- Być może po czasie okaże się, że nic lepszego niż tak fatalny debiut nie mogło się przydarzyć Fernando Santosowi
- Chyba nigdy tak szybko nie oczekiwałem od nowego selekcjonera radykalnych decyzji
- Reprezentacja Polski nie wygląda na zespół mogący przy braku reakcji szybko się podnieść. Problemy leżą na zbyt wielu poziomach
Zły terminarz dobrym terminarzem
Wbrew powszechnej opinii, że rozpoczęcie eliminacji meczem z najgroźniejszym rywalem na jego terenie nie jest korzystne dla drużyny, która dopiero dostała nowego selekcjonera, jest dokładnie odwrotnie. W pewien sposób Fernando Santos dostał prezent od losu, bo co by zyskał inauguracją z Mołdawią i Wyspami Owczymi? Dziś niczego nie można być pewnym, ale spodziewam się, że w mniej lub bardziej bolesny dla oczu sposób by wygrał i wciąż nie wiedział, w jakim jest miejscu. Być może nie czułby później potrzeby rezygnacji z wyborów, które z odrobinę silniejszym przeciwnikiem nie są optymalne. Być może nie dostałby odpowiedzi, na pytania, które przed debiutem musiały siedzieć mu w głowie, bo jaką wartość mają odpowiedzi na tle bardzo słabego rywala? Być może w późniejszym meczu z Pradze gra przez to wyglądałaby równie kompromitująco, co w piątek, z tą różnicą, że stracilibyśmy kilka miesięcy. Najlepszym, co może spotkać człowieka, który przybył z zewnątrz i który dopiero nadrabia polską piłkę, są skrajności – albo piękne zwycięstwo pokazujące, że pierwotny plan na reprezentację jest dobry i należy go tylko ulepszać, albo koszmarna porażka dająca podstawy do bezceremonialnego walnięcia pięścią w stół.
Dwie grupy piłkarzy
Bo co możemy dziś stracić podejmując twarde decyzje wobec piłkarzy, który do poziomu reprezentacji nie doskoczyli? Gdyby zagrali przeciętnie, zostawiliby margnies na zasadzie “może coś drgnęło”, jednak jakie – przynajmniej w najbliższym czasie – można mieć nadzieje wobec ludzi, którzy od dawna nie potrafią potwierdzić swojej przydatności. Santos nie mógł trafić na lepszy okres, bo żeby nie awansować na Euro trzeba by się naprawdę postarać – i mam nadzieję, że tej tezy nie trzeba będzie zmieniać po poniedziałkowym meczu z Albanią.
Piłkarzy, którzy zawiedli, uczciwie byłoby podzielić na dwie grupy – tych, którzy dopiero zaczynają oraz tych, którzy zaczęli już dawno. To dwie kategorie i porównywanie ich byłoby nie do końca uczciwe. Nie palmy na stosie Michała Karbownika tylko dlatego, że zagrał fatalnie, gdy spalił swój mecz pierwszej szansy. W tym samym czasie Karol Linetty rozgrywał mecz szansy numer kilkadziesiąt. Tak źle, jak Karbownik, w przeszłości na podobnym etapie potrafili grać czy to Piotr Zieliński, czy Nicola Zalewski, ale pierwszy już dawno potwierdził swoją wartość, a drugiego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie wydaliłby z reprezentacji bez wręczenia kolejnej szansy.
Od jakiegoś czasu kurs wyznaczony przez Linettego obrał Krystian Bielik, którego największym atutem jest to, że nie jest Grzegorzem Krychowiakiem. Sygnały ostrzegawcze wysyła od jakiegoś roku – to po jego stracie Szwedzi w barażu mieli najgroźniejszą sytuację, to on na mundialu nie pokazał nic z naszych wyobrażeń o nim.
Bez strachu z następcami
Linetty i Bielik są przykładami. Santos natomiast jest zatrudniony, by widzieć więcej od kibiców, którzy często nie oglądają meczów ligowych naszych kadrowiczów, a jeśli już to najczęściej jednym okiem ze smartfonem w ręku. Jest trenerem z wielką charyzmą, który samym spojrzeniem na nieoczywistego kadrowicza może zmienić go w lepszego piłkarza. Przerabialiśmy to już i u Leo Beenhakkera, który z niektórych ligowców stworzył tak dobrą ich wersję, że oni sami mogli być zaskoczeni. Przerabialiśmy to także u Sousy, choć akurat to nazwisko na europejskim rynku nawet w połowie nie znaczy tyle, co wtedy Beenhakkera i dziś Santosa. A jednak co najmniej kilku piłkarzy pod Sousą wskoczyło na nieznany sobie wcześniej poziom – na czele z Karolem Świderskim, w mniejszym stopniu z Kacprem Kozłowskim.
