Praca Paulo Sousy jeszcze mocniej pokazuje, jakim błędem było zwlekanie z decyzją o zmianie selekcjonera do stycznia. Bo to nie tak, że Sousa nie miał szczęścia – a przynajmniej nie przede wszystkim. To, że przeliczył się z przekonaniem, iż i tak zdąży z wszystkim do czerwca, nie zmienia faktu, że w pierwszej kolejności nie miał czasu. Teraz widzimy, co zdziałać może kilka miesięcy więcej.
- Polska pokonała Albanię 1:0 i było to zwycięstwo ważne nie tylko ze względu na sytuację w tabeli
- Pojawiło się wiele uwag, że “Jerzego Brzęczka za taki mecz to by media zjadły”. Ale były trener starał się tak grać zawsze, obecny tylko wtedy, gdy naprawdę trzeba. Bez wyniku w Albanii nie byłoby już kolejnych meczów
- Znaleźliśmy się w momencie, w którym Paulo Sousa chciał być pół roku temu. To bardzo dobrze, ale paradoksalnie też niebezpieczne dla samego selekcjonera
Dobrze się stało
Powodów, dla których cieszę się ze zwycięstwa w Tiranie pewnie mógłbym znaleźć kilka, ale jeden jest szczególnie ważny. Porażka sprawiłaby, że cała dyskusja o meczu sprowadziłaby się do zakrzyczenia głosów próbujących rzeczowo analizować postawę Polaków w eliminacjach oraz szukających prawdziwych odpowiedzi na pytanie: to jest ten rozwój, czy nie? Misja Sousy by się skończyła, a gdyby któryś z obrońców jeszcze przy bezbramkowym wyniku skopiował nagle podanie Kamila Piątkowskiego z San Marino, wielu na odchodne przykleiłoby mu łatkę nieudacznika. Nie miałoby znaczenia, że na siedem poprzednich meczów eliminacyjnych przegraliśmy tylko jeden, minimalnie z Anglią, przy okazji strzelając więcej bramek od najlepszych w Europie. Że od zera zbudował dla kadry Pawła Dawidowicza, Tymoteusza Puchacza oraz sprawił, że jeśli od trzech wartościowych napastników odejmiemy – przez długie kontuzje – dwóch, to wciąż mieliśmy trzech. Że niechciany przez poprzedników Karol Linetty stał się ważną częścią zespołu i w odpowiedzi zaczął notować liczby. Wynik determinowałby całą ocenę, mało kto by się zająknął o przebiegu meczu w Tiranie, w którym może nie było efektownie, ale ani przez chwilę nie śmierdziało porażką.
- Czytaj także: Rzecznik PZPN zabrał głos w sprawie Glika, mamy przełom
- Czytaj także: Eliminacje MŚ 2022: kto dołączy do Niemiec i Danii? Analiza sytuacji w grupach
Liczyło się tu i teraz. A co z później?
Sousa wciąż niczego nie wygrał i za wcześnie na jego hagiografię, ale jeśli po marcowym meczu w Budapeszcie – gdzie przecież niczego jeszcze nie przegrał – ciskano w niego gromami, dlaczego dziś nie pisać o pozytywnych efektach tamtych decyzji? Nie znosiłem narracji mówiącej, że na Węgrzech powinien zagrać bezpiecznie (czyli w domyśle jak poprzednik, którego styl gry miał w założeniu poprawiać…), bo liczył się tylko wynik, podczas gdy zamiast słowa „tylko” powinno być co najwyżej „też”. Później przyszłaby wyprawa na Wembley, więc również nie miałby prawa kombinować, zaraz Euro, więc skoro do tej pory niczego nie zmieniał, to byłoby już za późno. Wreszcie doczekalibyśmy jesieni, gdzie po półrocznej pracy według patrzących jedynie na wyniki, Sousa zostałby rozliczony z nieswoich pomysłów. Tych nie miał prawa mieć, to przecież zbyt ryzykowne, by tak nagle zmieniać przyzwyczajenia piłkarzy.
Tak jak był rozliczany z szukania piłkarzy do swojej drużyny. Z prawa do sprawdzenia Michała Helika, ustawienia z wahadłowymi, gry na dwójkę napastników mimo kontuzji Arkadiusza Milika i Krzysztofa Piątka. Słuchając opinii na temat tamtych wyborów Sousy można było dojść do wniosku, że albo mógł sobie je darować, albo że wszystko powinno działać od razu, już w Budapeszcie. Trzeciej drogi, czyli wejścia w proces, nie akceptowano.
