- Zbigniew Boniek w czasie swojej kadencji trzykrotnie decydował o wyborze nowego selekcjonera reprezentacji Polski
- Z tego powodu chcieliśmy z nim porozmawiać – by dowiedzieć się, jak taki wybór wygląda od kuchni
- Były prezes PZPN opowiedział nam o swoim stylu działania, ale poruszył też inne kwestie: rozstania z Jerzym Brzęczkiem i czy po latach go żałuje, współpracy z Paulo Sousą, oraz dość otwarcie skrytykował sposób pracy Fernando Santosa
Przemysław Langier: Kto będzie nowym selekcjonerem reprezentacji Polski?
Zbigniew Boniek (wiceprezes UEFA, były prezes PZPN): Nie wiem.
Nie pytam o wiedzę, a o przeczucie.
Ktoś z trójki: Probierz, Papszun, Urban. Ale nie powiem jednego nazwiska, bo to nie ma większego sensu. Wiem tyle, że nowy selekcjoner musi pasować do koncepcji prezesa.
A kto by pasował do pana koncepcji?
Moja koncepcja byłaby troszkę inna już wcześniej i pewnie nie doszłoby do sytuacji, w której musimy teraz wybierać selekcjonera, bo po prostu wcześniej nie wziąłbym Santosa. Z całym szacunkiem do pana trenera i jego CV, ale podoba mi się nieco inny typ szkoleniowca.
Skąd to się bierze, że mylenie tropów w przypadku nazwiska nowego selekcjonera jest dla prezesów PZPN niemal sprawą honorową? Pan też to robił.
W życiu żadnego tropu nie myliłem. Natomiast miałem zupełnie inny sposób działania. Szedłem tylko do trenera, który w moim odczuciu był w danej chwili najlepszy. Nigdy nie rozmawiałem z dwoma, trzema, czterema. Pierwszy raz zastanawiałem się nad selekcjonerem po Fornaliku. Pomyślałem, że dla mnie idealny byłby Nawałka, więc rozmawiałem tylko z nim. Po nim chciałem kogoś młodego, ambitnego, z doświadczeniem, z przeszłością reprezentacyjną i wyszedł mi Brzęczek. Z nikim innym się nie spotkałem. Postawiłem na taki sposób działania. Natomiast w przypadku prezesa Kuleszy też nie wydaje mi się, by robił jakieś wielkie tajemnice z wyboru. Wiadomo, że spotkał się z Probierzem i Papszunem, pewnie też z Urbanem, może zadzwonił do Skorży. Natomiast jasne jest, że nie wyjdzie teraz przed ostatecznym wyborem i nie powie dziennikarzom: panowie, będzie ten czy tamten.
Co do Santosa… Pamiętam, jak przy okazji jego wyboru powiedział pan, że w Polsce w rok zrobilibyśmy wariata nawet ze Scaloniego. A jak tutaj było? My zrobiliśmy wariata z Santosa, czy on sam z siebie?
Santos przede wszystkim źle podszedł do tematu. Jego wiedza była oparta na 2016 roku i wydawało mu się, że dziś jesteśmy silną drużyną. Do tego zobaczył, jaką mamy grupę kwalifikacyjną i uznał, że jakoś to będzie. Powiedzmy sobie szczerze: lekcji to on nie odrobił. Przecież pod koniec swojej pracy on wciąż nie potrafił wymienić polskich piłkarzy. A jeżeli zarabiasz takie pieniądze i jesteś na takim stanowisku, musisz wymagać od samego siebie, a przede wszystkim wiedzieć kto jest kto. Poza tym nie podobało mi się to branie ludzi pod włos na pierwszym spotkaniu, mówienie: od dziś jestem Polakiem, musicie zaaprobować moją twarz, bo od dzisiaj będę wszędzie. To wszystko było nieszczere, w ogóle się nie sprawdziło. Santos dziś powinien mieć najwięcej pretensji do siebie. Jego zarządzanie było powierzchowne, lekkie. Myślał, że łatwo tę grupę przejdzie, że będzie miło, sympatycznie i wesoło, a okazało się coś zupełnie innego.
