- Reprezentacja Polski nie po raz pierwszy przegrywa przede wszystkim z własnymi demonami, przegrywa z własnymi głowami, przegrywa z minimalną choćby presją
- Cała sytuacja trwa zdecydowanie zbyt długo, by dopatrywać się problemu w czynnikach choćby i luźno związanych z piłką nożną
- Zmieniają się trenerzy, zawodnicy, atmosfera, rywale, ale nie zmienia się format podejścia, nie zmienia się logika działania. I to właśnie martwi najbardziej
Reprezentacja Polski – w czym tkwi problem?
Czy Reprezentacja Polski pojedzie na Mistrzostwa Europy w 2024 roku? Owszem, pojedzie. Reprezentacja Polski zapewne wywalczy bezpośredni awans, a nawet jeśli już w eliminacjach naszym zawodnikom powinie się noga, zostaje ścieżka barażowa, na której wcale nie będzie się roiło od jakichś szalenie wymagających rywali. Dlatego wczoraj wbrew pozorom nie skończył się świat, nie dobiegł końca nawet futbol w Polsce.
Ale czy reprezentacja Polski jeszcze przez długie lata będzie przywoływana nie tylko u nas, ale na całym świecie, jako przykład giganta, który w kuriozalnych, absurdalnych i trudnych do wyjaśnienia okolicznościach wyłożył się na kopciuszku? A i owszem. Nie wiem, nie jestem statystykiem, nie mam narzędzi i możliwości, by zweryfikować jak wiele rekordów pobiliśmy. Jestem niemal pewny, że Mołdawia nigdy nie wygrała meczu z lepszym rywalem, że nigdy nie miała tak udanego powrotu do gry z zespołem losowanym z najwyższych koszyków. Polacy też pewnie nigdy nie przegrali meczu z rywalem z czwartej pięćdziesiątki rankingu FIFA, prowadząc w meczu 2:0. Okoliczności, styl, ale przede wszystkim ten gigantyczny rozstrzał w potencjale – to wszystko sprawia, że mówimy o zdarzeniu, które przejdzie do historii.
- Zobacz także: Euro 2024: tabela polskiej grupy, aktualna sytuacja
Okej, mamy za sobą i pragmatyczne spojrzenie, że jeszcze nic się nie stało, i rytualne oburzenie na to, że czegoś takiego nie widział w swojej karierze nie tylko Fernando Santos, ale – co wielce prawdopodobne – każdy fan piłki nożnej, bo zwyczajnie trudno sobie przypomnieć w historii jak aż tak mocny zespół, z tak mocną gwiazdą i tak mocnym selekcjonerem dostał na dziąsło od tak słabego rywala, z tak mizernym składem i takim anonimowym trenerem. W tych tematach możemy jednak głównie popisywać się panowaniem nad słowem – wymyślać coraz to nowsze obelgi dla piłkarzy, ewentualnie rozpisywać coraz to bardziej realne scenariusze na pozostałą część eliminacji. Ja chciałbym skupić się na czymś innym. Chciałbym się skupić na tym, jak przeogromny ciężar ma biała koszulka z czerwonymi napisami oraz naszywką, z której dumnie, ale i groźnie spogląda Orzeł Biały.
Wczorajszy mecz przeważył, w całym zgromadzonym do analizy materiale brakowało właściwie tylko takiego zapisu. Brakowało, by kopciuszek, przyparty do muru, niemalże rozstrzeliwany przez reprezentację Polski, nagle się odgryzł. Brakowało, by ktoś NAPRAWDĘ bardzo słaby podszedł do nas nieco wyższym pressingiem. Brakowało sytuacji, w której Mołdawia zrobiła to, co wielokrotnie robiły z nami zespoły z niższej, albo porównywalnej półki. Mołdawia pokazała, że się nas nie boi, pokazała, że chce nam usiąść na klatce i okładać młotkami. A Polska zrobiła dokładnie to samo, co w dziesiątkach poprzednich meczów, gdy rywal nacisnął, a my akurat nie byliśmy przygotowani na szybką kontrę.
