidywalni do bólu, od lat grający według stałych schematów, tym samym ustawieniem. Skupiają się na samych sobie, a nie na tym, co robi i planuje przeciwnik.
Kiedyś Age Hareide, wtedy selekcjoner reprezentacji Danii, po wygranej 4:0 nad Polską mówił o naszej reprezentacji dokładnie to samo. To zniszczyło tamtą drużynę w stopniu dużo większym niż wysoka porażka. Adam Nawałka gorączkowo zaczął szukać nieprzewidywalności, dzięki czemu znalazł system, którego jego piłkarze nie rozumieli. I spadł w przepaść. Michniewicz sprawił, że teraz to my znaleźliśmy się po tej lepszej stronie lustra.
Żarty, ale nie do końca
By wiedzieć, co siedzi w głowie Czesława Michniewicza, warto rozdrabniać wypowiadane przez niego zdania. Wyłapywać te, które z pozoru nie mają żadnego znaczenia, a budują całość, na którą i tak mało kto zwraca uwagę. Dzień przed meczem selekcjoner żartował, że wie, który piłkarz szwedzkiej kadry zakłada reprezentacyjną koszulkę na swojego psa. Albo który się obraża za brak wygranej w plebiscycie na piłkarza roku.
Z tym, że on nie żartował.
Nie było żadnej hiperboli w tym, gdy mówił, że zasypia i budzi się ze Szwedami przed oczami. Nie dlatego, że się ich boi, tylko chce wiedzieć jak najwięcej. Nie mam pojęcia, jakie informacje o kontuzjach w polskim obozie zebrał szwedzki sztab, ale gdy pojawiła się informacja o urazie Albina Ekdala, Michniewicz w momencie wiedział, jak w szczegółach wyglądał jego trening – z półgodzinną jazdą na rowerku na czele. Na swojej pierwszej konferencji prasowej, tej, podczas której został ogłoszony następcą Paulo Sousy, dostał pytanie o mocne strony Rosjan. Wymieniał, jakby mówił o drużynie, którą dopiero skończył trenować. Nazwisko po nazwisku. Dwa dni po tym, jak oficjalnie dowiedział się, że to on będzie przygotowywał reprezentację do walki w Moskwie.
Czesław Michniewicz powiedział wtedy jeszcze jedno zdanie – mecz z Anglią na Narodowym za kadencji poprzednika to wzór, do którego będzie dążył. Pewnie to jeszcze nie było to, Szwedzi stworzyli znacznie więcej okazji od wicemistrzów Europy, ale mając za sobą tylko jeden mecz o stawkę tak zbliżyć się do ideału, musi budzić szacunek.
Piłkarze mu uwierzyli
Być może ta retoryka opiera się na emocjach, bo nawet jeśli ostatnio dość regularnie kwalifikujemy się na mistrzowskie turnieje, ich kalendarz ogranicza liczbę takich awansów maksymalnie do jednego na dwa lata. A w przypadku mundiali sukces smakuje jeszcze lepiej, gdy uświadomimy sobie, iż z Europy na taką imprezę jedzie 13 drużyn z 55. Mniej niż 25 proc. Może właśnie dlatego praca, jaką wykonał Michniewicz, by znaleźć się w tej elicie, buduje we mnie przeświadczenie, że nie mogła być lepsza.
Trochę deprecjonowaliśmy jego objazdówkę po Europie, gdy przede wszystkim musiał kupić piłkarzy. Michał Żewłakow kiedyś powiedział mi, że w każdej drużynie jest kumata starszyzna, która wie, kiedy ich przełożony “nie ogarnia”. I wtedy zaczynają grać swoje, a nie trenera. Michniewicz nie tylko przekonał zawodników do swojego pomysłu, ale i – tego po Szwecji jestem pewien – zbudował w nich pewność, że już zawsze tak będzie. A nie startował z poziomu zero, tylko jeszcze niższego. Opary dyskusji o czasach Fryzjera albo przypominany cytat z Roberta Lewandowskiego, wątpiącego w zmysł taktyczny Michniewicza, musiały odciskać piętno. Do wczorajszego wieczora trener trzymał ciśnienie. Wylał żal, teraz można jechać dalej.
Komentarze