Mówił też, że wraz z sobą sprowadza swoją filozofię. Rozwiązania skuteczne w Portugalii nie mają racji bytu w Polsce?
Coś w tym jest, kopiuj-wklej nie zadziała w różnych warunkach, bo praca z każdą drużyną jest inna. To, co trener mówi i robi, zawsze ma wpływ na rezultaty. Ale trener może ciężko pracować, mieć wyniki, a i tak nie mieć wielkiego poparcia w narodzie. Nawiązuję do sytuacji sprzed kilku lat, bo gdybyśmy spojrzeli na nazwiska naszych trenerów w ostatnim ćwierćwieczu, to najwięcej punktów zdobywał Jerzy Brzęczek. A nikt w nim się nie zakochał.
Ale ostatecznie to właśnie pan go zwolnił… Ostatnio często pan o nim wspomina. Po trzech latach żałuje pan tamtej decyzji?
Wie pan czego żałuję? Że zaskoczył nas COVID, który sprawił, że mistrzostwa Europy zostały przełożone i nie mogliśmy ich zagrać w pierwotnym terminie. To wszystko zmieniło. Zrobił się rok przerwy w graniu reprezentacyjnym, w międzyczasie nastąpiło wiele rzeczy. Zwolnienie Jurka nie było dla mnie wielką przyjemnością. Ale w tamtym czasie trzeba to było zrobić, bo były ku temu argumenty. Nie chcę dziś mówić, jakie. Wcześniej, do momentu zakwalifikowania się na Euro, wszystko hulało, jak należy. Przecież ja jeszcze po decyzji o przełożeniu mistrzostw, przedłużyłem z nim kontrakt na kolejny rok. Jerzy Brzęczek był postacią absolutnie pozytywną, natomiast później zdarzyły się pewne rzeczy, o których nie lubię opowiadać. Zostawmy już Brzęczka…
Nie ukrywam, że chciałem porozmawiać, by poznać nieco kuchni, jeśli chodzi o wybór selekcjonera. Bo jedna rzecz mnie frapuje – dużo się w mediach pisze, że któryś kandydat, w tym wypadku Marek Papszun, przez swoją niezależność może nie być zaakceptowany przez baronów. Takie rzeczy jak niezależność trenera naprawdę mają jakiekolwiek znaczenie zamiast na przykład jego kompetencji?
Nie wiem, jak to dokładnie teraz wygląda, ale samo założenie przedstawione w pytaniu jest błędne, bo prezes nie powinien w ogóle zastanawiać się nad kręceniem nosem przez baronów. To prezes odpowiada za wybór, nikt inny. To po pierwsze. Po drugie – ja tego wszystkiego nie rozumiem, tej dyskusji o niezależności trenera, o całej argumentacji idącej w tym kierunku. Panowie – w reprezentacji jest potrzebny selekcjoner, a nie trener. Czyli człowiek, który będzie umiał wybrać najlepszych pod określony system gry, wzbudzić w nich optymizm, chęć grania, połączyć ze sobą ze sto tysięcy elementów. Bo czasu na trenowanie nie ma. To są dwie-trzy jednostki na zgrupowaniu plus dwa mecze. Czas dla trenera, już nie tylko selekcjonera, pojawia się dopiero po zakwalifikowaniu na wielką imprezę.
Mimo wszystko chodzą słuchy, że Cezary Kulesza chce przedyskutować swój wybór podczas walnego. Rozumiem, że pan postępowałby inaczej.