A jednak się da
Nigdy nie dowiemy się, jak wyglądałoby Euro, gdyby Portugalczyk dostał drużynę we wrześniu-październiku, gdy Zbigniewowi Bońkowi chodziło już po głowie pożegnanie z Jerzym Brzęczkiem. Ale patrząc na kadrę dziś i trzy-sześć miesięcy temu, różnica jest kolosalna. Możemy się więc tylko domyślać.
Dziś mamy stabilizację na każdej pozycji, której by nie było bez wejścia w ten niechciany proces. Najpierw przestaliśmy tracić bramki po stałych fragmentach gry (ostatni raz miało to miejsce ze Słowacją w czerwcu, od tego czasu zagraliśmy siedem meczów), później potrafiliśmy sprawić, że Anglia – wicemistrz Europy, czwarta drużyna świata – w Warszawie stworzyła dosłownie jedną okazję przez 90 minut gry. Wreszcie w kluczowym meczu eliminacji przeciwko ekipie, która niedawno nas zdominowała (przedziwny mecz, jakby ktoś go całkowicie wyjął z procesu rozpoczętego w marcu, na szczęście jednostkowy), nie pozwoliliśmy jej na nic. Nagle się okazało, że da się tego dokonać grając w systemie 3-5-2 bez wahadłowych, którzy rzucają swoją jakością na kolana. W kraju, w którego DNA leży przyczajka na własnej połowie i husarski zryw do kontry.
Zgodnie z planem
Sousie do tej pory brakowało pragmatyzmu. Powtarzanie w kółko słów o mentalności, o grze o zwycięstwo z każdym i wszędzie, jest efektowne, ale przychodzą mecze, których przede wszystkim trzeba nie przegrać. Pierwszy raz miałem wrażenie, że właśnie z takim planem przystąpił do spotkania we wtorek. Polikwidował kratery, które we wrześniowym starciu z tym samym rywalem były przyczyną pożarów pod bramką Szczęsnego, irytował się na niechlujstwo w rozegraniu piłki, ale nie na brak przyspieszenia w budowaniu akcji. Wreszcie, w klasyczny dla siebie sposób, przeczytał mecz i zrobił zmiany, które dały zwycięstwo. Jego obrona, tak krytykowana, mimo że bramki traciła przede wszystkim przez indywidualne błędy, nie zaś system, była najbardziej perfekcyjną od lat. Wszystko wyglądało na włączenie opcji „nie przegrać, spróbować wygrać” i zostało zrealizowane. Różnica między nim a poprzednikiem – pojawiło się wszak wiele uwag, że „Jerzego Brzęczka za taki mecz to by media zjadły” – była taka, że były trener starał się tak grać zawsze, obecny tylko wtedy, gdy naprawdę trzeba. Bez wyniku w Albanii nie byłoby już kolejnych meczów.
Krzywa wznosząca
Jak trudno o rozwój zespołu po mistrzostwach Europy, widać na przykładzie tych, którymi dopiero się zachwycaliśmy. Z turniejowych mniejszych lub większych rewelacji, na fali popłynęła tylko Dania. Ukraina, przecież ćwierćfinalista, po siedmiu eliminacyjnych meczach ma jedno zwycięstwo w dość łatwej grupie. Czesi? Słabiutko. Dla Austrii cała kampania jest kompromitująca, a w barażach znajdzie się tylko dzięki historycznym już wynikom w Lidze Narodów. Węgrzy, których trzy miesiące temu tak chcieliśmy naśladować, najpierw ledwie wygrali z Andorą (2:1), a później dostali w łeb od Albanii i odpadli z gry o awans. Gdyby postęp wszystkich tych drużyn od czerwca rozrysować na wykresie, a później nanieść naszą krzywą, patrzylibyśmy na nie z góry.
Decydujący moment
Paulo Sousa doszedł jednak do najbardziej niebezpiecznego momentu swojej pracy, bo w przypadku ewentualnych niepowodzeń nawet jego obrońcy stracą oręż. Do tej pory można było znaleźć argumenty, które tłumaczyły niepowodzenia – wdrażanie nowego stylu gry, budowanie piłkarzy, którzy do tej pory nie mieli wiele wspólnego z reprezentacją, brak czasu. Sousa lubi mówić, że proces nigdy się nie kończy, ale fakty są takie, że znalazł się dziś w miejscu, w którym chciał być pół roku temu. Brak wyników spowodowany ewentualną słabą grą będzie więc oznaczać regres. Jeśli jednak piłka jest logiczna, trochę jeszcze na obecnej fali powinniśmy popłynąć.
Komentarze