W kadencji Czesława Michniewicza irytowało mnie jedno powtarzane przez niego zdanie – na pytania podważające pozycję Grzegorza Krychowiaka zawsze odpowiadał: a kto za niego? Michniewicz tak bardzo był przekonany, że Krychowiak jest niezastąpiony, że mimo kolejnych słabych meczów nie był w stanie poszukać głębiej. Tego właśnie oczekuję od Santosa – poszukania głębiej. Czy dziś miałbym coś przeciwko odstawieniu zawodników, którzy regularnie zawodzą, ale grają w Anglii lub we Włoszech, oraz zastąpienia ich przykładowym Benem Ledermanem? Nie, i to nawet w przypadku, gdyby Lederman zagrał równie słabo, co Karbownik. Szukajmy rozwiązań, nie stawajmy się zakładnikami strachu przed zmianami.
Rzecz o atmosferze
Mecz z Czechami był jednak zbyt fatalny, by wszystko sprowadzać do bardzo złych występów indywidualnych. Wielopoziomowo zawiodła mentalność i to wygląda na problem szerszy niż kilka złych kopnięć piłki tego, czy innego zawodnika. Wyjście na boisko jak na podwórko w chwili, gdy rywal od pierwszej sekundy skacze do gardła, liczenie, że mecz będzie się rozkręcał, a nie zacznie się wraz z początkowym gwizdkiem oraz brak jakiejkolwiek odpowiedzi na zdarzenia z premierowych minut wskazuje, że nie tylko indywidualnie, lecz drużynowo mamy kłopot. Szybki gol zdarza się dość często, szybkie dwa – trochę rzadziej, ale wciąż nie jest to nic rodem z fantastyki. Błyskawiczne 0:2 może świadczyć o złym planie, błędnej interpretacji zamiarów przeciwnika, indywidualnych błędach. Niekoniecznie o tym, że drużyna nie funkcjonuje. Brak odpowiedzi przez następnych 80 minut, ba – próby odpowiedzi – jest już czymś druzgocącym. Zwłaszcza, gdy nie gra się z przeciwnikiem z innej półki jakościowej.
Jakiś czas temu pisałem, że już nigdy nie nabiorę się na rolę atmosfery w zespole. Odkąd istnieje piłka nożna byliśmy przecież karmieni opowieściami, jak jest cudowna. Przed Euro 2020 była już w ogóle tak fantastyczna, że piłkarze niepytani sami o niej opowiadali. Wojciech Szczęsny nawet efektownie – przepraszam, żadne słowo nie pasuje mi tu lepiej – to uplastycznił mówiąc, iż zawsze lepiej na boisku mieć przyjaciela niż znajomego. Tyle że ta atmosfera właściwie nigdy nie przekładała się na nic dobrego, więc zacząłem marzyć o kadrze bez przyjaciół, za to z wynikami oraz grą nie pozostawiającą niesmaku. Wycofuję się z tych słów. Atmosfera nie sprawia, że gramy lepiej, ale przynajmniej utrzymujemy swój stały, niezbyt wysoki w skali świata, poziom. Jej brak – przynajmniej tak to wyglądało z Czechami – wpływa za to destrukcyjnie.
Oczywiście sama atmosfera jest pewnie czynnikiem numer dwadzieścia na długiej liście powodów porażki w Pradze, do tego nie jestem w szatni, więc trudno mi być pewnym, iż faktycznie bywała lepsza. Ale pewne rzeczy widać na pierwszy rzut oka. Nie pomagają pogłoski o tym, że część kadrowiczów przez aferę premiową nie chciała ze sobą rozmawiać, a jeśli prawdą są kolportowane przez Krzysztofa Stanowskiego słowa, że tym złym w oczach pozostałych jest Robert Lewandowski, to tym gorzej. Obrazek z meczu, w którym Piotr Zieliński wścieka się na pozostałych kolegów z ofensywy, traktuję symbolicznie.
Tylko nie spokój
Fernando Santos jest zbyt doświadczonym i zbyt – to może być kluczowe – bezkompromisowym człowiekiem, by wątpić w wyciągnięcie odpowiednich wniosków, ale dziś trudno nie mieć wrażenia, że skala wyzwania go zaskoczyła. Przychodził do drużyny mające jednostki wielkie nawet w skali Europy. Zastał drużynę niefunkcjonującą, z domieszką beznadziei i konfliktu. W trudnych sytuacjach często mówi się: tylko spokój może nas uratować. Ale nie tutaj.
Tylko walnięcie pięścią w stół może nas uratować. Oby.
Komentarze