Zawsze uważałem, że wybór trenera jest wyłącznie w gestii prezesa. Ja bardzo przepraszam, ale jak jakiś baron wojewódzkiego związku, gdzie skala pracy, rozwój piłki dziecięcej i młodzieżowej, szereg zadań jest zupełnie niedopasowanych do wyboru selekcjonera, może mieć znaczące zdanie, kto ma być selekcjonerem? Przecież potem, gdy nie wyjdzie, to wszystko jest na klacie prezesa. Co innego mieć trzech-czterech ludzi, do których prezes ma zaufanie pod kątem merytoryki i znajomości piłki. Wtedy proszę bardzo, warto konsultować. Ja też tak robiłem, choćby z prezesem Nowakiem, do którego miałem wielki szacunek, miałem Burlikowskiego, który był moim konsultantem do spraw reprezentacji, miałem Janusza Basałaja… I z nimi faktycznie dyskutowałem, wsłuchiwałem się, czy mają podobne spojrzenie, choć na końcu decyzję podejmowałem sam.
I później, z tego, co było słychać, baronowie podobno mieli do pana pretensje o autorytarność przy wyborze.
Jeżeli tak myśleli, to nie sobie myśleli. A prawda jest taka, że za Zbigniewa Bońka my jechaliśmy na wszystkie imprezy. W ogóle wiele było opinii, że dobrze, że po tych moich latach przyjdzie ktoś nowy, będzie przynajmniej większa demokracja. A jak wygląda ta demokracja, to wszyscy widzimy. Swoją drogą w ogóle nie uważam, bym był autorytarny. Po prostu nie wyobrażałem sobie, by wybór trenera odbywał się na przykład przez głosowanie zarządu. Bo co? Zarząd głosuje, a jak trenera trzeba zwolnić, to wszyscy się pochowają.
Zna pan Cezarego Kuleszę od lat. Jest typem człowieka, który jak coś postanowi, to koniec, czy na walnym może poczuć presję środowiska i zmieni decyzję?
Nie chciałbym oceniać prezesa… Ale mam takie przekonanie, że zarówno Czesława Michniewicza, jak i Fernando Santosa, Czarkowi podpowiedziano. Że to nie był jego autorski pomysł. Przecież do spotkania z Santosem doszło dopiero w Polsce po podpisaniu kontraktu. Ale żeby było jasne – ja nie jestem w żadnej kontrze do jego działań. Po prostu życzę mu, by dokonał autorskiego wyboru. Bo bez względu na to, jak będzie przebiegał wybór, odpowiedzialność jest jego. A lepiej przecież spojrzeć później w lustro i powiedzieć: to ja zrobiłem błąd, niż kierować się podpowiedziami innych, których w momencie kryzysu i tak nie znajdziesz.
Czy my mamy naprawdę tak specyficzny klimat, że obcokrajowcy się tu nie odnajdują, albo zniechęcają, czy o co chodzi?
Czy ja wiem? Na pewno zagraniczny selekcjoner nie może być porównywany z zagranicznym trenerem w klubie. Ten ostatni mieszka tu na stałe, przenika mentalnością, staje się jednym z nas, bo są przecież tacy, którzy zostali tu na lata. Natomiast selekcjoner przyjeżdżając z zewnątrz ma raczej świadomość, że jak mu nie pójdzie, to zaraz go w tym kraju nie będzie. W każdym razie na pewno nie generalizowałbym, że obcokrajowcy źle się czują w naszym środowisku. Weźmy choćby Sousę. Miał trochę pecha, że nie wygrał ze Słowacją, bo gdyby to zrobił, zupełnie inaczej by wszystko wokół niego wyglądało. Ale do czasu, gdy byłem prezesem, nie miałem z nim żadnego, ale to żadnego problemu. Jeździł po całej Europie, oglądał zawodników, był wszędzie tam, gdzie musiał być. Miał pozytywne nastawienie, a drużyna była w nim zakochana. Klimat był znakomity. Natomiast później zmieniają się ludzie, zmienia się otoczenie.
Pana zdaniem to po tych zmianach się zniechęcił?
