- Piłkarze ponoszą ogromną odpowiedzialność za wyniki i nie można ich wybielać. Ale w tym tekście chcieliśmy pokazać coś innego, dlatego skupiamy się na osobie Fernando Santosa
- Zebrane opinie pokazują, że związek Santosa z reprezentacją Polski był niemal skazany na niepowodzenie, a ewentualne przedłużenie współpracy tylko potęgowałoby marazm, w jaki – nie tylko z winy Santosa – wpadliśmy
- Jest ogromny rozstrzał pomiędzy sukcesami Portugalczyka w przeszłości, a wynikami osiągniętymi w Polsce. Chcieliśmy poznać zatem nieco kulis, by zrozumieć, dlaczego aż tak bardzo mu u nas nie wyszło. Jedno jest pewne – za Santosem nie zapłacze żaden działacz PZPN, żaden pracownik związku, ani żaden piłkarz
Fernando Santos z wozu, wszystkim lżej
Słowo “ulga” faktycznie pojawia się wśród osób, z którymi rozmawialiśmy po środowym komunikacie PZPN, choć jedna z wysoko postawionych osób w strukturach związku dopowiada, że chyba największą odczuł sam selekcjoner, który wysyłał wystarczająco dużo sygnałów, by tutaj nie być. – Szczerze mówiąc to ja jego zmęczenie nami widziałem od samego początku. Takim ostatecznym punktem zwrotnym w spojrzeniu na niego w PZPN okazał się mecz w Mołdawii – nawet jeśli w Kiszyniowie przegrali przede wszystkim piłkarze, w związku zapaliła się czerwona lampka, że raczej nie mamy do czynienia z cudotwórcą. Choć ja sobie przypominam, że pierwsze wątpliwości były już po Pradze, ale wtedy jeszcze bardzo ciche i nieliczne – słyszymy.
Wykonaliśmy kilka telefonów, by poznać od środka sposób funkcjonowania Fernando Santosa i spróbować znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego aż tak bardzo nie wyszło? Nie spotkaliśmy się ani z jedną pozytywną opinią. Nie chcieliśmy tworzyć tekstu pod tezę, więc pytaliśmy o także o pozytywne cechy Portugalczyka. Na takie pytanie nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Cezary Kulesza w wywiadzie dla Sport.pl stwierdził, że po rozwiązaniu kontraktu nie czuł ani ulgi, ani rozczarowania, a do sprawy podszedł bez emocji. Jednak obraz rysowany przez osoby, które miały styczność z Santosem każe podejrzewać, że prezes PZPN po opuszczeniu przez Santosa siedziby federacji mógł otworzyć szampana. Obraz ten staramy się pokazać poniżej.
Izolacja i wieczne niezadowolenie
– Santos od początku był odizolowany od PZPN, od piłkarzy i od sztabu z wyjątkiem jego “swojej” części. Hochsztapler to byłoby za duże słowo, bo jednak miał ogromne doświadczenie, ale we wrześniu, przed meczami z Wyspami Owczymi i Albanią, panowało ogólne przekonanie, że to słaby trener – mówi nasz rozmówca. Słyszymy, że to nie było tak, iż piłkarzom przeszkadzała w głównej mierze ogólna aparycja Santosa, jego wyraz twarzy sugerujący ciągłe niezadowolenie, bo to by było w ostateczności do przetrawienia (bo też nikt nie krył, że i to przeszkadzało). Gorzej, że bardzo słabo była oceniana jakość jego treningów. “Beznadziejna”, “poziom trzecioligowy” – słyszymy. Sam Santos właściwie nie prowadził zajęć. Stał przede wszystkim z boku, na boisko czasem wszedł, gdy trenowane były stałe fragmenty gry. Nie miał żadnego zaufania do kogokolwiek spoza swojego najbliższego otoczenia. Między innymi dlatego niepowodzeniem skończyła się misja umieszczenia w sztabie któregoś polskiego trenera, by zyskał doświadczenie mogące procentować w przyszłości. Santos odrzucił wszystkie kandydatury proponowane mu przez PZPN, co też kazało stawiać pytanie: kto w tym związku jest szefem? Bo przecież Cezary Kulesza w styczniu wychodził na zewnątrz z przekazem, jak istotną kwestią jest polski asystent Santosa. Wydawało się, że będzie miał prawo wymagać spełnienia tego warunku. Ale po weto Portugalczyka po prostu odpuścił.