Polska się wystraszyła. Przelękła. Szukam słowa jak najbardziej odpowiedniego do “Czerwonego Kapturka”, który właśnie ujrzał wilka w babcinym łóżeczku, zresztą nawet barwy się zgadzają. Polska została sparaliżowana strachem, pomieszanym zresztą z pełnym zdumienia szerokim otwarciem oczu. Ale jak to? Wilk? W skórze Mołdawii?
Do tej pory mieliśmy sporo poszlak, nie mieliśmy aż tak twardych dowodów. Zawsze była okazja zgonić na coś innego. Czasem na selekcjonera kiepskiego taktycznie. Innym razem na selekcjonera tchórzliwego, albo takiego, który psuje atmosferę w reprezentacji. Czasem na świetnie dysponowanego rywala, czasem na nieuczciwego arbitra, czasem na układ planet. Ale już dłużej uciekać się nie da. Ta reprezentacja dziczeje, gdy podczas paradowania w reprezentacyjnym trykocie pojawiają się na jej drodze wyboje.
Wystarczy drobne potknięcie, jakiś groźniejszy samotny kontratak, wypuszczony przez rywala i już zaczyna się dygotanie nóg, zaczyna się powtarzanie tabliczki mnożenia – mnożenia prostych błędów, głupich strat, szkolnych wtop technicznych czy taktycznych. Gdy Lewandowski zmarnował karnego z Meksykiem, można było jeszcze uciec w jakieś tłumaczenia – gdyby Michniewicz ustawiłby zespół inaczej, to byśmy mieli dwie sterty okazji, a nie tylko jednego karnego. Gdy graliśmy ohydną piłkę za Brzęczka, można było do woli jeździć po sympatycznym Jerrym Buzzerze, który z każdym tygodniem memowiał i memowiał, aż zamienił się we własną parodię. Gdy nie wyszło nam Euro za Sousy można było łudzić się, że dopiero rozpoczyna się proces, gdy zawaliliśmy mundial za Nawałki – że pewien proces się skończył i trzeba świeżości. Oczywiście, nie usprawiedliwiam błędów tych wymienionych ludzi, nie deprecjonuję siły rywali, na których napotykali, nie lekceważę czynników zmiennych jak forma w klubie, czy konieczność zastępowania kluczowych ogniw dublerami w wyniku kontuzji. Ale to trwa zbyt długo i jest zbyt powtarzalne, by nie szukać przyczyn nieco wyżej, by nie pokusić się o jakieś bardziej ogólne diagnozy.
Bo prawda jest taka, że reprezentacja mecze tego typu, mecze gigantycznych rozczarowań jak z Mołdawią, grywa niezależnie od selekcjonera, formy poszczególnych piłkarzy w klubach, niezależnie od taktyki i ustawienia na boisku. Czy gramy trójką stoperów, czy czterema obrońcami. Czy gramy defensywnie jak za Michniewicza, czy z zadaniem ofensywnej dominacji jak za Sousy. Czy w drużynie roi się od zawodników co najwyżej z ławki rezerwowych w mocnych ligach, czy też mamy kapelę w wybitnej formie – by wspomnieć, jaki obecnie sezon za Zielińskim, Lewandowskim, Szczęsnym, Kiwiorem czy Szymańskim.
Gość, który w Neapolu zapracował na gigantyczny mural, w reprezentacyjnej koszulce miewa mecze jak wczorajszy, gdy to od jego straty zaczęła się katastrofa. Gość, który cały czas stanowi czub walki o Złotą Piłkę, pudłuje wprawdzie z ostrego kąta, ale w sytuacji bardzo, bardzo dogodnej. Bramkarz, który od miesięcy ciągnie tę kadrę na plecach, nagle głupieje przy dość niegroźnej wrzutce na aferę. I tak można wymieniać punkt po punkcie, zawodnik po zawodniku, mecz po meczu. Tak jakby największym problemem nie były te wszystkie czynniki zmienne, selekcjonerzy, atmosfera, rywale, forma. Tak jakby problemem była sama koszulka z godłem.
