– Ze strony Cezarego Kuleszy była wola pozostawienia mnie na stanowisku sekretarza generalnego PZPN. I bardzo kusiło mnie, by zostać, ale nie chciałem wpaść w rutynę. Czułem potrzebę robienia czegoś innego, pracowania na własne nazwisko – mówi w rozmowie z Goal.pl Maciej Sawicki.
- Z byłym sekretarzem generalnym PZPN, a obecnie prezesem Kanału Sportowego, rozmawialiśmy zarówno o jego poprzedniej funkcji, jak i planach rozwoju największej sportowej platformy na polskim YouTubie
- Maciej Sawicki zdradza, że w poprzednim roku mógł wylądować w Legii, ale wtedy nie był zainteresowany tą ofertą
- Mówi także o kulisach zwolnienia Jerzego Brzęczka i zatrudnienia Paulo Sousy
Prezes? Nie, dziękuję
Trudno pracowało się z prezesem Bońkiem? Ponoć wymagał, by jego pracownicy odbierali telefon 24 godziny na dobę.
To prawda, ale akurat dla mnie to nigdy nie było problemem. Potrafię dać się pochłonąć pracy, zawsze jestem pod telefonem i mailem. Ale to też nie było tak, że prezes Boniek wymagał, a sam znikał, gdy był potrzebny. On też był zawsze do dyspozycji.
Pamiętam, jak kiedyś – jakoś dwa lata po rozpoczęciu jego drugiej kadencji – spytałem Zbigniewa Bońka, czy byłby pan dobrym kandydatem na jego następcę. Mocno się obruszył twierdząc, że to bardzo nie w porządku, by jego sekretarz startował w następnych wyborach.
Rok przed wyborami wiele osób ze środowiska piłkarskiego namawiało mnie, bym wystartował w wyborach, ale muszę powiedzieć, że mnie nigdy to nie interesowało. Sekretarz generalny to funkcja administracyjna, organizacyjna, zarządcza i nie powinna mieć nic wspólnego z polityką. A samo kandydowanie byłoby już wejściem w politykę bo trzeba byłoby zaangażować się w kampanię. Poza tym nie wyobrażam sobie, jak mógłbym ubiegać się o fotel prezesa wciąż będąc sekretarzem generalnym. Toby oznaczało, że musiałbym zawiesić swoją pracę. Te dwie rzeczy mocno się ze sobą kłócą. Bo jak połączyć codzienną pracę, która wymaga sporego zaangażowania, z prowadzeniem kampanii? Mnie to nie kręciło, lubiłem i spełniałem się w roli sekretarza generalnego i to mi odpowiadało.
Nie kręciło to czas przeszły. A co z przyszłym?
Nie wydaje mi się, by coś się mogło zmienić. Mam teraz nowe wyzwania i spełniam się w tym, co robię. Dlatego też odszedłem z federacji.
Zmęczył się pan PZPN-em?
Nie, natomiast dziewięć lat na jednym stanowisku to długo. Doszedłem do tego, że chciałem robić rzeczy na własne nazwisko, nieco inne, niż przez ostatnie lata. Podejrzewam, że jakbym został to mógłbym wpaść w rutynę, a to najbardziej groźna rzecz. Chciałem już innych wyzwań zawodowych.
Jedną z rzeczy, o które dbaliście w związku, był na pewno PR. Nie zdarzyło się panu po którymś z tweetów Zbigniewa Bońka pomyśleć: „ehh, po co nam to”?