Zatrudniono więc tylko Grzegorza Mielcarskiego. Różnie mówiono o nazwie stanowiska dla niego. – To czy będzie asystentem, czy dyrektorem kadry zależy wyłącznie od selekcjonera – mówił w marcu prezes PZPN, co w przededniu podpisania kontraktu z byłym napastnikiem FC Porto miało nieco absurdalny wydźwięk i przywoływało skojarzenie, iż nie ma znaczenia, co Mielcarski będzie robić, byleby był. Trudno odpowiedzieć też na pytanie, w jaki sposób miałoby to pomóc polskiej piłce na przyszłość. Tym bardziej, że ostatecznie jego rola nie wyszła poza rolę tłumacza. A i to nie zawsze się udawało. W przerwie jednego z meczów eliminacyjnych Fernando Santos wygłosił kilkuminutową tyradę po portugalsku. Trener wydawał się nakręcony. Na tyle, że właściwie nie dawał Mielcarskiemu okazji na wbicie się z tłumaczeniem. – To nie był jakiś duży problem, bo piłkarze większość spraw rozumieją na przykład poprzez rozpisanie ich na tablicy. Ale jakąś symbolikę ta scena za sobą niosła – słyszymy. Tym bardziej, że Santos i tu nie dotrzymał słowa. Na swojej pierwszej konferencji otrzymał pytanie, w jakim języku będzie komunikował się z piłkarzami. Odpowiedział, że po angielsku. Szybko jednak taką wizję porzucił.
Santos zaskoczył się brakiem “klasy średniej”
Santos dużo mówił o budowaniu atmosfery, ale sam nie robił wiele, by ją budować. Wolał się izolować.
Pytamy, jak to jest możliwe, że trener z takimi sukcesami, został tak negatywnie zweryfikowany w polskiej piłce. – To wynika z wielkiej różnicy potencjałów reprezentacji Portugalii i Polski. Selekcjoner nie nauczy cię grać w piłkę. Jak masz świetnych piłkarzy, to oni sobie na boisku dadzą radę bez większej pomocy trenera. Santos to klasyczna stara szkoła, która w dzisiejszych realiach nie ma racji bytu – mówi nasz rozmówca. Inny dodaje, że Santosa rozczarował brak klasy średniej w reprezentacji Polski. Sam podzielił piłkarzy na tych bardzo dobrych i po prostu słabych – bez odcieni szarości. – Santos przyszedł do Polski w przekonaniu, że my wciąż jesteśmy na poziomie drużyny z Euro 2016. Nie wykonał najmniejszego rozeznania. Wiele można było mieć zastrzeżeń w przeszłości do Paulo Sousy, ale on w momencie podjęcia pracy wiedział o swoim nowym zespole wszystko. Podobnie jak Santos, jeden z głównych problemów dostrzegał na płaszczyźnie mentalnej. Tyle, że Santos mówił o mentalu i szedł na papierosa, a Sousa go budował. Póki nie uciekł, zachwycał swoim podejściem. Potrafił z niczego podejść do kucharza, poklepać go po plecach i powiedzieć “świetna robota”. Santos był zupełnym przeciwieństwem. To nawet nie jest zarzut, bo różne są style pracy, ale gdy sam mówisz o potrzebie budowania jedności, a później jesteś pierwszym do izolowania się, to coś tu nie gra. Nie ma szans budować atmosfery z takim smutkiem w tle. Wyraz jego twarzy był odzwierciedleniem aury, jaka od niego biła. Prawda jest taka, że wszyscy się z nim męczyli.
Santos niedawno mówił też o świetnej atmosferze w zespole. Prawda jest taka, że już od dawna atmosfera jest normalna – ani świetna, ani słaba. Piłkarze raczej do siebie nie dzwonią w sezonie ligowym, by spytać, co słychać. Nie jest to grupa przyjaciół, ale nie ma też żadnych tarć.
Żadnych kamer wokół kadry
Niektórzy ludzie z PZPN próbowali tłumaczyć Santosowi, że jedną z podstaw, jeśli chodzi o budowanie atmosfery wokół kadry na zewnątrz, są codzienne vlogi ze zgrupowań. On jednak nie chciał tego słuchać i zabronił pracy z kamerą wokół reprezentacji. Adam Nawałka też nie wpuszczał jej do szatni, ale nie miał problemu z inną aktywnością ludzi z Łączy Nas Piłka. Santos nie pozwalał nawet sfilmować hotelu, w którym przebywała kadra. Korzystał w ten sposób z pełnego prawa trenera do decyzji w tego typu kwestiach, natomiast był głuchy na argumenty. – Santos nie rozumiał, jak działają social media, co wynikało pewnie z jego wieku i charakteru. A reprezentacja na tym traciła. Kiedyś tacy Szczęsny czy Krychowiak mogli prezentować się szerokiej grupie osób, wzbudzać sympatię swoim zachowaniem. Dziś weszło do kadry wielu nowych chłopaków, a ludzie nie mają pojęcia, kim oni są. Nikt nie wie, jaki prywatnie jest Kiwior czy Skóraś. Vlogi były podstawą identyfikacji fanów z piłkarzami, a one zostały skasowane.
Dziś można żartować, że jedyną spuścizną, jaką Fernando Santos zostawił po sobie, była zamiana miejscami ławek rezerwowych na Narodowym.
Komentarze