Przeklęta zbroja
Wyobrażam sobie to trochę jak przeklęte zbroje ze świata gier RPG. Zakładasz, przekonany, że cię uskrzydli, doda siły, może sprawi, że będziesz zadawał większe obrażenia. Ale to ciężkie żelastwo okazuje się przeklęte, spowalnia ruchy, wprowadza do nich element niezdarności, a zdjąć tego w trakcie meczu się zwyczajnie nie da. Herosi z kilkudzesięcioma golami na koncie zakładają i nagle zapominają, gdzie jest pole karne. Tytani obrony po przywdzianiu zbroi nie potrafią powstrzymać nawet szczura, finezyjni kuglarze środka pola nagle nie są w stanie się poprawnie wysłowić.
Najgorsze jest to, że odpornych jest naprawdę niewielu, a w dodatku duża część z tych odpornych jest zwyczajnie słabsza piłkarsko. Dla Kamila Glika, Kamila Grosickiego, Karola Świderskiego koszulka nie jest ciężarem, oni wielokrotnie w swoich karierach już udowadniali, że w reprezentacyjnym t-shircie potrafią robić rzeczy, które nie udawały im się w swoich klubach. Ale co z tego, jeśli dzisiaj tylko szaleniec mógłby się dopominać Glika czy Grosickiego w miejsce młodszych, lepszych i grających w bardziej wymagających ligach konkurentów.
Tu chyba dochodzimy do tych 40 milionów oszukanych. Do tych 40 milionów serc. Wiele razy zastanawiałem się nad tym tematem, bo dość szybko pozbyłem się szczeniackiego rozczarowania: “bo im się nie chce”. No nie, im się bardzo chce, niestety, czasami to widać po sztywności ruchów. Problem leży nie w motywacji, ale w strachu. Mamy piłkarzy, którzy nie odstawią nogi, którzy nie będą się obawiali włożyć nogi w kocioł przy dośrodkowaniu. Oni są zmotywowani, oni boiskowo są gotowi. Ale gdy rywal zacznie odzyskiwać tlen, jak wczoraj Mołdawia – każdego z nich sparaliżuje strach. Strach, który odebrał Kamińskiemu i Szymańskiemu możliwość zamknięcia akcji dwa na jeden, co każdy z nich wykonał milion razy na treningach odkąd skończyli sześć lat. Paraliżująca presja odebrała Szczęsnemu możliwość trzeźwej oceny sytuacji przy 3:2. Potężna, wybaczcie, i tak długo się powstrzymywałem przed tym słowem, sraczka towarzyszyła naszym stoperom, gdy rozwijali dywan przed mołdawskim napastnikiem z listy życzeń Zagłębia Lubin.
Z bólem czytałem wypowiedzi piłkarzy, które zostały niemal siłą wyszarpane przez dziennikarzy, bo zawodnicy naturalnie od razu zwiali do szatni, do mixzony wysłali zaś Bednarka. Bednarek, który mówi o tym, że “będzie grill, zresztą zasłużony”. To wszystko jest cały czas ta sama historia o lęku, o strachu, o przerażeniu, z jakim wiąże się stanięcie oko w oko z 40 milionami Polaków. Jak młody piłkarz, którego trener sekuje przy każdej stracie. On już nie boi się samej straty i konsekwencji, jaka ona przyniesie – okazji dla rywala, może gola. On boi się samego krzyku, samej reakcji, którą odczuje na własnej skórze.
Mogą mieć to w dupie, mogą myśleć już o urlopach, jak zresztą Bednarek przyznał w przywoływanej rozmowie. Ale jednak – boją się tego, co ich czeka, gdy zawiodą. Te 40 milionów serc wcale ich nie niesie, te 40 milionów serc ciąży na plecach, bije mocno, tak mocno, że zagłusza logiczne myśli. Wychowani w kulcie tej koszulki od najmłodszych lat, a jednocześnie z psychiką tak kruchą, że w chwili historycznej porażki z Mołdawią myślą o tym, kto ich będzie grillował.
Pamiętając aferę premiową, pamiętający wypychanie młodych do wywiadów, pamiętając dużo niespecjalnie chlubnych okresów tej szatni, trudno jest drużynie współczuć. Ale jednocześnie trochę ich rozumiem. Znów zawiedli, znów stało się to, czego się najbardziej bali. Znów strach zamiast mobilizować do działania, po prostu zaczął paraliżować.
Kiedy w kadrze będą grać tacy, którzy się temu postawią? Za internetowym klasykiem: nie wiem, chyba nigdy.
Komentarze