Przede wszystkim każdy wie, że prezes Boniek jest osobą bardzo wyraźną i charyzmatyczną. Zawsze ma swoje zdanie i je publicznie komunikuje. Nikt go w tym nie powstrzyma. To, że publikował tweety wzbudzające jakieś kontrowersje, było jego prywatną sprawą. Dla mnie najistotniejszą rzeczą było jego przywództwo w środowisku piłkarskim, jego wielki wkład w pozytywną zmianę jaka zaszła w federacji i w polskiej piłce. Wiele dobrych rzeczy udało się zrobić przez te 9 lat współpracy z prezesem. To również zostało docenione przez UEFA, gdzie prezes został wiceprezydentem. Przed 2012 rokiem tylko jedna piąta Polaków oceniała PZPN w miarę pozytywnie, a później, po kilku latach blisko 75 proc. To kolosalny postęp, za którym poszli sponsorzy, firmy prywatne chcące inwestować w drużynę narodową czy federację. Dzięki temu przychody związku wzrosły trzykrotnie – z 90 mln do blisko 300 mln. Te pieniądze były i są inwestowanie w liczne nowe inicjatywy, których celem jest rozwój piłkarstwa w Polsce, na każdym szczeblu piramidy, zarówno w piłkę profesjonalną jak i tą masową, czyli amatorską. Poza tym na pewno nie zgodziłbym się, że związek to sam PR. Na tym można byłoby jechać przez 1,5 roku, a gdyby nie szły za nim jakieś działania, PR też przeżyłby zdecydowane załamanie. Osobiście mam satysfakcję z miejsca, w jakie zaszła federacja i z tego, że ona wciąż się rozwija.
Legia dzwoniła
Jak wyglądały kulisy pana odejścia? Wiem, że sam pan złożył rezygnację już w lipcu, ale wyglądało na to, że była wola dalszej współpracy ze strony nowych władz. Czy nie było?
Była i bardzo kusiło mnie, by zostać. Miałem dobre relacje z prezesem Kuleszą, z którym przecież współpracowałem już wcześniej, bo przez osiem lat był w zarządzie PZPN, w tym cztery w randze wiceprezesa. Jego wolę dalszej współpracy potraktowałem jako formę docenienia tego, co robiłem dla federacji. Ale jak już wspomniałem, chciałem robić coś innego. A prezes Kulesza wie, że mój telefon jest dla niego dostępny i jeśli będę mógł w czymś pomóc, to z chęcią to zrobię.
Dzwonił już?
Widzimy się przy okazji meczów reprezentacji, na które jestem zapraszany. Zawsze jest wtedy okazja aby przez chwilę zamienić kilka zdań, podzielić się swoimi spostrzeżeniami.
W wywiadzie dla Weszło kilka miesięcy temu zdradził pan, że jeszcze będąc sekretarzem, miał oferty zostania prezesem gdzieś indziej. W klubie piłkarskim? Albo innym związku sportowym?
Było swego czasu zainteresowanie z Legii Warszawa. Oczywiście wszystko odbyło się kulturalnie ze strony Legii – najpierw został powiadomiony prezes Boniek, który przyszedł z tym do mnie. Ja jasno powiedziałem, że chcę dokończyć z nim drugą kadencję i nie chcę odchodzić z federacji. Uważałem, że jeśli na coś się człowiek umawia i coś się zaczyna, trzeba to dokończyć. Temat Legii zatem upadł tak szybko, jak się pojawił.
Kiedy to było?
Około półtora roku przed ostatnimi wyborami.
Propozycja nie wróciła?
Nie. Inna sprawa, że wydarzenia po moim odejściu potoczyły się dynamicznie.
Gdyby jednak tak się losy potoczyły i wylądował pan w Legii, miałby pan sporo pracy…
Nie chcę mówić, że wszystko jest w Legii do poprawy. Wiadomo, że wynik sportowy determinuje dużo czynników. Łatwo byłoby się tu wymądrzać, ale to byłoby teraz najprostsze. Ja urodziłem się w Warszawie, miałem przyjemność być w tym klubie i moje serce zawsze jest z Legią.
Czy w PZPN porażka jest sierotą?
Jaka sytuacja z tych dziewięciu lat na stanowisku sekretarza generalnego zapadła panu szczególnie w pamięć?