Nie wiem, jakie tam były stosunki, ale doszło do sytuacji takiej, że się rozstano. Dziś się mówi, że Sousa uciekł, ale przecież to nie do końca tak, bo gdyby PZPN go nie puścił, to byłby dalej selekcjonerem. Nie sądzę, że gdyby dostał odmowę, byłby wielki problem – przecież w piłce brak zgody jednej strony na transfer jest czymś normalnym. Ale mnie się wydaje, że wszystkim to było na rękę. Sousa był widziany jako trener starego układu, a pojawiła się pokusa wzięcia kogoś “naszego”. Ja to też rozumiem. Sousa pewnie to wyczuł i zrobiło się, jak się zrobiło. Przecież jemu też tłumaczyli te wszystkie artykuły, że został wezwany na dywanik, albo gdy po meczu z Węgrami były sygnały z PZPN, że tam myślą o tym, co z jego kontraktem. Prawda jest taka, że po moim odejściu w relacjach na linii związek-trener nastąpił pewien impas, i gdy się rozstawano, nikt za nikim nie płakał.
Skomentował pan dziś słowa o pożegnalnej kolacji Santosa z pracownikami PZPN, jako geście z klasą, pisząc, że to największa głupota, jaką pan ostatnio czytał. Jak to rozumieć?
Santos był w Polsce przez kilka miesięcy. Nie nauczył się nazwisk 30 polskich piłkarzy, nie mówiąc o tym, że nie znał z reprezentacji młodzieżowych nikogo. Swoją pracę wykonywał naprawdę po macoszemu i nagle mówimy, że był wspaniałym człowiekiem, bo zaprosił na kolację dwóch ludzi – współpracujących z nim Łukasza Gawrjołka i Jakuba Kwiatkowskiego? Co jest fantastycznego w tym, że to zrobił? Podobno podczas tej kolacji najbardziej żałował, że nie został zwolniony dwa miesiące wcześniej, bo miał duże pieniądze do zarobienia w Arabii. Ja bym wolał, żeby nie zapraszał, ale by popełniał mniej błędów jako selekcjoner.
Na Twitterze pisał pan też o Robercie Lewandowskim w ten sposób: Przez dziewięć lat bycia prezesem zawsze uważałem, ze Lewy jest problemem dla przeciwników, nie dla nas. Szybko się to zmienia… Ale wiadomo, u nas ludzi sukcesu szanuje się, gdy są na topie. Trochę słabszy okres i już wszystko w nich nas razi. Polskie piekiełko. Rozwinie pan?
W modzie jest teraz strzelanie do Roberta Lewandowskiego i jest to kolejny taki przypadek w najnowszej historii polskiego sportu. Ludzie strzelali już do Małysza, Stocha, Radwańskiej. Jak tylko jakiś nasz bardzo dobry zawodnik przestaje wygrywać, albo ma regres formy, my już wszystko wiemy. Przecież wszystkie dyskusje, czy go powoływać, to jakiś absurd. Ja uważam, że przez najbliższe dwa lata, Robert Lewandowski może tej kadrze dać jeszcze bardzo dużo. Jazda z nim pokazuje, jacy jesteśmy zawistni. Gdyby dwie bramki strzelił inny zawodnik, a nie Lewandowski, to byśmy podziwiali z zadowoleniem.
Jak pan ocenia jego wywiad?
Całkiem niepotrzebny. Ten wywiad jest odbiciem tego, co się dzieje wokół niego. Powinien mieć więcej zimnej krwi i w tym czasie żadnego wywiadu nie udzielać. Wiele z jego wywiadów mi się nie podoba, bo one wyglądają jak zbudowane PR-owo. Gdyby Robert faktycznie mówił na spontanie, byłoby trzy razy lepiej dla niego.
To jeszcze na koniec krótka piłka – chodzi panu po głowie powrót na stanowisko prezesa PZPN?
W ogóle. Kompletnie o tym nie myślę. Dziś w Polsce jest dwóch-trzech kandydatów do startu w wyborach. Ja już swoje zrobiłem, jestem prezesem honorowym, niech teraz działają inni. Tematu mojego ponownego ubiegania się o stołek w PZPN nie ma.
Komentarze