Gdyby piłka nożna była jak mecz Polski z Albanią, nie miałaby sensu. Wyniki można by losować, tytuły przyznawać na chybił-trafił. Długofalowo szczęście nie ma jednak większego znaczenia, więc zamiast celebrowania świetnego wyniku lepiej zdać sobie sprawę, że kolejne spotkanie rozegrane według tego samego przebiegu byśmy przegrali.
Popularne powiedzenie Marka Twaina mówi, że są trzy rodzaje kłamstwa: zwykłe kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki. Amerykański pisarz nie zdążył poznać piłki nożnej, by uaktualnić to hasło. Wynik meczu bywa większym kłamstwem od jego statystyk. W przeciwieństwie do rezultatu, te doskonale oddają, co w czwartek wieczorem działo się na Stadionie Narodowym.
Jest jedna rzecz, która łączyła właściwie wszystkie dotychczasowe mecze Paulo Sousy. To oczywiście tracone bramki, ale w znakomitej większości nie z winy systemu gry. Takie moglibyśmy zamknąć w dwóch, reszta to błędy indywidualne. Sousy nie można było winić za to, że Bartosz Bereszyński i Kamil Jóźwiak nie poradzili sobie z jednym Słowakiem, albo że Przemysław Frankowski nie zatrzymał faulem rozpędzającego się jeszcze na swojej połowie Dejana Kulusevskiego. Do tego przy masie goli dla przeciwników decydowała krótka drzemka podczas stałego fragmentu gry. W meczu z Albanią wszystko było jednak inne. To system sprawił, że przeciwnik pokonał Wojciecha Szczęsnego i że doszedł do kolejnych kilku sytuacji. Jednocześnie nie stworzył nam żadnych strzeleckich okazji, bo te wypracowaliśmy sobie albo po dośrodkowaniach, albo kontratakach. Zagraliśmy najgorszy mecz za Sousy, a osiągnęliśmy najlepszy wynik.
Pozostaje mieć nadzieję, że mecz z Albanią – jego przebieg, nie rezultat – jest tylko jednorazowym wybrykiem, bo jeśli nie, to mamy większy problem, niż mogliśmy się spodziewać. Bardzo dobre spotkanie z Hiszpanią na Euro oraz zdominowanie Szwecji w drugiej połowie do tego stopnia, że Janne Andersson po ostatnim gwizdku przyznał, iż jego drużyna nie miała niczego pod kontrolą, stanowiły krok do przodu, nawet jeśli tamte wyniki nie uchroniły nas od klęski. Była ona inna niż wcześniejsze, dawała nadzieję, że grając w ten sposób, wygrywanie stanie się naturalnym następstwem. Piłkarze sami mówili o postępach, o coraz większej liczbie bramkowych sytuacji, lepszym poruszaniu się bez piłki, nie mieli poczucia, że jadą drogą donikąd. Taką byłoby regularne granie jak z Albanią W ofensywie wcale nie odbiegaliśmy od przeszłości mającej twarz Jerzego Brzęczka, w obronie było jeszcze gorzej, bo za czasów byłego selekcjonera rywale nigdy nie mogli liczyć na tyle miejsca w naszej tercji obronnej, ile otrzymali goście z Bałkanów.
Jeśli mielibyśmy oceniać postępy reprezentacji tylko na podstawie gry z Albanią, cofnęliśmy się co najmniej o pół roku. Przed pierwszym meczem Sousy na Węgrzech Robert Lewandowski przyznał wprost: trzeba przepchnąć to spotkanie umiejętnościami, bo na pracę nad systemem nie mieliśmy czasu. Dokładnie tak przepchnęliśmy czwartkowe spotkanie na Narodowym. Albańczycy prowadzili grę i nas dominowali, my strzelaliśmy bramki. Polacy byli zagubieni, tworzyli wielkie luki między formacjami, co zmuszało do gry długą piłką. Nie koresponduje to ze słowami selekcjonera, że Polska ma grać na własnych warunkach z każdą drużyną świata.
Wiele da się zrzucić na karb sytuacji kadrowej, bo przecież z Piotrem Zielińskim, Mateuszem Klichem i Arkadiuszem Milikiem gra musiałaby być bardziej kombinacyjna, a budowanie ataków płynniejsze, natomiast największe pożary wybuchały w formacji, która nie tylko nie było przetrzebiona kontuzjami, co wręcz ze sobą zgrana. Sousa obronę ubrał w pierwszy garnitur, tymczasem ani jeden z trójki środkowych defensorów nie zaliczył udanego spotkania. Od pierwszych minut meczu w oczy rzucały się wielkie przestrzenie zostawione rywalom i nie można się dziwić, że gol dla nich padł po wykorzystaniu jednej z nich. Swoboda Albańczyków była na tyle duża, że nie mieli problemów z rozgaszczaniem się w naszej tercji obronnej, wymienianiu tam piłek, wypracowywaniu sytuacji, po których można dośrodkować. Zbierali drugie piłki, ale nie musieli strzelać z dystansu, bo czuli się zaproszeni w pole karne.
Ale jest też pozytywny sygnał. Na pomeczowej konferencji Sousa ani raz nie zająłknął się o wyniku. Mówił więcej o błędach (zbyt duże odległości między liniami, ale i wewnątrz nich) niż o plusach. Wiedział, że te zamknęły się w tym, co każdy zobaczy na FlashScorze.
Komentarze