Najbardziej w człowieku siedzą emocje. Nie wiem, jak to się stało, ale po przegranych karnych z Portugalią na Euro w 2016 roku po prostu się rozpłakałem. Tych emocji było tak dużo, że nie mogłem ich powstrzymać. Dużym rozczarowaniem było natomiast ostatnie Euro 2020.
Jak wewnątrz PZPN-u są odbierane porażki? Bo wiadomo, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. W związku też była?
Nie, związek nigdy nie umywał rąk, ale też nie można mylić pojęć. Trzeba oddzielić pracę w PZPN i to, co stało się na boisku. Jest mnóstwo projektów, codziennej pracy, którą trzeba wykonywać, a finalnie nie ma się bezpośredniego wpływu na to, jak reprezentacja zagra dany mecz. To, na co realnie ma się wpływ, to warunki, w jakich przebywała drużyna, jak wyglądała otoczka wokół drużyny. Wielkim wyzwaniem logistycznym była zmiana bazy przed Euro 2020, gdy okazało się, że jednak nie będziemy grać meczów w Dublinie, ale uważam, że zrobiliśmy wszystko, by drużynie niczego w tym okresie nie zabrakło. Niestety wynik sportowy był porażką. Natomiast nie oszukujmy się, że dużo przyjemniej przychodziło się do pracy, kiedy był mecz wygrany.
Straciliście duże pieniądze na nagłej zmianie Dublina na Opalenicę i Gdańsk?
Nie. Płatnikiem była UEFA, więc PZPN nie odczuł bardzo finansowo tej zmiany.
Euro jednak przegraliśmy i chciałem wrócić do jednej kwestii. Po przegranym meczu ze Słowacją piłkarzem, który został wysłany do dziennikarzy, był Tymoteusz Puchacz, który w tym meczu wszedł na kwadrans. Czy nie uważa pan, że dobrze by było, gdyby po tak bolesnej porażce do wywiadów stanął kapitan?
Moim zdaniem kapitan musi wyjść, ale po ostatniej odsłonie jakiegoś etapu. Tak jak było choćby po porażce na mistrzostwach świata w Rosji, gdy Robert Lewandowski przyszedł na konferencję prasową, odpowiedział na wszystkie pytania. Ne wydaje mi się, by po jednym meczu kapitan miał obowiązek wyjścia i zrelacjonowania wszystkiego, bo tak naprawdę w dwóch kolejnych meczach można sytuację jeszcze odkręcić. Zresztą my byliśmy tego blisko, bo mecz z Hiszpanią był bardzo dobry, a ze Szwecją tak od 20. minuty również. Na chwilę przed końcem był remis i wynik mógł pójść w jedną lub drugą stronę. A Robert nigdy nie unikał wywiadów po zakończeniu projektu.
Paulo Sousa za Jerzego Brzęczka
Jak z pana perspektywy wyglądał najgłośniejszy ruch Zbigniewa Bońka w jego drugiej kadencji, czyli zwolnienie Jerzego Brzęczka? Wiedział pan, że coś takiego się szykuje?
Tamta jesień była ciężka. Widziałem, że w prezesie coś siedziało, wiele pytań przychodziło mu do głowy. Ale też, że nie chce podejmować żadnych decyzji pod wpływem impulsu czy presji medialnej. Po przerwie świąteczno-noworocznej już wiedziałem, że jest zdecydowany na zmianę (oficjalnie decyzję ogłoszono 18 stycznia – przyp. red.). To nie było dla niego łatwe, bo mogę zapewnić, iż prezes szanował trenera Brzęczka, natomiast miał przekonanie, iż dla dobra drużyny trzeba tej zmiany dokonać.
Był pan świadkiem rozmowy Bońka z Brzęczkiem?
Tak. Była bardzo kulturalna, merytoryczna i rzeczowa. Prezes wytłumaczył trenerowi, dlaczego zdecydował o rozstaniu.
Trenerowi stanęły świeczki w oczach? To jak pozbawienie kogoś marzeń. Bez żadnych przesłanek, że to zaraz nastąpi.
