Jesteśmy mistrzami świata w popadaniu w skrajności. A Paulo Sousa nie jest ani tak beznadziejny, jak jego podejście do Ekstraklasy, ani taki święty, za jakiego mają go osoby osłaniające go własną piersią przed atakami tych, którym to podejście się nie podoba.
- Jedną z największych kontrowersji w czasie kadencji Paulo Sousy jest jego podejście do meczów Ekstraklasy
- Można odnieść wrażenie, że Sousa uważa każdego piłkarza z polskiej ligi za niewartego obserwacji, a przeszłość pokazuje coś innego
Miejmy to za sobą, żeby nie było niedopowiedzeń. Jestem zwolennikiem Paulo Sousy, a gdyby po Euro 2020 od mojego podpisu zależało, czy Portugalczyk zostanie na stanowisku, spytałbym, gdzie jest długopis. Szeroko o powodach pisałem wiele razy, więc teraz tylko skrótem – kadra męczy oko o wiele rzadziej niż do niedawna, stała się ofensywna, skutecznie wykorzystuje swój największy atut w składzie, a i postęp jest widoczny jak na dłoni, bo trzeba mieć wiele złej woli, by nie dostrzec różnicy w naszej grze z wielkimi rywalami teraz i rok wcześniej. Jeśli chcemy porównywać jego bilans do analogicznego okresu poprzednika, w sobotę po zwycięstwie z San Marino nawet i tu Portugalczyk będzie na prowadzeniu – po dwunastu meczach Jerzy Brzęczek miał bilans 4-4-4, obecny przy zbliżonej klasie rywali będzie miał 4-5-3.
Styl prowadzenia reprezentacji też jest zupełnie inny. Przy tak mało zbalansowanej kadrze, gdzie z jednej strony mamy największą gwiazdę piłki na świecie oraz pomocnika, który pewnie poradziłby sobie w większości dużych klubów, a z drugiej brak jakości zmusza do powoływania piłkarza, który rzadko łapie się do meczowej kadry Norwich City, Sousa zamiast balansować drużynę ustawieniem, woli – słusznie – zapewnić cieplarniane warunki najlepszym kosztem innych pozycji. W myśl „tracenie goli to nie problem, jeśli sami strzelimy więcej”.
Tu jednak dochodzimy do zafiksowanego obrzydzenia selekcjonera Ekstraklasą, bo skoro sam Sousa widzi, że dobrych piłkarzy na wiele pozycji do kadry brakuje – obrona jest daleka od ideału, wahadłowi to poziom co najwyżej przeciętny – dziwi brak chęci poszukania ich tam, gdzie najbliżej. Co może na tym stracić?
Sousa mówi: obejrzałem więcej meczów Ekstraklasy na początku mojej pracy, bo nie można było wtedy tak swobodnie jeździć do innych krajów na mecze na żywo. Po czym wyraźnie sugeruje, że ostatecznie sklasyfikował ligę jako półamatorską bez nadziei na poprawę w przyszłości. Podczas gdy w kadrze nie gra przecież liga, a pojedynczy piłkarze z niej. Co okno transferowe kilku zawodników z Polski wyjeżdża na Zachód i wtedy stają się godni obserwowania. Sousa może twierdzić, że zrobili krok do przodu, skoro kluby z Europy zweryfikowały tych zawodników pozytywnie, ale lepiej, gdyby dostrzegł ich plusy przed wszystkimi. W końcu płaci mu się również za to, by widział więcej.
Zdanie o oglądaniu meczów Ekstraklasy kilka miesięcy temu ma też inną lukę, bo czas nie stanął w miejscu. Sousa widział ligę bez choćby Maika Nawrockiego, który przecież dziś nie tylko zatrzymuje napastników Górnika Łęczna, ale schował do kieszeni piłkarzy Spartaka i Leicester City. Nie chciałbym, by powodem, dla którego nie ma Nawrockiego nawet w szerokiej orbicie zainteresowań było to, że selekcjoner nie wie o jego istnieniu. Albo że swoją wiedzę opiera jedynie na opinii Macieja Stolarczyka, u którego w reprezentacji U-21 Nawrocki jest rezerwowym. Być może obrońca Legii, obok Kacpra Kozłowskiego i Jakuba Kamińskiego, jest jedynym godnym zauważenia piłkarzem w 27. lidze Europy, ale właśnie o tych jedynych chodzi. Bez wyciągnięcia jednostek, których nie dałoby się dostrzec nie oglądając klubów Ekstraklasy, Adam Nawałka nie miałby Krzysztofa Mączyńskiego, Leo Beenhakker nie wygrałby z Portugalią (kluczowa rola Grzegorza Bronowickiego i Pawła Golańskiego), a obok Radosława Sobolewskiego przeszedłby obojętnie. Ireneusz Jeleń, wtedy piłkarz Wisły Płock, nie byłby naszym odkryciem na mundialu w 2006 roku, nie mówiąc, że bez udziału Ekstraklasy kadra nie strzeliłaby wtedy żadnego gola.
To, że liga jest słaba, nie oznacza, że wszyscy grający w niej są słabi. Ktoś na Twitterze napisał, że Paulo Sousie należy się szacunek, iż nie ogląda polskich klubów na pokaz, dla PR-u. No to niech ogląda nie na pokaz. Nie mówiąc już o tym, że między innymi przez zły PR pracę stracił jego poprzednik, a on sam – mając tego świadomość – zaczął budować własny słowami o znaczeniu Jana Pawła II.
Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko, by – jeśli kandydatów nie będzie – powołania nie dostał nawet żaden piłkarz z Ekstraklasy, ale fajnie, gdyby było to podparte szczegółową analizą i obserwacją na żywo. Wyciągnięciem wniosków z tego, co się zobaczyło, a nie z tego, co się wydaje. Paulo Sousa zdaje sobie sprawę, jak ubogą w jakość drużynę prowadzi, a jednocześnie sam zamyka sobie ewentualny dopływ świeżej. Możemy się cieszyć z Lewandowskiego, ale przynajmniej część z jego goli niewiele by nam dała, gdyby nie praca Mączyńskiego kilkadziesiąt metrów za jego plecami. Tak jak bramka Emreliego z Leicester bez Nawrockiego z tyłu byłaby ciekawostką statystyczną.
To nie jest kwestia zmuszania go do oglądania bitki Radomiaka z Bruk-Betem, a meczów, w których piłkarze, by wygrać, potrzebują coś więcej niż serca do walki. Sam selekcjoner ucieka w skrajność, mówiąc, że nie może być wszędzie. Złośliwi mogliby powiedzieć, że w takim razie jest nigdzie. Bo w ubiegły czwartek, gdy Legia grała z czołową ekipą Premier League, akurat nie oglądał żadnego Polaka w innym rejonie Europy.
Komentarze