Chyba tak, ale nie tylko jemu. My też byliśmy z nim zżyci. To nie było nic przyjemnego, natomiast czasem trzeba takie decyzje podejmować.
Jaki wpływ na decyzję o zwolnieniu Jerzego Brzęczka miały czynniki pozasportowe? Mówiło się o zarzutach co do jego kontaktów z mediami albo z Robertem Lewandowskim.
Było kilka rzeczy, które nie szły w dobrym kierunku, ale nie chciałbym o nich mówić publicznie. Ale myślę, że w pewnym momencie Jerzy Brzęczek za bardzo otoczył się pewną kurtyną i nie było wymiany świeżego powietrza i komunikacji z całym otoczeniem.
Zbigniew Boniek w dniu zwalniania trenera Brzęczka był już dogadany z Paulo Sousą?
Nie. Oczywiście jakieś alternatywy miał, ale to nie było tak, że kontrakt leżał gotowy do podpisu. Paulo Sousa był jedną z osób na liście. Podstawą był szacunek do aktualnego trenera i rozmowa z nim, a dopiero później można było przystąpić do drugiej fazy, czyli zakontraktowania nowego trenera.
Ilu było zatem kandydatów? Dwóch? Trzech?
Nie wiem, ale wydaje mi się, że Paulo Sousa był najwyżej na liście Zbigniewa Bońka.
Przeszliśmy płynnie do pracy obecnego selekcjonera. Jak dużym problemem i dla PR-u, i dla finansów związku, jest to, że Robert Lewandowski ustalił z Paulo Sousą, że nie zagra z Węgrami, a trener dołożył do tego jeszcze kilku innych czołowych piłkarzy i przegrał rozstawienie w barażach? Pana już w związku nie ma, ale myślę, że umie odpowiedzieć na to pytanie.
Ja bym tu rozdzielił dwie rzeczy. Pierwsza to fakt, że podstawowy cel został zrealizowany – gramy w barażach, wciąż mamy szansę na awans na MŚ. Druga – zgodziłbym się, że zabrakło trochę komunikacji. Pewnie można było niektóre sprawy wcześniej dograć i ustalić, ale też nikt się raczej nie spodziewał, że Węgrzy w takim osłabieniu tak mocno się postawią. Niesmak bez wątpienia pozostał, ale dziś trzeba tylko wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość. Co zresztą już się dzieje, bo Paulo Sousa powiedział publicznie, że teraz podjąłby inne decyzje. Straciliśmy dwie rzeczy – pierwszy mecz u siebie, za czym idzie strata finansowa i wsparcie kibiców, oraz status twierdzy na Stadionie Narodowym. Mit został zburzony ale wciąż wszystko może się zakończyć pozytywnie.
Maciej Sawicki – prezes Kanału Sportowego
Kiedy przyszła propozycja z Kanału Sportowego?
To ciekawe, bo dopiero wtedy, gdy powiedziałem, że definitywnie odchodzę z PZPN. Gdy ta informacja poszła w świat, otrzymałem kilka telefonów z propozycjami pracy, a ten z Kanału Sportowego był dla mnie najbardziej interesujący. Spodobał mi się ambitny projekt, widziałem, że założyciele Kanału Sportowego są zdeterminowani, że chcą mieć taką osobę jak ja w swojej drużynie. Szybko się dogadaliśmy.
Czy pan jako prezes mówi właścicielom kanału, którzy przecież też mają swoje formaty i pełnią tam rolę dziennikarzy, że to było słabe, a to trzeba ulepszyć?
O tym jak widzimy rozwój Kanału Sportowego rozmawiamy bardzo często. Myślę, że moje przyjście do Kanału miało konkretny cel. Chcemy się dynamicznie rozwijać, poszerzać grupę naszych widzów, umacniać pozycję największego medium o tematyce sportowej w Internecie. Założyciele zbudowali fajną rzecz, dali swoje twarze do tego projektu, plany na przyszłość mamy bardzo ambitne.
Nie chcę pytać o sufit Kanału Sportowego, bo jego ustalenie byłoby samoograniczaniem się, ale jakie macie najbliższe cele?
Już jesteśmy największym kanałem o tematyce sportowej. W listopadzie wyprodukowaliśmy ponad 100 programów, liczba wyświetleń sięgnęła blisko 20 mln, ponad 2,5 mln unikalnych użytkowników ogląda nasze treści. Chcemy iść do przodu ale też nie możemy być uzależnieni od jednej platformy. Wiemy już z doświadczenia, że bycie kanałem na YouTubie niesie za sobą pewne ryzyka, więc za chwilę będziemy mieli własną platformę OTT. To daje nam pewną niezależność i otwiera przed nami dużą drogę do rozwoju. Pod tym względem nie będziemy mieli zatem już żadnych limitów. Później pomyślimy, by pozyskać prawa telewizyjne do eventów, które odbywają się w Polsce i zagranicą.
W co celujecie, jeśli chodzi o transmisje na żywo?
Za wcześnie na takie deklaracje, życie pokaże.
Próbuję znaleźć to miejsce, w jakim jesteście lub macie nadzieję być już niedługo. Dlatego spytam: czy na przykład jest realne, że Kanał Sportowy będzie transmitować wkrótce jeden mecz Ekstraklasy w kolejce?
Myślę, że w tej chwili nie. Nasze możliwości budżetowe na to jeszcze nie pozwalają, ale wyobrażam sobie inne transmisje. Już pokazaliśmy, że jesteśmy kreatywni, umiemy zaskakiwać i z rzeczy, które są mniej medialne potrafimy zrobić coś, co wzbudzi zainteresowanie kibiców.
Dlaczego YouTube usunął swego czasu Kanał Sportowy?
Mieliśmy rozmowy na najwyższym szczeblu z przedstawicielami Google. Okazało się, że usunięcie naszego konta było całkowicie przypadkowe, spowodowane automatem, który błędnie zadziałał. Niemniej jednak sytuacja ta przyśpieszyła pewne decyzje stąd tak szybki start z własną platformą OTT.
Więcej treści to potrzeba większej liczby pracowników. Macie na radarze, bądź może wręcz jesteście dogadani, z jakimiś głośnymi nazwiskami?
Jak najbardziej. W naszej strategii jest zbudowanie silnego Kanału Sportowego i stopniowe uniezależnienie go od nazwisk czterech współzałożycieli. Będziemy pracować nad nowymi formatami, które zresztą już się u nas pojawiają – jak na przykład magazyn o piłce kobiecej, czy e-futbolu. Chcemy rozszerzać naszą widownię i docierać do kolejnych grup odbiorców. Pozyskanie nowych osób do pracy, także tych o uznanych już nazwiskach, jest zatem naturalne.
Myślicie, by z czasem przynajmniej część treści oddać za pay wall?
Nie. Bazujemy na modelu wyświetlania reklam bądź lokowania produktów. Nie chcemy jednak kreować żadnych barier w dostępie.
Wszystkie formaty Kanału Sportowego się monetyzują?
Nie i nigdy tak nie będzie. Pewne formaty będą motorami napędowymi, natomiast inne mają służyć spełnianiu koncepcji Kanału Sportowego, który nie ma być kanałem tylko o tematyce np.: piłkarskiej, ale chcemy budować kontent o całym sporcie i wokół sportu. I to w rzeczywistości konsekwentnie realizujemy.
Widzi pan Kanał Sportowy jako medium z niemal telewizyjną ramówką, czy w Internecie to niemożliwe? Mam na myśli nadawanie przez cały dzień, niekoniecznie całą dobę, siedem dni w tygodniu.
Myślę, że w pewnym momencie staniemy się medium, które będzie miało ramówkę na cały dzień. Już teraz w poniedziałek, nadajemy niemal non stop od godz. 10 do 23.
Komentarze